Czyli o tym jak wyglądały meandry restrukturyzacji oraz o roli rozrzutnika obornika we współczesnej historii rynku kapitałowego.
Choć wiosna w 1994 roku nadchodziła niezwykle opornie, tego dnia słońce świeciło nadspodziewanie radośnie, toteż odcinek od „starego zakładu” przemierzyliśmy na piechotę. Nie przerywając rozmowy zagłębiliśmy się w ogromniastych trzewiach dobromiejskiej restauracji „Jubilatka”, w której od razu poczułem się jak u siebie. Podobnych obiektów, realizowanych zgodnie z projektem typowym, zatwierdzonym za pewne w jakimś „zjednoczeniu”, powstało wiele jak Polska długa i szeroka. Owe pomniki gastronomii różniły się tylko jednym: wielkością sali w funkcji rozmiarów miasteczka, w którym je lokowano. „Jubilatka” komunikowała wszem i wobec, że dawni władcy Dobrego Miasta mieli spore plecy w Województwie, a może i wyżej.
Wkroczyliśmy z impetem prowadzeni przez władczego Dyrektora Szczepanika. W nozdrza uderzył natychmiast unikalny aromat „transformacyjnej” ekonomii, w którym nuty zapachowe „starej mokrej szmaty” wespół z wieloletnim kondensatem „Klubowych” i „Popularnych” toczyły wyrównaną walkę z „nowalijkami rodem z Pewexu”. Zielonkawe linoleum – wiekowy fundament rozkoszy powiatowego podniebienia, łuszczyło się wyraźnie, a w miejscach, które nogi kelnerów przemierzały od pokoleń wstydliwie ujawniało betonową podmurówkę. Wszystko razem ujednolicał jednak szlif uzyskany dzięki wprawnym ruchom Pani Jadzi, rezydującej za dnia w toalecie. Tam wpatrzona w wymownie ulokowany spodeczek, oczekiwała datków od przygnanych w to ustronne miejsce konsumentów. Z sufitu zwisała draperia „o charakterze ogólnym”, która z powodzeniem realizowała się jako tło do miejskich rautów, wesel oraz studniówek. Całość wizerunku dopełniały liche stoliki, zgrupowane wstydliwie pod oknem i ścianami. Ich utrudzone blaty pokrywały szarawe ze starości obrusy oraz obowiązkowy wazonik ze sztucznym kwiatkiem. Wszystko wytatuowane tyleż widocznie, co niezgrabnie, logiem właściciela; WSS SPOŁEM.
Choć zakłócaliśmy tu spokój już od pewnego czasu, Kierownik placówki z ociąganiem oderwał się od baru. Odziany w obowiązkową skórzaną kamizelkę, człapał coraz raźniej, a służbowy uśmiech powoli wypełzał mu na gębę. Powyższe, wraz ze zmierzwionym włosem, świadczyło aż nadto wyraźnie o trudach ostatniej nocy, która najwyraźniej zakończyła się później niż standard akceptowany przez organizm włodarza tutejszej gastronomii. Dyrektor Szczepanik był tu gościem ważnym, toteż wpadkę zaliczoną na starcie kierownik nadrobił głębokim ukłonem, przy którym każdy normalny obywatel natychmiast utraciłby równowagę. Od spektakularnego plaśnięcia u nóg gości restauratora uchroniła jedynie wieloletnia rutyna. Mieliśmy przed sobą prawdziwego zawodowca. Mars, który zdążył wykwitnąć na czole dyrektora Warfamy ulotnił się natychmiast.
– Obiadek? – zapytał zawodowo usłużny kierownik
– Panie Zdzisiu… – wycedził Szczepanik tocząc wzrokiem po prawie pustej sali.
Prawie pustej, ponieważ cztery stoliczki strategicznie ulokowane pod oknem opanowali dżentelmeni, których aparycja nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do zawodu, którym się parają. Poczerniały tu i ówdzie obrus oraz wypełniona po brzegi popielniczka nie pozostawiały wątpliwości: debata trwała długo. Atmosfera stężała, spod okna strzeliły w nas złe spojrzenia.
– Panie Zdzisiu – kontynuował przerwany wątek Szczepanik – Jak Pan widzi, my tu dzisiaj do Pana z województwem i Warszawą! – podkreślił rangę gości, patrząc wymownie na okupowany stolik pod oknem.
Szef nie nadwyrężał swego umęczonego chronicznymi libacjami ciała. Panów pod okienkiem uraczył wyłącznie swoim półprofilem. Nie wdając się w poważniejsze dyskusje, rzucił krótkie:
– Won!
Brak jadu sugerował wyraźnie, że to komunikat, który tutejsi rezydenci usłyszeli nie po raz pierwszy, toteż nie uważali go za obraźliwy, chyba że… że ta wyrafinowana zachęta do zakończenia konsumpcji dokonałaby się w przytomności świadków. Szczera nienawiść w oczach wstających leniwie obwiesi nie zapowiadała niczego dobrego. Pan Zdzisio poniewczasie zrozumiał swój błąd, ale nie wyglądał na specjalnie przejętego. Ostatecznie dzierżył pewne stery jedynego w mieście lokalu gastronomicznego, a tajemnicą poliszynela była jego rola jako ważnego ogniwa w procesie przekształcania spirytusu Royal w towar o pełnej przydatności handlowej.
W tle tych rozmyślań podwładni Pana Zdzisia zabrali się do pracy. I choć stwierdzenie, że stoliczek nakrył się w oka mgnieniu byłoby nieco na wyrost, należy jednak odnotować, że usuwanie śladów po poprzednikach przebiegło sprawnie; obrus, którym nakryto, pochodził prawdopodobnie z magazynowej rezerwy na specjalne okazje, a miejsce aluminiowych sztućców zajęły stalowe. Dyrektor Szczepanik zagłębił się w lekturze menu, ja lustrowałem przedpole. Zgodnie z moimi obawami, obwiesie nie oddalili się specjalnie daleko, zalegając na ławeczce tuż przed wejściem. Jak się niebawem okazało owa ławeczka musiała być solidnym towarzyskim magnesem, toteż już wkrótce obsiadły ją girlandy osobników tworzących tutejsze melieu, a mnie malowała się już w głowie procedura opuszczania lokalu.
Jadłospis w popękanym skaju zamknął się z trzaskiem w kościstych dłoniach Szczepanika.
– Znowu nie ma rybki – podsumował oskarżycielsko.
– Ale jest świeży tatarek. – dorzucił pojednawczo kierownik. – Gdyby dyrekcja zadzwoniła, to by i rybka była. – dorzucił wyjaśniająco – ale jest dobra wódeczka!
Szczepanik zabębnił palcami po stole.
– Panie Zdzisławie – kierownik wyprężył się jak struna, bo oficjalny ton w ich relacjach nie trafiał się zbyt często, a powód wizyty w dniu dzisiejszym był jednak inny niż standardowa popijawa. – My tu dzisiaj z kolegami celem rozpoznania, jak tu u was wygląda zabezpieczenie odcinka! Bo niebawem będzie u nas wielka uroczystość! – rumieńce na kierowniczych policzkach zwiastowały błyskawiczne rozpoczęcie procesu kalkulacji kosztów. – Wielka! Będziemy ugodę świętowali!
– Z Ruskimi? – zapytał rezolutnie kierownik doświadczony w kontaktach handlowo-politycznych.
– A gdzie tam, panie z Ruskimi!! Z wierzycielami się będziemy godzić!
– Ale po co?! – Pan kierownik oniemiał w bezbrzeżnym zdumieniu. – Po co się godzić? Toż inflacja zapierdziela, dług zjada, a dostarczać i tak muszą. – oświadczył wykładając precyzyjnie technologię, dzięki której z ajenta przekształcał się właśnie we właściciela.
– A co też pan pierdoli. – machnął ręką rozdrażniony Szczepanik. – Długi trzeba oddawać!! – zadeklarował, popatrując to na mnie, to na gościa z Województwa. – Przemysł to nie knajpa jakaś! – dodał tonem znawcy.
– Nie knajpa, tylko działalność gospodarcza. – fuknął zdumiewająco odważnie Kierownik. – A wy w tej Warfamie to byście se lepiej leasing pracowniczy wzięli, a nie się oddłużali. – dorzucił na odchodnym.
Spojrzeliśmy po sobie. Było nie było, Pan Zdzisław w rzeczywistości gospodarczej orientował się całkiem dobrze. Leasing pracowniczy dla przedsiębiorczych załóg, a przede wszystkim przedsiębiorczych dyrekcji, stanowił doskonałą drogę do tego, aby skutecznie i w pełnym majestacie prawa uwłaszczyć się na państwowym zakładzie. Było tylko jedno małe „ale”: spółka pracownicza w leasingu w większości przypadków przypominała przedsiębiorstwo państwowe z radą pracowniczą. I tu, i tu lud mógł w zasadzie wszystko. Jedyny wariant, w którym leasing się opłacał, to bardzo świadoma załoga – co zdarzało się rzadko, albo rozsądna i wyposażona w minimalny kapitał dyrekcja – co zdarzało się jeszcze rzadziej.
– Mądrala się znalazł… – Podsumował bez złości Szczepanik. – Ale on tu rynek ma! Cenę obniży, posprząta tę budę i biznes kwitnie. A ja?! – Popatrzył na nas złym wzrokiem. – Rozrzutniki obornika na całą Polskę robiłem, przyczepy samowyładowcze na eksport, a teraz co? Chujów sto! – Zafrasował się nad swoim losem. – Gdzie ta wódka! – Ryknął w kierunku zaplecza i poluzował ściśle zawiązany krawat.
– Jurenia, nie ciskaj się. – Odezwał się po raz pierwszy dyrektor handlowy Gienio Chudzik. – My się teraz oddłużymy, dadzą kredyt na wypalarkę plazmową, produkt się poprawi, eksportem rynek odbudujemy! Nasze Trolle pójdą jak świeże bułeczki! Z dobrą hydrauliką to najlepszy ładowacz na rynku przecież…
– Panowie! – zmitygowałem towarzystwo wskazując za okno. Raźnym krokiem zbliżała się do nas Halinka Leśniewska – dyrektorka tutejszego oddziału PBK. I byłaby dopadła dyrekcję Warfamy w pełnej rozsypce, gdyby nie zupełnie nieoczekiwane spotkanie przy wejściu do Jubilatki.
– Jakimiuk! – zaryczała gromko, a z ławeczki poderwał się jeden z biesiadników. – Ty kredyt konsumpcyjny u mnie masz i w godzinach pracy się rozpijasz?! Baba za ciebie z etatu będzie spłacać?!
– Ja w nocy z Rajchu wróciłem! – Bronił się jękliwe upolowany konsument. – Wolne teraz mam! Ustawowe!
– Ty się lepiej za robotę weź. – Dorzuciła wchodząc na schody. – Warfama bloki do miasta odda i za komorne przyjdzie prawdziwe pieniądze płacić.
Powyższa informacja solidarnie stropiła tych wewnątrz i na zewnątrz.
– Się odda, jak będą chcieli wziąć. – wycedził Szczepanik po pierwszej lufie, którą spożyliśmy bez większego toastu.
– Wezmą, wezmą. – rozproszyła obawy Halinka. – Kotłownię przecież masz! Kasy ci nie dam w obrotówce, to węgla nie kupisz, to im wszystkim dupy odmarzną. Organ naciśnij! Niech się włączy!
Kolega organ skurczył się w sobie. Był tu właściwie z musu, bardzo niechętnie substytuując legendarnego już wojewodę Lorenca. Niby to piastował dyrektorski stołek i za przekształcenia własnościowe nominalnie odpowiadał, ale wieść gminna niosła szeroko, że Wojewoda samodzielnych urzędników nie lubi, kierownicę w dłoniach dzierży mocno i oddawać w najbliższej przyszłości nie zamierza. Ów organ założycielski był jednak nie bez znaczenia. Wszędzie tam, gdzie pełnił tę funkcję wojewoda, wszelkie zmiany nabierały zupełnie innego, często politycznego zabarwienia. Zza wysokich biurek ministerstw, które zazwyczaj występowały w tej roli, przedsiębiorstw w pipidówach nie było po prostu widać, toteż wszelkie decyzje podejmowało się tym łatwiej, im bardziej były szablonowe.
– Ja zreferuję Panu Wojewodzie problemy, jakie macie tu w terenie. – zaczął nieśmiało substytut organu. – Ale do samowoli bym zniechęcał! – dorzucił z lekką nutą groźby
– Zniechęcał? – podniósł brwi Szczepanik – To może ja do wojewody w autobusach moje związki podeślę?! Niech im wytłumaczy, że komorne trzeba płacić, że przedszkola przyzakładowego nie utrzymam i ośrodek wczasowy muszę sprzedać!
– Wojewoda problemy ludzi pracy zna i rozumie. – żachnął się organ. – Przypominam, że jak była upadłość, to się za zakładem ujął i na upadłość nie pozwolił!
Trudno było polemizować, choć jak było naprawdę, przy stoliku nie wiedział nikt. Faktycznie wniosek o ogłoszenie upadłości Agrometu Warfama z siedzibą w Dobrym Mieście był jednym z pierwszych, jakie w ogóle trafiły do sądów w Polsce. Faktycznie olsztyński sąd ów wniosek odrzucił powołując się na wyższy interes społeczny. W czasach przed BPU (Bankowe Postępowanie Ugodowe) postępowanie upadłościowe było jednak jedynym instrumentem, który można było zastosować w restrukturyzacji. Tyle, że ze względów społeczno-politycznych nie należało o tym mówić głośno. Przedłużającą się ciszę przerwał Gienio Chudzik
– No to ciach! – kieliszki powędrowały do ust.
– Dobre! – skomentowała Halinka – A mówią, że on tu tylko Royala rozcieńcza.
– Księżycówa – fachowo rozpoznał Gienio – pędzi dla specjalnych gości.
– I na wesela – dodał Szczepanik .
– Na wesela szkoda – oponował Gienio i rozmowa utknęła znów w martwym punkcie.
– Rafał – wbiła we mnie wzrok Halinka – Robert nie przyjeżdża, będzie coś z tej ugody?
Faktycznie, w departamencie miały miejsce spore zmiany. Robert Oppenheim, akuszer restrukturyzacji Warfamy awansował na Wice Dyrektora. Wprawdzie wszystko praktycznie przygotował, ale miał teraz na głowie znacznie więcej niż nasze pierwsze BPU.
– Jak to co? – żachnąłem się – miało być to i będzie – sięgnąłem czym prędzej po kieliszek – Za żony i kochanki oby się nigdy nie poznały! – Palnąłem nieco nieroztropnie.
Panowie zarechotali, Halinka łypnęła na mnie złym wzrokiem, choć była to generalnie równa babka. Cóż, jak to się tutaj mówiło „nerwy mię wzięli”, a zadaniu należało przecież sprostać. Robert powierzając mi kolejne, zawsze powtarzał jako podstawową instrukcje „Zrób tak żeby było dobrze”.
I tak właśnie zrobiłem. Tyle, że przy okazji okazało się, że ustawa choć pozwalała oddłużyć, a nawet zamienić udziały na kapitał, to jej autorzy nie przewidzieli jednego: podmiot po restrukturyzacji nie mógł dostać kolejnego kredytu od żadnego z banków, które wcześniej zredukowały mu długi. W efekcie Warfama musiała go sobie szukać na rynku. Kredyt wprawdzie udało się uzyskać, ale wspólnie z państwowym przedsiębiorstwem musiała poręczyć go ….. Dyrekcja! Oczywiście dla BRE, które owego kredytu udzieliło, ich mieszkania dodane jako zabezpieczenie nie miały żadnego ekonomicznego znaczenia. Dla Jurka i Gienia był to wtedy cały majątek. Zaryzykowali go w interesie skarbu państwa. Kilka lat później Warfama weszła do Grupy Polmot, a w 2007 roku zadebiutowała na giełdzie. Jeszcze w czasach Vistuli z przyjemnością obserwowałem kurs wykazywanej dwie pozycje niżej Warfamy. Dzisiaj, pod zmienioną nazwą jest notowana jako Ursus.