Czyli o tym, że historia ma znacznie…
… bo to Twoje i moje korzenie, przejebane przeznaczenie, położenie między młotem i korytem, kredytem i kordytem, w kraju agentów i świętych, krzyżowanych na plakatach, umajonych w kwiatach, dziś pominiętych, jednakowo przeklętych, to taka moja rozkminka, totalna przeginka dla barana, co łyka belferską nawijkę bez kumania…
Wakacje po czterdziestce mają w zasadzie dwa wymiary: rozrywkowy w zaniku i edukacyjny w rozkwicie, przy czym sukces na drugim odcinku jest niemalże immanentnie związany z porażką na pierwszym. W efekcie integrujemy się z własnym szczęśliwym potomstwem, obwożąc je po tych „fyrtlach”, które w naszym pięknym kraju wspominamy najlepiej. A że czas mija, a rzeczywistość wydatnie wpływa na tempo dojrzewania współczesnych pociech, prędzej czy później konfrontujemy się z własnymi wspomnieniami z nieodległej, było nie było, młodości. Ponieważ sporo już objechaliśmy, w tym roku przyszło udać się w rejon, który za czasów mojej młodości był dla mnie niemalże absolutnym synonimem wolności.
Ruszyliśmy dziarsko, a setkom kolejno pokonywanych kilometrów towarzyszył przegląd hitów rozpalających pasażerów tylnego siedzenia. I, o ile córka nieźle trzyma się w mainstreamie, mój syn namiętnie recytujący „Jestem bogiem, uświadom to sobie, sobie. Ty też jesteś bogiem, tylko wyobraź to sobie, sobie” seryjnie uruchamiał tatusiowi flashbacki. Nie było wykluczone, że nasza tegoroczna „destynacja wakacyjna” bardzo przypadnie mu kiedyś do gustu. Gdy jednak na jedynych światłach w Ustrzykach Dolnych sygnalizator zmieniał się na zielony uświadomiłem sobie, że oto zamknęła się pewna historyczna pętla, a w głowie natychmiast ruszył mi film. Rzecz jasna, czarnobiały.
Jakkolwiek, prawdopodobnie każde młode pokolenie uważa się za „lost generation”, moje z różnych powodów miało do tego uzasadnione prawo. Dla urodzonych w roku 1970 środkowy Jaruzel kojarzył się z całkowitym brakiem przyszłości, a wszechobecny kryzys oceniany okiem nastolatków, zamieniał się w oczywisty zmierzch cywilizacji. Jednocześnie naturalne u młodych pragnienie wolności nie łączyło się w przypadku mojego środowiska z uroczym londyńskim lub nowojorskim brukiem, ale, mniej lub bardziej abstrakcyjną w wyobrażeniu, „połoniną w Bieszczadach”. Ów magiczny fragment południowej Polski ze swoim westernowym klimatem wybudowanym na Hłasce, filmach Petelskich i Morgensterna, nobilitował się zjawiskowo w kultowej w owych czasach „Siekierezadzie”. W chwili, gdy późną jesienią 1984 usłyszałem po raz pierwszy „USTRZYYYYYYKIII!”, zdałem sobie sprawę z tego, że do mojej urojonej krainy wolności prędzej czy później będę musiał pojechać. O ile powyższe dałoby się zrealizować stosunkowo łatwo w grupie zorganizowanej, mnie rzecz jasna pasjonowała wyprawa samodzielna, połączona z osobistym poznaniem członków kultowego KSU. I choć dzisiaj może się to wydawać dziwne, punkowe auspicje nie wykluczały turystycznych, a moim wielkim pragnieniem było stanąć w miejscu, w którym generała „Waltera” kulami sotni „Chrynia” dosięgła dziejowa sprawiedliwość.
Poważnym problemem dla nastolatka w drodze był podówczas nie tyle budżet, co… legalizacja samego wyjazdu. W miarę bezpiecznie mogli się już poruszać ci, których po ukończeniu lat 15 władza ludowa obdarzała czerwonym dowodem. Młodsi, posiadając jedynie szkolne „legitki”, musieli się dodatkowo wyposażyć w pisemko od rodziców, którzy zaświadczali, że wysyłają nas do cioci itp. Jak łatwo sobie wyobrazić, w domaganiu się takich zaświadczeń celowali funkcjonariusze SOK (Służba Ochrony Kolei), a ich czujny wzrok podejrzewał „giganciarza” w każdym zawodniku w skórze i glanach. Warto w tym miejscu dodać, że ówcześni „sokiści” podobnie jak „wopiści” i różni inni „ści” i „scy” byli formacją zmilitaryzowaną, uzbrojoną i skłonną do udowadniania, kto faktycznie rządzi na kolei. Jakkolwiek czerwony dowodzik likwidował problem legalizacji podróży, to już nie ułatwiał noclegu, bowiem regularna baza hotelowa w PRL-u przeznaczona była tylko dla pełnoletnich. Powyższe nie stanowiło najmniejszego problemu przy wszelkiej maści wyprawach na Mazury, nad morze, w góry, czy wszędzie tam, gdzie „nocleg” targało się na plecach. Turystykę miejską utrudniało jednak zasadniczo, gdyż w większości obcych miast nocą lepiej było się nie plątać, a nocowanie na dworcu, poza oczywistym dyskomfortem, generowało ryzyko, które doskonale pamiętają weterani kolejowych szlaków.
Ale cóż to były za przeszkody! Pewnej pięknej nocy w lipcu 1987, wyposażeni w konserwy „Peck”, namiot i sprzęt biwakowy, zaatakowaliśmy pociąg pośpieszny „Solina” (podówczas bardziej znany pod nazwą „Strzała południa”). Jako weterani wypraw z Dworca Wschodniego udaliśmy się na bocznicę stacji Olszynka Grochowska, na której skład pociągu czekał sobie spokojnie na podstawienie. Powyższy manewr zawdzięczaliśmy koledze, którego mamuśka zatrudniła nas kiedyś do mycia wagonów PKP. Kokosów nie zarobiliśmy (główną siłą sprzątającą były osadzone z pobliskiego więzienia kolejowego na Olszynce), ale wyrobiliśmy stosowne układy oraz kolejarskie klucze niezbędne do skutecznego „murowania” przedziałów. W efekcie, gdy skład majestatycznie wtoczył się na peron, lustrowaliśmy szturmujących celem wyłonienia godnych pasażerów do, było nie było, wielogodzinnej podróży. Dogodnie wybrany przedział we właściwej odległości od WC (nie za blisko, bo śmierdzi, ale i nie za daleko, bo nie da się dotrzeć) zapewniał stosowny komfort, który zmącić mógł tylko zbyt niski stan ilościowy pasażerów, który, w przypadku przedziału II klasy, powinien wynosić co najmniej 8, a najlepiej 10 stłoczonych osób. Z doborem nie było jednak najmniejszych problemów, ponieważ dźwięki gitary i repertuar „patriotyczny” skutecznie zniechęcały statystycznych podróżnych, a działały jak lep na potencjalnych kompanów, ze szczególnym uwzględnieniem płci pięknej.
Jako, że nimb Bieszczadów oddziaływał na specyficzne grupy ludzi, w naszym przedziale wylądował kolega, który już po godzince przyznał się do posiadania mapy z naniesionymi miejscami obszernych zasiewów rośliny, niesłusznie tępionej już wtedy jako… środek odurzający. Informacje przyjęliśmy z politowaniem, ponieważ w owym czasie podstawowym źródłem wzmiankowanej używki były działkowe zasiewy lub… Cmentarz Powązkowski. Dlatego też tak daleka wyprawa po „grass” wydawała się nam nieroztropna. Kolega jednak wyróżniał się dobrym głosem i gorliwą chęcią do śpiewania, co walnie przekładało się na komfort podróży. Tłum okupujący korytarz intuicyjnie wolał się trzymać z dala od nieprawilnych pieśni. Pokątni sprzedawcy, dokładnie odwrotnie! Slogan reklamowy „Piwo Leżajsk – eksportowe, dla nereczek bardzo zdrowe” zapamiętam na całe życie.
Największą bodaj atrakcją mknącego przez noc pociągu „Solina” była podróż przez… ZSRR. Otóż towarzysze radzieccy w toku ustalania granicy z Polską, Ustrzyki Dolne początkowo umieścili w ojczyźnie proletariatu po to, aby przekazać je ponownie Polsce dopiero w 1951 roku. Rzecz jasna, powyższe nie z miłości, ale w zamian za węglonośny Sokal. Towarzysze radzieccy oddali jednak tak, że jedyna linia kolejowa wiodąca do Ustrzyk Dolnych została częściowo… w Kraju Rad. W efekcie aż do lat 60-tych pociągi do Ustrzyk i dalej nie kursowały. Od chwili ponownego uruchomienia, połącznie Przemyśl – Ustrzyki cieszyło się niesłabnącą popularnością. W roku 1987 oprawa towarzysząca podróży była już podobno cieniem szykan z dawnych lat, niemniej jednak nadal robiła wrażenie. Ponieważ jazda przez terytorium ZSRR odbywała się eksterytorialnie (bez konieczności odprawy paszportowej), pociąg wturlał się majestatycznie na stację graniczną, a tam rozpoczynało się wnikliwe przeszukiwanie przy użyciu tajemniczych długich szpikulców oraz tresowanych psów. Wagony otaczali krasnoarmiejscy, a w samym składzie pojawiali się pogranicznicy. W roku 1987 nie domagano się już zasłaniania okien. To, co było za nimi widać, nie wzbudzało miłości do ZSRR. Mimo oczywistej biedy w Polsce, pogranicze ZSRR po prostu porażało nędzą. Dla każdego, kto przejechał się tą linią, oczywiste stawało się, czemu służą te graniczne instalacje. „Sistiema” miała pilnować obywateli ZSRR, by nie opuszczali swojej krainy szczęścia. Dla mnie, już wtedy, nie było to jakieś odkrycie. Z kolei kolegów pasażerów bardzo zastanawiało.
Na dworzec w Ustrzykach wytoczyliśmy się solidnie skacowani, ale już niebawem ustawił nas do pionu milicyjny patrol. Choć człowiek był otrzaskany w kontaktach z ZOMO, krewcy mundurowi oświadczyli, że jeśli nawet oni nam zaraz nie „wpierdolą”, to zrobi to niebawem lokalna młodzież, która „naszej obecności sobie w tym zacnym mieście nie życzy”. Powyższe oświadczenie podparto solidnym prawym prostym, który na tyle mocno zapisał się w pamięci przyszłego ważnego urzędnika państwowego, że z całą pewnością zaważył na losie kombinatu drzewnego w Ustianowej, który sczezł sobie ostatecznie w 1993 roku. Inna sprawa, że były to czasy, kiedy władzy się nie wierzyło, toteż ruszyliśmy raźno w miasto w poszukiwaniu kolegów z KSU, których, było nie było, przybyliśmy poznać. Zanim słonko na dobre wzeszło, byliśmy już dwa razy „oklepani” i „skrojeni”, bo tak się wtedy zgrabnie określało kradzież z rozbojem. Brak funduszy wymusił rozglądanie się za dochodem.
Niestety, realia pracy w lesie, jak łatwo sobie wyobrazić, rozminęły się dość znacznie z wizerunkiem odmalowanym w literaturze. Byli więźniowie nie mieli głębi, pilarze – poczucia humoru, a smolarze – mrocznych tajemnic. Wszystkich bez wyjątku łączyła egalitarna potrzeba chlania na umór, realizowana najchętniej przy użyciu cudzych biletów Narodowego Banku Polskiego.
Z tej całej wyprawy obronną ręką wyszły tylko Bieszczady. Bronią się również dzisiaj, niosąc przy okazji arcyciekawy materiał dydaktyczny. Nie trzeba oglądać „I am the legend”, by wyobrazić sobie faktyczne skutki apokalipsy. Co prawda ekolodzy w stanie najwyższej egzaltacji rozprawiają o tym, jak to natura naprawiła rezultaty bandyckiej gospodarki leśnej, „odzyskała” pola uprawne i pastwiska, przykryła pnączami resztki domostw. Tyle, że po 150 tysiącach wysiedlonych w różne strony ludzi nie ma nawet śladu. Tymczasem młodzieży trzeba wyjaśnić, że naszych wysiedlili Ruscy, Ukraińców wysiedliliśmy my, bo wspierali UPA, a wspierali UPA, bo… i tu już należy tłumaczyć bardzo długo. Tymczasem po głowie tłucze mi się natrętnie: „Wiesz co mnie boli? Że w głowach się pierdoli. Zakłócony pokój ludziom dobrej woli”. Też Magik.
Dołączę go do argumentacji.