Czyli o tym, że nie ma pola manewru bez pieniędzy.
Bladym świtem 7 marca 1936 niemieckie bataliony piechoty wkroczyły do zdemilitaryzowanej Nadrenii. Choć cele sztabowe osiągano zgodnie z planem, żołnierzom i dowódcom brakowało wigoru. Dla jednych i dla drugich było jasne, że najmniejsza kontrofensywa zetrze wkraczające wojska w proch, a owo przekonanie umocniło się tylko po osiągnięciu linii Renu o godzinie 11. Na drugą stronę przeprawiono już tylko trzy bataliony z rozkazem dotarcia do granicy niemiecko-francuskiej. O 15 do Berlina dotarły pierwsze raporty: wojska francuskie w dużej liczbie koncentrują się na granicy. W ciągu następnych kilku godzin nieliczni niemieccy żołnierze rozpoczęli kopanie umocnień naprzeciw wielokrotnie silniejszych wojsk III Republiki. Cały świat wstrzymał oddech; Hitler przekonywał generałów, że Francuzi nie przekroczą granicy.
Choć w powszechnej opinii było odwrotnie, to właśnie wojskowi zniechęcili rząd francuski do podejmowania jakichkolwiek akcji zbrojnych. Więcej, głównodowodzący – Maurice Gamelin – osobiście ingerował w analizy przedstawiane politykom, twierdząc, że w Nadrenii znajduje się niemal trzystutysięczna armia, podczas gdy w rzeczywistości do działań użyto zaledwie… trzech tysięcy żołnierzy! Co więcej, sztab generalny informował, że każdy dzień operacji wojskowej pochłonie nie mniej niż 30 miliardów franków, których nie pokryją na pewno korzyści ekonomiczne. Niemcy nie wywiązywały się bowiem ze swoich zobowiązań zapisanych w Traktacie Wersalskim, trudno było zatem przyjąć, że wywiążą się z kolejnych. Co gorsza wiosną 1936 budżet Francji znalazł się w skrajnie niekorzystnym położeniu: zbliżały się wybory, a stabilizacja wydatków i waluty nie była możliwa bez wielkiej pożyczki, o którą zabiegano w Nowym Jorku. Tymczasem pierwsze pogłoski o możliwej wojnie wywołały paniczny odpływ środków za ocean i wyprzedaż francuskich obligacji. Inwestorzy doskonale pamiętali o tym, że Francja technicznie zbankrutowała w trakcie I wojny i zareagowali na tyle nerwowo, że w ciągu kilku dni Paryż stał się praktycznie niewypłacalny. Wnioski były oczywiste: Francja nie mogła sobie pozwolić na wojnę, jeśli takowa nie leżała w interesie światowych finansów. A te (w szczególności amerykańskie) otwarcie sympatyzowały z Berlinem.
Zdaniem wielu badaczy Hitler bardziej niż jakikolwiek inny przywódca orientował się w sile i interesach światowej finansjery i, jak chcą niektórzy, utrzymywał osobiste relacje z luminarzami amerykańskiego przemysłu i biznesu. Zdaniem jeszcze innych aż do 1939 roku realizował program, który tu i ówdzie nie budził specjalnych kontrowersji lub – nawet więcej – stwarzał interesujące opcje biznesowe na południu i wschodzie Europy.
Remilitaryzacja Nadrenii największy wpływ miała jednak na samą Francję. Wojna i antyniemieckie resentymenty głęboko podzieliły społeczeństwo, prowadząc do niezwykle agresywnej kampanii wyborczej, w trakcie której nieomal stracił życie Leon Blum – niekwestionowany lider lewicy – pobity przez prawicową bojówkę. Budowę szerokiego porozumienia lewicy (Front Ludowy) hojną ręką wsparła Moskwa, zapewniając tym samym zwycięstwo ludziom, dla których Niemcy (a precyzyjniej – faszyści) stali się przeciwnikiem numer jeden. W efekcie od 3 maja 1936 sojusze zaczęły się odwracać, a Józef Stalin stworzył sobie doskonałe pole manewru pomiędzy Paryżem i Berlinem.
Choć z pozoru analogie mogą wydawać się odległe, nastrój obecnej politycznej walki we Francji bardzo przypomina ten z lat 30-tych. I wtedy, i teraz stawką były nowe zdobycze społeczne. Warto pamiętać, że 40-godzinny tydzień pracy i płatne urlopy francuskie masy zawdzięczały właśnie pierwszemu rządowi Leona Bluma, a dzisiaj, podobnie jak wtedy, najważniejszą stawką w grze są właśnie świadczenia społeczne. Rolę militarnego straszaka z nawiązką spełnia dzisiaj Syria i pozostawałoby tylko określić kogo współcześnie wspiera Moskwa. Zdaniem większości światowych mediów – prawicę, ponieważ Marie Le Pen nie zaprzecza, że finansuje kampanię w jednym z rosyjskich banków. Ale może przecież się okazać, że w prezydenckim wyścigu Kreml liczy na kogoś jeszcze.
Wprawdzie pierwszą turę wygrał teflonowy Emmanuel Macron, lekko dystansując Marie Le Pen, ale nikt nie ma wątpliwości, że o wiele ważniejsze niż obecne są nadchodzące wybory parlamentarne. Bój o prezydenturę na pewno solidnie pomógł prawicy – tym bardziej, że porażka z Macronem nie jest powodem do wstydu. Co więcej, im mniejsza przepaść będzie dzielić kandydatów, tym większe będą obawy o stabilność parlamentu. Czemu? Choćby dlatego, że w wielu aspektach programy skrajnej prawicy i lewicy są… zbieżne.
Taki na przykład Melenchon, choć w wyborach prezydenckich już się nie liczy, na pewno wraz ze swoją formacją uzyska sporo w parlamencie. Mimo, że zgodnie z tradycją własnej formacji zamierza sięgnąć do kieszeni bogatym, to podobnie jak Le Pen ma ochotę na zagospodarowanie środków odprowadzanych przez Francję do UE. Jakby bowiem nie liczyć, Paryż jest drugim po Berlinie płatnikiem netto (http://english.eu.dk/en/faq/faq/net_contribution) do europejskiego budżetu w czasach, gdy ten piękny projekt coraz gorzej się sprzedaje. Ponadto na skutek Brexitu owo obciążenie solidnie wzrośnie, co francuskim wyborcom raczej na pewno się nie spodoba. Tym bardziej, że jeden z głównych beneficjentów unijnych środków (Polska) gromko twierdzi, że UE do niczego nie jest mu potrzebna. Co gorsza, w Paryżu od wielu miesięcy nie ma polskiego ambasadora, a to w języku dyplomacji jest interpretowane jednoznacznie i zdecydowanie wpływa na stosunek tamtejszych elit do Polski. W efekcie nie ma nic dziwnego w tym, że poświęcająca sporo uwagi imigrantom Le Pen za najgorszych uważa tych którzy pochodzą z Polski i psują rynek pracy bardziej niż kolorowi.
Teoretycznie pro europejska postawa Macrona może studzić obawy o przyszłość Europy bez granic, ale… gdy bliżej przyjrzeć się jego deklaracjom, należy się zastanowić o jakiej Europie myśli przyszły prezydent Francji. Bez cienia wątpliwości nie ma w niej miejsca dla Polski, o czym nadwiślańscy komentatorzy niechętnie wspominają. Establishmentowa UE Macrona leży ideowo znacznie bliżej wspólnoty węgla i stali, niż stanów zjednoczonych Europy. Do pierwotnych założeń UE Macron nie będzie mógł wrócić, choćby zechciał. O koniec bajki o wspólnym europejskim domu zadbają nawet socjaliści. Melenchon twierdzi publicznie, że „Niemcy ponownie stają się zagrożeniem”, a obecna UE to de facto ich „nowoczesne imperium”, co notabene jota w jotę wpisuje się w obecne fobie nadwiślańskie. Tyle, że nie wszystkich stać na luksus gryzienia w tyłek potomków Bismarcka.
Wedle oficjalnych danych 11 lat naszej obecności w UE to 35 mld EUR wpłat i 109,6 mld transferów, co netto daje 74 miliardy. Zgodnie z obecną perspektywą budżetową Polska może liczyć na porównywalne efekty netto. Co będzie dalej? Pochód antyunijnej prawicy został zatrzymany w Austrii i Holandii, ale dzięki zmianie polityki lewicy na znacznie ostrożniejszą w integracyjnych kwestiach. Nic dziwnego. Współczesna polityka to surfing na sondażach, a te dla UE wypadają kiepsko. Trudno zakładać, że Austria i Holandia (które są również płatnikami netto) nie pójdą śladem Francji, gdy ta zechce ograniczyć swe wkłady do wspólnej kasy.
Od 1989 roku najbardziej palące europejskie problemy rozwiązują pieniądze, a tych po 2020 roku prawdopodobnie zabraknie. Gdy tak się stanie, odżyją konflikty zasłonięte niebieską flagą z gwiazdkam,i a jednym z pierwszych może być Ulster. Brexit oznacza przecież… ustalenie granicy z Unią Europejską, w której pozostaje Irlandia. Granica, która niemal od zawsze istnieje dość umownie, stanie się irytująco dosłowna. Trudno o lepszy pretekst, by wrócić do pytania do kogo powinno należeć to terytorium. Niemożliwe? Dzisiaj byli terroryści z obu stron barykady obwożą po Belfaście wycieczki, opowiadając przy tym gdzie i jakimi metodami prowadzili wojnę. Dawnych wrogów jednoczą pieniądze. Projekty integracyjne finansuje przy wsparciu UE Londyn. Jeśli ich zabraknie, odświeżą się stare animozje. Moskwa ma wieloletnie tradycje w finansowaniu IRA i oczywisty interes w tym, aby w Belfaście znowu wybuchały bomby. Lata, gdy przyszłość malowała się w różowych barwach, są już za nami, a horyzont pokrył się czarnymi chmurami. Co przyniosą – czas pokaże. Przed nami olimpiada zimowa w Korei Południowej. Jakie to znaczenie? Teoretycznie żadne.
Niemieckie bataliony wmaszerowały do Nadrenii tuż po zakończeniu zmagań sportowców w Garmisch – Partenkirchen.