Czyli o tym, jak stworzyć 100.000 miejsc pracy w Polsce.
O tym, że nikt nie ma pomysłu na Polskę wiadomo nie od dzisiaj i trudno się spodziewać, aby w nadchodzących wyborach jakiś pomysł nagle się zmaterializował. Gospodarka, która pojawiła się wreszcie w programach politycznych, zastąpiła wprawdzie nieustająco popularną politykę historyczną, niemniej jednak wobec braku realnych sukcesów na tym trudnym odcinku staje się ponownie zwykłym politycznym hasłem, a nie obszarem realnego zainteresowania obywateli. Trudno się temu dziwić, obecnej polityce brak jest nośnych celów gospodarczych na miarę portu Gdynia czy Centralnego Okręgu Przemysłowego. Bez czytelnej idei, z którą można się łatwo identyfikować a przede wszystkim zrozumieć, o szersze społeczne poparcie będzie bardzo trudno. Tymczasem niemalże za rogiem ulicy Wiejskiej czeka sobie rozwiązanie kilku jeśli nie kilkunastu problemów w skali mikro i makro.
Łączne przychody naszego rodzimego sektora tekstylnego już od dawna liczą się w miliardach i nieustająco rosną. LPP za rok ubiegły osiągnęło imponujący zysk a kapitalizacja firmy budzi niekłamany podziw rynku i ekspertów. Nikt jednak nie zastanawia się nad tym, iż potęga polskiej odzieżówki w szczególności a branży handlu detalicznego w ogólności buduje się w oparciu o mizernie ale ciągle rosnącą konsumpcję wewnętrzną. Martwiące jest to, że praktycznie cały potencjał wytwórczy w tej branży ulokowany jest za granicą, a konkretnie w Azji. W efekcie miliardy złotych wydawane na zakupy odzieży i szeregu akcesoriów zasilają Turcję, Chiny a coraz częściej Bangladesz gdzie obecność polskich firm odzieżowych tak barwnie opisał Marek Rabij w ostatnim numerze Newsweeka. Polski kapitał korzysta z pracy pół niewolników kabotyńsko wyposażając się w oświadczenia producentów, iż zatrudniają wyłącznie pełnoletnich i dbają o właściwe warunki pracy. To nie my jesteśmy winni wyzyskowi – zapewnia w artykule jeden z przedsiębiorców – to wy kłócicie się o każdego centa za przeszycie T-shirta.
Trudno odmówić tu racji. Prawie równo 9 lat temu zamknąłem łódzki zakład Wólczanki. W ówczesnych realiach gospodarczych nie miał najmniejszego sensu, a ja mimo prób nie zdołałem skłonić odbiorców do zaakceptowania choćby nieznacznie wyższych cen. Wśród nich nie brakowało zdobywających rynek polskich marek, które w poszukiwaniu konkurencyjności przenosiły się z produkcją za granicę. Nie inaczej zachowywali się starzy „zachodni” zleceniodawcy. W powszechnym przekonaniu produkcja odzieżowa w Polsce nie miała najmniejszej przyszłości. Zakład w Łodzi był jednak najmniejszy, poza nim należało utrzymać trzy ( Ostrowiec, Opatów, Wieruszów ) zatrudniające podówczas ponad 1500 osób. Koniec roku 2004 przyniósł silne umocnienie złotówki. Dla „przerobowców” była to jedna z najgorszych wiadomości, a na efekty nie trzeba było długo czekać. Zamówienia zaczęły się kurczyć. Własna sieć dystrybucji budowana praktycznie od moich pierwszych dni w Wólczance nie była jeszcze w stanie w jakikolwiek sposób zamortyzować nagłego spadku przerobów. Gross otwarć zaplanowanych było właśnie na rok 2005, a nasza sieć miała osiągnąć 100 placówek we wrześniu tego roku. W efekcie większość 2005 roku spędziłem objeżdżając starych i żebrząc o zlecenia produkcyjne u nowych klientów. W pogoni za zleceniami cudem wyrobiłem się na narodziny własnego syna wracając ze spotkania, na które mój ważny klient tylko wtedy znalazł czas.
W trakcie tych wojaży uświadomiłem sobie jedno: moimi klientami byli w przeważającej większości dawni producenci, którzy cały swój potencjał wytwórczy po prostu zlikwidowali. Najpierw przenieśli go do Europy wschodniej potem poszukując zysków ruszyli dalej na wschód i do Azji. Od nich również słyszałem, że od Chin nie ma odwrotu, a produkcja w cywilizowanej Europie się skończyła. Określenie „cywilizowanej” nie było użyte przypadkowo. Jeden z managerów produkcji pracujący dla pewnej duńskiej firmy szczycącej się kultywowaniem ważnych wartości zabrał mnie kiedyś do mojego „poważnego konkurenta”. Dzięki jego uprzejmości trafiłem do… obozu pracy na pograniczu Macedonii i Kosowa. Była jesień 2005 roku. Uszycie koszuli lub damskiej bluzki kosztowało w moich fabrykach średnio 7 EUR. W Warunkach obozowych 5. Nie mogłem ani nie chciałem z takimi cenami konkurować. Roześmiany Duńczyk zapewnił mnie, że mimo drutów kolczastych nikt nie pracuje tu pod przymusem. Jego lokalny partner dodał, że do niczego nikogo tu nie trzeba zmuszać ponieważ pracy NIE MA W OGÓLE, a chętnych do pracy nie brakuje. Kilka dni później znalazłem się na przeciwległym krańcu dawnej Jugosławii w Murskiej Sobocie, gdzie miała i pewnie ma do dzisiaj swoją siedzibę znana w dawnej Jugosławii firma MURA. To tutaj powstawały najlepiej wykonane mundury dla JAL. To tutaj zamawiano potem umundurowanie dla nowych, narodowych armii. To tutaj wreszcie, przez dziesięciolecia utrzymywał główną produkcję garniturową Hugo Boss. Okazało się niestety, że od kolegów Słoweńców również nie można się wiele nauczyć. „Trzeba mieć relacje” powtarzali jak mantrę „ re la cje” sylabizował szef odzieżowego zjednoczenia, który zapewne zbiegiem okoliczności był bliskim znajomym większości ministrów, a kiedy spotkaliśmy się po raz kolejny przybył właśnie do Warszawy ze Słoweńskim prezydentem inaugurować bezpośrednie połączenie lotnicze z Lubljaną.
Wbrew pozorom była to cenna rada. Toteż my również wybudowaliśmy sobie relacje, choć dla wszystkich fabryk owych relacji nie starczyło. Oparliśmy je na rzetelności i wszelkiej maści ułatwieniach logistycznych, których realizacja w Chinach po prostu była niemożliwa. Zakład Wólczanki w Ostrowcu stał się jednym z najważniejszych partnerów w obszarze koszul i bluzek orange label dla HB. Podobnie udało się w zakładzie Vistuli w Myślenicach. Zamiast go sprzedać, dzięki wsparciu HB, który pozwolił na szereg wizyt w ich wzorcowym zakładzie w Izmirze w Turcji, zaczęliśmy w Myślenice inwestować w przekonaniu, że rodzima produkcja może mieć sens jeśli tylko będzie odpowiednio kreatywna, a przede wszystkim szybka. Efekty przyszły już w 2007 roku, produkcja na własne potrzebny rosła, a najgorsze, najmniej rentowne zlecenia przerobowe można już było eliminować. W 2008 roku, zatrudnienie w dwu należących do V&W zakładach wynosiło jeszcze ponad 700 osób.
Do tego, iż osobiście zamknąłem kilka a do zamknięcia kilkunastu zakładów przyłożyłem rękę przyznawałem się na tym blogu kilkakrotnie. Nie miałem jednak wcześniej okazji, aby wspomnieć, iż jeszcze w 2006 roku udało mi się rozpocząć proces odwrotny w przekonaniu, że produkowanie w kraju może być opłacalne, a Polski na społeczeństwo post produkcyjne nigdy stać nie będzie. Od lutego 2013 ponownie jeżdżę do Łodzi i obserwuję, że ułamki danych zakładów nadal istnieją, nadal produkują, nadal konstruują i kroją. Czas zatem najwyższy, aby państwo polskie pośród różnych priorytetów znalazło czas, aby DAĆ ŁODZI DRUGIE ŻYCIE.
Ta historyczna siedziba przemysłu lekkiego padła najpierw ofiarą utraty rynków w Rosji (1918) później wojny celnej z Niemcami, a ostateczny cios zadały jej przemiany systemowe po 1989 roku, kiedy ochrona tego rodzaju przemysłu nie zbliżyła się nawet do ówczesnych list priorytetów. W efekcie to wielkie miasto od lat boryka się z brakiem pomysłów na przyszłość, podczas gdy ta może być tylko jedna: choćby częściowo udany powrót do dawnego znaczenia. Choć głęboko skadrowane dawne zakłady istnieją tu po dziś dzień. Nadal wykonywane są zawody, których nie uczy już nigdzie nikt, a które mogą być jeszcze przekazane dalej. Nadal dostępny jest kapitał ludzki, którego budowa trwała latami.
W międzyczasie sporo się zmieniło. Poziom akceptowanych przez rynek krajowy cen znacząco się podniósł, a kolekcyjne T-shirty Reserved nie są już sprzedawane za 9,99 PLN. Tandem warszawsko łódzki doskonale wpisał by się w obecne czasy. Polska odzieżówka zamawiając swoje produkty w Polsce, w krótkim czasie pozwoliła by na wybudowanie ponad 100.000 miejsc pracy. Takiej liczby prędko nie zapewni nam żaden inwestor. Owe miejsca pracy nie wymagają wielkich, kapitałochłonnych inwestycji. Gdyby powstały, Łódź uzyskała by nowe życie stając się ponownie magnesem, a nie miastem, z którego trzeba uciekać za chlebem. Te miejsca pracy wymagają wyłącznie jednego: zainteresowania ze strony nabywców i troski państwa o to, aby poza granicami nie można było kupić tego, co w kraju wytwarza się w podobnej lub takiej samej jak z importu jakości i cenie.
Wedle danych GUS w polskim przemyśle pracuje obecnie ca 5 mln Polek i Polaków czyli 1/3 ogółu pracujących. Przyrost o 2% w tej grupie miałby solidny wpływ nie tylko na gospodarkę Łodzi, ale dało by się go za pewne odczuć w skali całego państwa. Tylko wtedy wszelkiej maści programy dla sektora kreatywnego, którymi szczyci się Warszawa nie trafią w próżnię i znajdą kontynuację wytwórczą w nowo powstałych lub reanimowanych Łódzkich zakładach. Warszawa swojego przemysłu już nie odbuduje. Na dawnych przemysłowych terenach powstały i nadal powstają osiedla. To Łódź jest naturalnym terenem produkcyjnej ekspansji.
W XXI wieku w Polsce nowej Gdyni ani nowego COP się już nie wybuduje. Starą ale ciągle trzymającą się resztek życia Łódź można odbudować. Trzeba tylko tego trochę chcieć i mieć to hasło na sztandarach zamiast kolejnych, sztampowych zapewnień.
CENTRALNY OKRĘG LEKKI i TEKSTYLNY
ŁÓDŹ WARSZAWA WSPÓLNA SPRAWA