Сколько получил король

Czyli o tym, że słabe państwo to zazwyczaj słaba autonomia.

Kiedy rankiem 17 kwietnia 1794 roku warszawska tłuszcza wsparta żołnierzami zdobywała rezydencję ambasadora Rosji, Stanisław August Poniatowski w minorowym nastroju spożywał śniadanie. Ponurego nastroju króla nie rozpraszało zaufanie do merytorycznych umiejętności Osipa Ingelstroma. Ów doświadczony wojskowy i dyplomata wiedział, a raczej na pewno wiedzieć powinien, jak w chwilach zagrożeniach traktować zasoby zgromadzone w zakamarkach kancelarii tajnej. I choć faktycznie Otto Heinrich Ingelstrom zapisał się złotymi zgłoskami jako operator agentur na terenach zależnych od Rosji, oczekiwania królewskie drastycznie zawiódł. W ręce zdobywców pałacu przy Miodowej 10 wpadły prawdziwe polityczne petardy. Pośród nich najważniejsza: dokument opatrzony prostym a jakże wymownym tytułem:

ILE POBRAŁ KRÓL

Choć szuflady w osobistych pokojach ambasadora kryły szereg innych rewelacji, społecznych badaczy zaskoczył rozmiar, w jakim obcemu dworowi wysługiwali się ich rodacy. Ulica, nad którą kontrolę zdobywali jakobini, zawyła rządzą zemsty, więzienia wypełnili zdrajcy, a miarą publicznych nastrojów były spontanicznie wznoszone szubienice. Wytrwali w operacyjnej pracy agenci Kołłątaja podburzali gawiedź ,ale realna polityczna władza przechodziła w ręce faworytów Króla. Cień haniebnej śmierci zdecydowanie nie odpowiadał elitom, w zdecydowanej większości unurzanym po szyje w intrygach na rzecz szafujących korzyściami mocarstw ościennych. Ale zrewoltowana ulica zażądała krwi. I choć warszawskie szubienice zakończyły zaledwie 52 żywoty, stały się dla wielu jasnym symbolem, że interesy klasowe znacznie lepiej ochronią zaborcy niż słabe państwo, w którym wzorem Francji masy upomną się o należne im miejsce.

Choć od ówczesnych wypadków dzieli nas lat nieco ponad 200, analogii jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Kraj, który podówczas swoją samodzielność tracił, dzisiaj nie posiada jej niemalże z definicji. W efekcie siłą rzeczy musi być podatny na takie czy inne oddziaływania państw ościennych, przy czym od 1989 jest to konstatacja nieustająco niepopularna. Dlaczego? Powody są prozaiczne. Wysiłki Polski, aby znaleźć się w innej opcji niż rosyjska, zostały ukoronowane przyjęciem do UE i pilotowanego przez USA NATO. Okres, który owe akcesje poprzedzał, wypełniony był wypieraniem z życia politycznego i militarnego kraju (lub przynajmniej zmianą postaw) tych, którzy z powodów ideowych lub koniunkturalnych w Moskwie sporo zainwestowali. Rozpadające się ZSSR (a następnie słaba i pogrążona we własnych problemach Federacja Rosyjska) nie było zapewne w stanie przejąć szeroko rozumianych sierot po dawnym systemie koncentrując się na utrzymywaniu ważniejszego status quo na terenie Ukrainy. Choć lubi się twierdzić, że po 1989 roku agentury niemieckiej czy amerykańskiej w Polsce nie było, powyższe trudno byłoby udowodnić. Miejsca absolwentów uczelni radzieckich (gdzie werbunek traktowano niemalże jako pewnik) zajęli ci, dla których szkołą stały się uczelnie zachodnie i amerykańskie. Dlaczego miano by ich werbować? Otóż zasady regulujące te kwestie są niezmienne, a państwa silne swoją politykę globalną lubią wspierać konkretnymi działaniami w terenie.

Przykładem, który dobrze oddaje przedstawioną wyżej tezę, jest nasza własna historia. Ostatnie stulecie istnienia I RP stało się de facto areną walki o to, gdzie (we wschodniej czy w zachodniej strefie wpływów) ulokuje się ówczesne państwo polskie. Warto pamiętać, że dynastia Wettynów, (książąt saskich) opanowała tron na lat bez mała siedemdziesiąt, a jej eksportowe możliwości potwierdziły się następnie dzięki udanym mariażom na dworach belgijskim i angielskim, na których dawni książęta Sachsen – Coburg – Gotha zasiadają do dziś. Panowanie Wettynów to czas, gdy Rosja nie była jeszcze w stanie oficjalnie sięgnąć po całe terytorium Polski, wolała więc wspierać tych, którzy zapewniali jej prowadzenie strategicznie dogodnej polityki. Nowe sojusze wykluwały się dopiero w pełnej krasie, a niemczyzna nie zdobyła jeszcze pełni wpływów na dworze rosyjskim. Wszystko, jak wiadomo, zmieniło się wraz z uchwyceniem pełni władzy przez Katarzynę II, czyli – jak lubi się zapominać – księżniczkę Anhalt – Zerbst.

Ostatnie sto lat historii Polski to okres, który każdy współczesny polityk powinien gruntownie poznać. Znajdziemy w nim przecież wszystko: machinacje rozmaitych koterii, intrygi obcych władców, a także małostkowe kalkulacje rodaków, którzy dla pieniędzy, władzy lub zaszczytów dowolnie frymarczyli interesem kraju. Należy przy tym odnotować, iż dla ówczesnych elit państwo polskie nie było niczym więcej, niż formalnym emitentem nadań i zaszczytów. Rozbiory nie uszczuplały ani nadań ani stanowisk tych, którzy im się nie sprzeciwiali. Rozbiory nie naruszały po prostu stosunków prawnych, a czasem oznaczały przywileje, dzięki którym ich polscy sponsorzy mogli czuć się w swych włościach pewniej.

Aby nieco uwspółcześnić ów problem, zadajmy sobie pytanie: czy głosy polskich posłów w parlamencie UE, których jest obecnie 51, nie są przypadkiem potrzebne polityce niemieckiej, która mimo szeregu przewag dysponuje zaledwie dwukrotną przewagą w głosach? Dla Berlina niezwykle istotne jest kontrolowanie co najmniej 384 głosów. Mając je, może de facto dowolnie kształtować politykę europejską. Jak na argumenty think tanków lub innych instrumentów niemieckiego lobby odporni są ludzie, dla których posłowanie w Brukseli to olbrzymi awans ekonomiczny i społeczny? Czy zawodowy polityk, mając do wyboru dalszą karierę w strukturach UE lub powrót do rady miasta Sanoka, nie spojrzy życzliwiej na takie czy inne pro niemieckie (a przyjmijmy, że nie antypolskie) propozycje? I zadajmy pytanie zasadnicze: gdyby przyjąć, iż dojdzie do ograniczenia państwowości na obszarze dzisiejszej Polski, ale posłowie utrzymają swoje funkcje dożywotnio, czy wszyscy z nich złożyliby swoje mandaty?

Realia polityczne ulegają zmianom wyłącznie w warstwie marketingowej. Realne interesy państw pozostają niezmienne od stuleci, choć ze względu na istnienie publicznych mediów ubiera się je w marketingowo użyteczne szaty, ale nie zmienia się samej metody. Niedawna afera związana z działalnością Stanisława Szypowskiego dowodzi prawdziwości tezy przedstawionej powyżej. Bo należałoby przecież zapytać, dlaczego (jeśli oczywiście był agentem) jego działalność dopiero teraz została wykryta? A także pytanie zasadnicze: czy w jego wykryciu nie udzieliły nam pomocy „bratnie służby” i jeśli tak, to z jakiego kraju pochodziły?

Symboliczna jest w tej materii postać pułkownika Ryszarda Kuklińskiego – dla jednych bohatera, dla innych zdrajcy. Jak chce w wydanej niedawno książce generał brygady Franciszek Puchała, „Jack Strong” mógł współpracować nie tylko z wywiadem amerykańskim. Książka stawia wiele pytań, choć taktownie unika zdecydowanych odpowiedzi. Zdaniem generała istnieją jednak przesłanki, aby sądzić, iż Kuliński był również agentem polskim (kontrwywiadu) i sowieckim. Jak było naprawdę, nie dowiemy się zapewne nigdy. Niemniej warto zauważyć, iż obecny szef BBN generał brygady Stanisław Koziej, dawny podwładny Kuklińskiego, ma w jego kwestii od dawna wyrobione zdanie. Mimo to pełnił i nadal pełni istotną z uwagi na polski system bezpieczeństwa funkcję. Co ciekawe, szefem BBN był również Jerzy Milewski, szef biura NZSS Solidarność w Brukseli, które przez kilka lat koordynowało działalność i pozyskiwanie funduszy dla związku. Milewski, choć dość wcześnie został zdekonspirowany jako TW Franciszek, aż do swojej śmierci w 1997 roku pełnił ważne funkcje związane z cywilną kontrolą bezpieczeństwa polski. Czy  Milewski był podwójnym agentem? Czy było ich więcej? Ilu działa nadal? Istotę dylematów własnych i ludzi sobie podobnych rozstrzygnął już kiedyś Charles de Telleyrand, niewielebny przewielebny biskup Autun: „Nie czynię sobie bynajmniej wyrzutów, że służyłem wszystkim reżymom począwszy od Dyrektoriatu aż do chwili, kiedy piszę te słowa, gdyż postanowiłem służyć Francji, a nie jej reżymom.”

Nad Wisłą różnych wizji Polski nie brak od stuleci.

11 komentarzy
Previous Post
Next Post