czyli o tym, że Konfucjusz wszystkiego chyba nie przewidział.
Gmach Ambasady Chińskiej w Warszawie do najpiękniejszych obiektów stolicy na pewno nie należy i to pomimo faktu, iż w jego projektowaniu miał swój udział Romuald Gutt – autor wielu znanych i cienionych budynków Warszawy. Rozległy kompleks rozkraczył się na pograniczu getta tuż przy stołecznym campo di fiori, jak zgrabnie ochrzcił wojenny Plac Krasińskich litewski poeta Czesław Miłosz. Wysokie ogrodzenie, za którym ukryto cały kompleks, skutecznie maskowało wszelkie objawy życia, a jego nieliczne przebłyski ujawniały indywidua, w których nieprawne oko spacerowicza dostrzegało raczej więźniów niż funkcjonariuszy dyplomatycznych. Przekonanie w tej kwestii budowała nie tylko autopsja, ale i wieść gminna: „chinola” opuszczającego samodzielnie teren ambasady w sąsiedztwie nie widziano podobno nigdy. Za murem krył się aparat represji, który o swoją wątpliwą reputację zadbał w nocy z trzeciego na czwartego czerwca 1989 roku. W chwili, gdy Warszawa dochodziła do siebie po pierwszej turze quasi-demokratycznych wyborów, czołgi 27 armii ChRL rozjeżdżały zarodki „polskiego wirusa” tłumnie zgromadzone na pekińskim placu Niebiańskiego Spokoju. Masakra, której symbolem pozostanie na zawsze Tank Man,
skatalizowała nastroje w całej Europie. Fala sprzeciwu musnęła również Warszawę, a Bonifraterską 1 zaczęli masowo oblegać spontaniczni manifestanci. Zniczom i kwiatom trwożliwie przyglądały się „organa”, jednakowoż na Rakowieckiej najpewniej uznano, że nic nie działa na masy tak dobrze, jak wysublimowana sugestia. W istocie sygnał tu i ówdzie odebrano bardzo precyzyjnie, a koncesjonowana opozycja jęła namiętnie przypominać, iż w naszym demokratyzującym się kraju stacjonuje nadal armia radziecka. Tak czy inaczej w tamte dni w Warszawie wszystko było jasne: w ambasadzie USA przy ulicy Pięknej rezydowała jasność; na Bonifraterskiej kumulował się mrok skutecznie dyskontujący wcześniejsze osiągnięcia radzieckich towarzyszy. Prawdziwa tyrania miała żółtą skórę i skośne oczy.
Wszystko to przypominałem sobie w niedzielny poranek, gdy w towarzystwie syna w wydaniu „na galowo” wkraczałem dziarsko na teren warszawskiej Ambasady Chińskiej Republiki Ludowej. Pierwsza w życiu wizyta zachęcała do refleksji tym bardziej, iż przed bramą główną odbywał się właśnie kolejny niemy protest. Ową refleksję pogłębił znacznie bardziej naturalny wigor, z którym dyscyplinowano w foyer stadko małych miłośników sinologii. Nie było najmniejszych wątpliwości, kto tu jest dla kogo. Audiencji udzielał ambasador, a mali adepci języka chińskiego stanęli przed majestatem najwyższej na terytorium RP chińskiej władzy. Tyle, że władza w Kraju Środka to poważna sprawa a tę świadomość należy najwyraźniej przedsiębrać wcześnie i niepotrzebnie z szeregu nie wystawać.
26 lat temu Chiny nie liczyły się jeszcze w globalnej gospodarce, tymczasem w roku 2015 ścigają się o prymat w ekonomicznym świecie. Gdzie będą za kolejnych 10 lat? Na to pytanie usiłują odpowiedzieć najtęższe umysły współczesnego świata. Gdziekolwiek by dotarły, korzystać będą z innego niż reszta świata instrumentarium. Światopogląd konfucjański daje Chinom niebywałe możliwości: w Kraju Środka decyduje pragmatyczny interes, nie dając miejsca na meandry politycznej poprawności. I tu należy szukać źródeł rosnących lęków związanych z przyszłą chińską dominacją. Bo o ile warto się zastanawiać, gdzie Pekin zawędruje w kategoriach gospodarczych, to jeszcze większe znaczenie ma chyba to, jak będzie wyglądał „świat po pekińsku”.
Jakkolwiek by na to patrzeć, rok 1989 przyniósł wielkie zwycięstwo USA i oficjalnie głoszonej doktryny o absolutnej supremacji wolności i demokracji. W obydwu tych kwestiach towarzysze chińscy mają od dawna wyrobione zdanie, toteż należy zakładać, że przyszłość przyniesie odwrót od tych „wolnościowych” standardów. Nomen omen wpisuje się to doskonale w trendy tężejące obecnie w Europie Zachodniej; Europie, która Chinom ma do zaoferowania niewiele, a jeśli już coś, to chrześcijaństwo, czyli system wartości, którego się już w zasadzie kompletnie wyparła. Tymczasem problem z pustką w duszach własnych obywateli dostrzega nawet chińska kompartia. Misternie tłoczony w dusze neokonfucjanizm i jego główne powinności (syna wobec ojca, poddanego wobec władcy, żony wobec męża, młodszego brata wobec starszego, przyjaciół wobec siebie nawzajem) pozwalają skutecznie rządzić masami, ale poszukującym „sensu życia” najwyraźniej nie wystarczają. Świadczy o tym niebywały rozwój sekt, ale przede wszystkim wykładniczo rosnąca społeczność chrześcijańska.
I tu właśnie pojawiają się zasadnicze problemy. Członek kompartii do żadnego kościoła należeć nie ma prawa, a stuprocentowy ateizm to, jak wiadomo, fundament rewolucyjnego zaangażowania. Tyle że wzajemne awanse Papieża Franciszka i umiłowanego przywódcy Xi Jinpinga zdają się sugerować, iż na horyzoncie niepewnie majaczy już jakaś mała zmiana. Dzisiaj co prawda kościoły nadal się w Chinach burzy (choćby w kwietniu 2014 władze zdecydowały o rozbiórce kościoła w Sanjiang, którego legalną budowę zakończono w maju 2013). Co ciekawe, rozbiórki świątyń nie wywołują praktycznie żadnej reakcji światowego społeczeństwa. Trudno się temu dziwić: jak by nie było, obiekty sakralne w Europie Zachodniej już dawno zredukowały się do roli nieruchomości, a USA pod rządami Baracka Obamy ostatecznie zadeklarowało się jako państwo świeckie.
Niechęć kompartii do chrześcijaństwa ma dwojakie korzenie. Z jednej strony traktowane jest jako relikt kolonizacji, z drugiej – jego rozwój władze słusznie postrzegają jako znacznie groźniejszy niż wszelkiej maści „progresywnych” sekt i stowarzyszeń. Powód jest oczywiście bardziej niż jasny: chrześcijanie są dla państwa znacznie groźniejsi. Tym bardziej, iż już dzisiaj liczy się ich w dziesiątkach milionów, a kolejna piętnastolatka ma zdaniem ekspertów przynieść Chińczykom prymat w chrześcijańskim świecie. Te dane zna również żarliwie kontratakująca partia. Tyle że – jak dowodzi historia – żarliwej wierze nic nie pomaga tak, jak… prześladowania. Obecny twardy kurs władz może zatem przynieść efekt zgoła odwrotny od założonego. Minione dwa tysiące lat historii świata dowodzi, iż chrześcijaństwo najgorzej radzi sobie tam, gdzie rozprzestrzenia się demokracja. Zimna fuzja z feudalno-kapitalistycznym korpusem chińskiego państwa może stworzyć atrakcyjny i zapewne mocno ekspansywny model agresywnego państwa na Dalekim Wschodzie. Wiadomo przecież, że gdy tylko chrześcijanie osiągną w Państwie Środka status większości, natychmiast zabiorą się za nawracanie pozostałych. Niemożliwe? Dokładnie taką drogę przeszedł Rzym: od prześladowań do oficjalnej religii państwowej, która miała zespolić imperium rozpadające się na skutek… próżni ideowej. A historia lubi się powtarzać. I pomyśleć tylko: cóż może bardziej zaszkodzić zbliżeniu Chin z Indiami niż megawojna o podłożu religijnym?
„Przechodząc strumień trzeba namacać stopą kamienie. A jeśli kamieni brak, poszukać innej drogi” – lubił powtarzać towarzysz Deng Xiaoping, a kompartia stosowała się do tej poetyckiej metafory. Ale poszukiwania alternatywnych dróg zabierają zbyt wiele czasu. I być może właśnie dlatego towarzysz Xi Jinping z nadzieją wypatruje sojuszu ze Stolicą Piotrową. Chodząc po wodzie, pokona przecież wszelkie strumienie znacznie, znacznie szybciej…