Czyli o tym, jak dojechać z Moskwy do Brukseli
11 października nie okazał się na Białorusi dniem przełomowym. Ale też nikt wielkiego przełomu się nie spodziewał. I nie chodzi nawet o to, że konkurentami Aleksandra Łukaszenki w wyścigu po fotel prezydenta byli ludzie bezpośrednio związani z reżimem (Hajdukiewicz, Ułachowicz) albo odgrywający rolę opozycji i przez ten reżim delikatnie popierani (Karatkiewicz). Zasadniczą kwestią dla świata widzianego z Mińska jest bowiem sam urzędujący Prezydent i jego styl uprawiania władzy. Republika Białorusi jest już de facto księstwem Białorusi i wszystko wskazuje na to, że odległość pomiędzy tutejszym systemem a zachodnią demokracją tylko się powiększy. Ciekawą, aczkolwiek nie najważniejszą emanacją owego dystansu jest… Kola Łukaszenka. 11-letni młodzieniec od lat występuje przy boku ojca, uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach dyplomatycznych. Powyższe łamie rzecz jasna protokół dyplomatyczny, ale któżby się teraz tym przejmował, skoro Kola z tatą podbija świat nie gorzej niż Pan Prezydent Duda w towarzystwie małżonki.
Rzecz jasna Kola pojawia się nie tylko na światowych salonach – udziela się również na oficjalnych wydarzeniach na terenie Białorusi. Owych zaszczytów nie dostępują starsi synowie Prezydenta, czyli Wiktor (1975) i Dimitrij (1980), którzy najwyraźniej przeznaczeni są do innych działań niż przekazanie władzy.
Wiktor, który formalnie jest zaledwie doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, de facto jest drugą osobą w państwie – choćby dlatego, że od lat nadzoruje resorty siłowe. Sam zresztą odbył służbę w formacji specjalnej, jaką jest białoruski OSAM, a jego ówczesny dowódca (Igor Raczkowski) jest obecnie jedną z najbardziej wpływowych figur w państwie. Choć młodszemu z synów budowanie politycznego klanu nie idzie tak sprawie, Kola (występujący w charakterze „first lady”) to komunikat strategicznie istotny. W efekcie namiętnie spekuluje się o tym, że marzeniem miłościwie panującego Baćki (który obecnie znany jest raczej jako Wąsaty) jest sprawowanie władzy do czasu, gdy Prezydentem będzie mógł zostać najmłodszy syn. Konstytucja Białorusi otwiera tu ciekawą perspektywę, ustalając 35 lat jako minimalny wiek dla kandydata na prezydenta. Koli osiągnięcie tego wieku zajmie jeszcze 19 lat, co zsumowane z obecnym okresem sprawowania władzy dałoby jego ojcu imponujące, bo 40-letnie panowanie. Trzeba przyznać, że Kola Łukaszenka wstępując na tron jako król Białorusi w roku 2034 byłby oczywistym symbolem procesu, który od lat i tak ma przecież miejsce. Samo dziedziczenie władzy nie wymaga najmniejszych zmian w konstytucji, czego skutecznie dowodzą transfery na obszarze postsowieckim. Syn może przecież być kandydatem demokratycznie wybranym na urząd wolą większości, czego doskonale dowodzi choćby przykład Azerbejdżanu. No ale można przecież pójść znacznie dalej. System prezydencki wymyślono głównie po to, aby elegancko odejść od monarchii. Zarówno historyczne jak i współczesne przykłady dowodzą, że możliwy jest także kierunek w drugą stronę. Współcześnie tradycyjną monarchią stał się ponownie Lichtenstein i to na mocy demokratycznego głosowania. Obywatele zrzekli się prerogatyw, które w ich opinii miały faktycznie niewielkie znaczenie. Minął już najprawdopodobniej ten okres w historii Europy, kiedy złudzenie partycypacji miało polityczne znaczenie. Współczesne społeczeństwa skoncentrowane na otrzymywaniu takich czy innych fruktów nie interesują się tym, jaką naturę ma gestująca władza. Podejście krótkowzroczne? Wręcz przeciwnie. Współczesny satrapa doskonale zdaje sobie sprawę, że pomiędzy dworem a nim stoi lud, który należy mieć zdecydowanie po swojej stronie. Prezydent Łukaszanka lekcję w tej materii odrobił przy okazji poprzednich wyborów prezydenckich. Ówczesne były znacznie gorętsze od obecnych, a kontrkandydatów dotknęły aresztowania. Dzisiaj podobne zabiegi nie byłyby do niczego potrzebne, ale i układ świata wyraźnie się w międzyczasie zmienił. Wraz z tą zmianą służby głównych geopolitycznych graczy zmieniły swoje zadania.
Dlatego też wczorajszym wyborom nie towarzyszyły groźne pomruki z Brukseli, tradycyjne stojącej na straży demokratycznych procesów wyborczych. Co więcej, nie brak było sugestii, że Białoruś może niebawem liczyć na zniesienie, a przynajmniej znaczne poluzowanie dotkliwych sankcji. Powyższe oznaczać będzie dopływ dewiz, których tutejsza gospodarka łaknie niczym kania dżdżu. Nie dostarczają ich dzisiaj rosyjskie subwencje oparte na arbitralnie ustalanych cenach gazu i ropy. Więdnącej Białorusi wigoru może dodać wyłącznie strumień gotówki z Unii Europejskiej, który w pierwszej kolejności posłuży do zrolowania długów związanych z finansowaniem prospołecznej polityki prezydenckiej. A słodko nie jest, wystarczy zapoznać się z tabelą poniżej.
Economic structure
Quarterly indicators
September 1st 2015
W zaistniałych okolicznościach przyrody UE musi solidnie zmoderować swoje stanowisko i wszelkimi sposobami zmiękczać relacje Mińsk – Moskwa. Mało kto dzisiaj pamięta, że pod koniec lat 90. Aleksander Łukaszenka całkiem poważnie liczył się na arenie politycznej w Rosji. Kręgi, które mu podówczas udzielały poparcia, miały (i pewnie nadal mają) związane z Białorusią interesy. Jak przełożą się na relacje Mińska z Brukselą? Jeśli dewaluacja rubla będzie nadal postępować, wkrótce zdławi tutejszy przemysł, a jednocześnie uderzy w rynek wewnętrzny jeszcze bardziej ograniczonym importem. O ile liczącej się opozycji na Białorusi obecnie nie ma, nic jej tak dobrze nie produkuje jak solidne niezadowolenie społeczne. Radykalizacja nastrojów postępować będzie w miarę obniżania koncesjonowanej przez władze jakości życia. Dlatego też 22 sierpnia 2015 Aleksander Łukaszenka uwolnił ostatnich białoruskich więźniów politycznych. Na wolność wyszli Ihar Alinewicz, Aristom Prakapenko i Mikalai Dziadok, gorliwi anarchosyndykaliści, dla których niedościgłym wzorem jest CNT w rewolucyjnej Hiszpanii. Powyższe warto odnotować w pamięci. Najbardziej bojowa opozycja na Białorusi ma kolor czerwono-czarny i plany, które z wolnym rynkiem nie mają nic wspólnego.
Białoruś potrzebuje sponsora, a UE nie może sobie pozwolić na kolejny kryzys u swoich granic. Biali uchodźcy z Donbasu w liczbie szacowanej na milion nie pomaszerowali specjalnie daleko i w znacznej liczbie zasilili populację Białorusi. Z tej perspektywy poradziecka granica z Polską to rubież ważna, ponieważ tutaj płotu nie trzeba nawet stawiać. Stoi sobie, pracowicie konserwowany od czasów upadku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. A ten stan – jak należy wnosić – bardzo zainteresowanym stronom odpowiada. Na przeszkodzie zrównoważonym politycznym krokom może stanąć wyłącznie waląca się gospodarka. Tyle że – w odróżnieniu od Ukrainy – niechętna prywatyzacji Białoruś ma czym z Unią pohandlować, więc nowa, rozpoczęta wczoraj epoka stanie się zapewne erą prywatyzacji. Wprawdzie w wyborczym studiu Prezydent elekt zaprezentował niezwykle wiernopoddańczą postawę wobec Rosji, podkreślając, że relacja, która łączy Minsk i Moskwę to nie tyle przyjaźń, co braterstwo. W tym kontekście przedstawiona została również kwestia nowej bazy rosyjskich myśliwców. Ale to tylko słowa, bo budżet potrzebuje pieniędzy, których na Wschodzie raczej się nie znajdzie.
Zwrot na Zachód, jeśli faktycznie się dokona, będzie miał swoje konsekwencje. Pierwotnie oficjalnym dniem niepodległości Białorusi była data 27 lipca 1990, dzień uchwalenia deklaracji suwerenności przez Radę Najwyższą ówczesnej BSRR. 24 listopada 1996 w drodze referendum zadecydowano o zmianie tej – było nie było – istotnej dla państwa daty na 3 lipca w nawiązaniu do wyzwolenia terytorium współczesnej Białorusi przez zwycięską armię radziecką. Swój punt widzenia na założycielskie daty ma również tutejsza opozycja. Dla jednych symbolem niepodległości jest 25 marca 1918 – dzień powstania efemerycznej Białoruskiej Republiki Ludowej. Dla innych – 8 grudnia 1991, kiedy zawarto układ białowieski.
Ale problem jest znacznie poważniejszy i dotyczy tego, kim jest Białorusin i na jaki zdecyduje się genotyp. Obecny, poradziecki coś musi zastąpić. Co i kiedy? Tego nie wiadomo.