Czyli o tym co już widać i słychać a może niedługo nawet będzie czuć.
Pewnego mroźnego wieczoru przekraczałem sobie spokojnie prędkość w terenie zabudowanym. Ruch był niewielki, a ja mieściłem się w ulicznej średniej, więc była to w zasadzie normalna codzienna sytuacja miejska. Jako że było dość późno kolejne skrzyżowanie na usianej światłami głównej arterii pokonałem, jak to się mówi, na „późnym” pomarańczowym. Dwa skrzyżowania dalej wyjeżdżam na widoczny z daleka patrol, do którego doturliwuję się przepisową 50-tką. A tu: Halt! Funkcjonariusz informuje mnie z uśmiechem: Grubo panie kierowco, skrzyżowanko na czerwonym; oj, grubo.
W toku niezwykle interesującej dyskusji, która jak łatwo się domyślić ruszyła wartko, pozyskałem szereg cennych informacji, które niby powinienem mieć, ale praktyczny wykład oraz spostrzeżenia osobiste uprzejmych funkcjonariuszy moją wiedzę obywatelską wyniosły na zupełnie inny poziom. „Już prawie nie ma się gdzie ukryć” zauważyli ze smutkiem funkcjonariusze przy pożegnaniu. „Polak potrafi” rzuciłem im na pożegnanie, a zdrowy rechot mundurowych upewnił mnie, że miałem do czynienia z dwójką z grona kreatywnych.
Swoje spotkanko z funkcjonariuszami zawdzięczałem oczywiście monitoringowi miejskiemu sprzężonemu z systemem rozpoznawania tablic. Panowie zaprezentowali mi krótki dynamiczny filmik, na którym nie tylko mój samochód, ale i ja, występowaliśmy ex equo w rolach głównych. Ujęcia twarzy zrealizowane niewątpliwie ręką fachowca nie pozostawiały wątpliwości co do tego, kto prowadził auto. Wraz z moim osobistym dossier na ekranie komputerka w radiolce funkcjonariusze dostawali mnie dosłownie „na tacy”. Dzięki uprzejmości rozmówców odbyłem krótkie szkolenie pod tytułem „współpraca policji z innymi służbami w obszarze monitoringu”. Wnioski są następujące: w Warszawie na niektórych obszarach miasta Wielki Brat widzi już dosłownie wszystko. Ba, czytelników może zaskoczyć co innego: Wielki Brat tu i ówdzie również słyszy, ale o tym już żadna tabliczka nie informuje. A chyba powinna…
Podstawowy system monitoringu w Warszawie jest obsługiwany przez ZOSM czyli Zakład Obsługi Monitoringu Miejskiego (www.zosm.pl). Każdy wnikliwy internauta, który pojawi się na stronie i zapozna się ze statutem zauważy, że owa jednostka publiczna rejestruje i przetwarza wszelkie dane zebrane poprzez system, którym dysponuje. I tu teoretycznie nie ma nic dziwnego. Pytanie jak zbierane dane przetwarza oraz gdzie i jak długo je przechowuje. O tym w regulaminie nie ma ani słowa. A prosiłoby się, bo imperium ZOSM to:
- 411 kamer miejskiego monitoringu wizyjnego
- 285 kamer w metrze
- 104 kamery ZDM
- 22 kamery z systemem identyfikacji tablic rejestracyjnych
- 3550 kamer w autobusach
- 903 kamery w tramwajach
- 502 kamery w wagonach SKM
I choć ma się to nijak do rozbudowanych systemów w krajach rozwiniętych, to są już takie trakty miejskie gdzie „figuranta” można prowadzić od budynku, w którym mieszka do biura, w którym pracuje.
Aż się prosi, aby pójść dalej i obserwować naszego podejrzanego już od mieszkania a przynajmniej od klatki i windy! Ta futurystyczna wizja ziścić się może niedługo, bo ZOSM wspólnie z policją prowadzi akcję współpracy ze spółdzielniami mieszkaniowymi i wspólnotami mieszkańców, a także operatorami prywatnych systemów kamer (stacje benzynowe, galerie handlowe) celem ich wzajemnej integracji. Oczywiście wszystko to dla dalszego podnoszenia bezpieczeństwa obywateli, o czym upewniają nas obficie publikowane statystyki wykrywalności drobnych przestępstw.
Zwolennikom twierdzenia, że uczciwy obywatel nie powinien mieć nic przeciwko czujnym oczom kamer mogę odpowiedzieć w zasadzie tylko jedno: czasem dłubię w nosie. Ta drobna przywara choć frustruje mnie w dwójnasób, gdy musztruję w tej materii syna, jest oczywiście wstydliwa, choć nie karalna. Pytanie czy kadr, w którym wprawny operator uchwyci mnie w trakcie eksploracji górnych dróg oddechowych nie może pewnego dnia wypłynąć jako doskonała ilustracja do takiej czy innej publicznej odpowiedzi. Przywara niby niewielka, ale w medialnym świecie kabotynów dyskwalifikująca.
O tym, że problem istnieje przekonał się ostatnio boleśnie mój znajomy, który przeżył sytuację jak z sensacyjnego filmu. Rzecz miała miejsce w garażu jednego z warszawskich apartamentowców. Na filmie z zajścia widzimy wyraźnie jak mój, skądinąd niezwykle spokojny kolega, zachowuje się agresywnie a następnie atakuje pracownika ochrony, który pada na ziemie. Sprawa jest ewidentna: zaatakował i pobił. Materiał stanowił dowód w sprawie. Kolega otrzymał wyrok, całe szczęście, w zawiasach. Jak było naprawdę? Otóż napadnięty to pracownik ochrony w jego budynku mieszkalnym. Jeden z tych facetów, na których nikt nie zwraca uwagi na recepcji wpatrzony w ekran monitora monitoringu. Zajście, które zarejestrowała kamera, to kwintesencja prawie półrocznych zabiegów, które wyglądały tak. Kilkanaście razy w miesiącu mój kolega zjeżdżając rano do garażu napotykał traktorek ogrodniczy przykuty łańcuchem do słupa obok jego miejsca parkingowego. Ponieważ należał do ochrony za każdym razem zwracał się o jego usunięcie. Po pewnym czasie zorientował się, że blokowanie mu wyjazdu to rodzaj szykan owego pracownika. Ani rozmowa z nim, ani też z patrzącym pobłażliwie przełożonym ochroniarza nie dała rezultatu. W desperacji kolega przerzucił się na taxi. Agresor zmienił taktykę i zaczął nękać go osobiście w garażu prowokując do bójki. Tyle że robił to wyłącznie wtedy, gdy w garażu byli sami. Zwyczaje mieszkańców budynku znał rzecz jasna doskonale. Pewnego dnia zdesperowany kolega zapytał o co chodzi. W odpowiedzi usłyszał, że spokój będzie go kosztować 5 tys. Sprawa stała się jasna. Ale do bójki nie doszło tego dnia, o nie. Kolega zdecydował, że się wyprowadzi a zajścia nie zgłosił uważając, nie bez racji, że na komisariacie potraktują go jak wariata. Unikał auta, szukał mieszkania, ale czasem musiał z niego skorzystać. Owego krytycznego dnia pan ochroniarz odegrał swoją role perfekcyjnie. W krótkich słowach poinformował kolegę co mu zamierza niebawem zrobić, wplótł w to jeszcze kilka słów pod adresem jego partnerki i zamierzał zaatakować w sposób w jaki czynił to już wielokrotnie. Ale na ekranie kamery wyglądało to inaczej. Widzimy ochroniarza, który pada, choć nie widać dokładnie dlaczego, bo pada w miejscu, w którym widać wyraźnie napastnika, a jego już nie. Pan ochroniarz wiedział doskonale jaki jest zasięg widzenia kamery, ba, na filmie wyraźnie widać, że zrobił sobie nawet 3 znaczki na posadzce, aby wiedzieć gdzie i w którym momencie „zajścia” ma się znajdować. Tego dnia kolega pojechał do pracy, ochroniarz na komisariat i na obdukcję. Następnie poinformował, że wycofa sprawę za… 15k. Kolega odmówił.
Kiedy jego „sprawa” stała się głośna w budynku, dowiedział się w windzie od sąsiadki, że z panem Tomkiem miała podobne problemy. Zarejestrował ją w czułych objęciach kochanka, a wolność kosztowała 2 tysie. Kobieta nikomu tego oczywiście nie zgłosiła. Facet podobno nadal pracuje w tym budynku, kolega mieszka już gdzie indziej, ale paragraf zostanie mu na długo. Nie muszę dodawać, że w toku sprawy nie odnaleziono innych nagrań z parkingu, ponieważ są… kasowane.
Rozwój technologii za chwilę spowoduje, że integracja wszelkich urządzeń CCTV stanie się niejako automatyczna, ponieważ celem uniknięcia kosztów i trudów instalacji okablowania urządzenia te będą przekazywać sygnał bezpośrednio przez Internet. Szybciej niż nam się wydaje okaże się również, że modny Cloud stanie się doskonałym środowiskiem do przechowywania i przetwarzania milionów rejestrowanych sekwencji. I jeśli nawet nie będzie oczywiste, że korzystać z nich mogą wszelkiej maści systemy policyjne, to nie mam wątpliwości, że taką opcję posiadać będą.
I może się okazać, że świadomość bieżącego przechowywania nagrań domowych systemów CCTV bohaterom tych nagrań nawet nie będzie przeszkadzać. Ba, można pójść dużo dalej. Warto pamiętać, że media rozrywkowe przebyły długą drogę od teleturniejów takich jak choćby „Wielka Gra”, gdzie wyedukowani uczestnicy potrafili zaskoczyć swoją wiedzą uznanych ekspertów, do modelu „Miliona w minutę”, gdzie nagradzana jest już tylko małpia zręczność, a nie zdziwię się, gdy pewnego dnia jedną z konkurencji będzie wypierdywanie jakiegoś skocznego przeboju skandalistki Dody.
Czy naprawdę trudno sobie wyobrazić, że wszelkiej maści posiadacze domowych kamerek wciągają się w wielki konkurs online, w którym internauci oceniają ich życie, nadają im punkty i umożliwiają wygrywanie nagród? Po co kosztowna produkcja Big Brothera, po co wydatki na tasiemcowe seriale?! Nasi kreatywni rodacy mogliby nas zaskoczyć zwrotami kreowanej przez siebie samych akcji. Brzmi kosmicznie? Poczekajmy aż ktoś dostrzeże interes w takiej akcji. Wystarczyło by ją przeprowadzić równolegle z jakimś mocnym projektem z obszaru augmented reality . Pasowałoby jak ulał. Społeczeństwo ery cyfrowej już mamy. Ujawniło swoje pierwsze choroby takie jak uzależnienie do Simów czy od aktywności w Second Life. Ale okazuje się, że najbardziej nęci je coś innego: marzenie o tym, aby zostać gwiazdą nie ruszając się z domu obwieszonego nadającymi live kamerami.
I na tym obszarze interesy państwa i obywatela łączą się po prostu doskonale. W ogólnopolskim wyścigu online o miano najbardziej toksycznego sąsiada nasi rodacy byliby doprawdy niezmordowani.