Czyli o tym, że trudno jest lepiej zatytułować własną książkę
Choć nie jest łatwo zorientować się, jakie dokładnie były auspicje ostatniej książki Rafała A. Ziemkiewicza, pewne jest jedno: autor popełnia w niej zaiste piękne samobójstwo. Dlaczego? Powód jest w dość prosty: felietonowa formuła służąca jako tako przez lata, ostatecznie się wyczerpała. Notabene przyczyny owego bankructwa poznajemy już na wstępie. Autor wyjaśnia, iż za temat wrześniowej katastrofy miał się zabrać już dawno, tyle, że ubiegł go… Piotr Zychowicz. W efekcie ikonograf polskiej prawicy utracił dwie doskonałe trampoliny wynoszące do centrum medialnej uwagi. Najwyraźniej kalkulowanie czy już można, czy też nadal nie wypada, zajęło mu zbyt dużo czasu. W rezultacie, kolejne dzieło miało cel wielce ambitny. Zamiast Zychowiczowego „Co by było gdyby?”, miało odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: dlaczego we wrześniu 1939 stało się, jak się stało.
Uważna lektura książki Ziemkiewicza faktycznie dostarczy odpowiedzi na to pytanie. Szczególnie tym, których w pracy autora uderzy naginanie faktów, uproszczenia i przemożna chęć podawania jedynej słusznej prawdy.
O poprawie Rzeczpospolitej pisano wiele i od dawna, ale słynne słowa abdykującego Jana Kazimierza przepowiadające rozbiory bardzo niechętnie przebijają się do szerszej niż typowo historyczna literatury. Równie niepopularne są też inne świadectwa, z których jasno wynika, że Rzplita nie zreformowała się sama, ponieważ zreformować się po prostu nie mogła. Pochwała demokracji szlacheckiej, na którą natkniemy się już na pierwszych stronach książki, występuje w jasnej opozycji do mrocznych absolutnych rządów umacniających się w porażonej wojnami religijnymi Europie. Ziemkiewicz, choć tym razem nie manifestuje dumy ze swego chłopskiego pochodzenia, znajduje wiele słów uznania dla demokratycznej szlachty, a za ruinę tego wspaniałego domu wolności obciąża… arystokratów, czyli protoplastów słusznie znienawidzonego systemu oligarchicznego. Ganiąc Radziwiłłów, Paców i Lubomirskich autor dyskretnie przemilczał… Jana Zamojskiego. Przemilczał, ponieważ przypadek tego szlachcica najlepiej pokazuje, jak ma się idea do praktyki politycznej i doskonale portretuje przyczyny słabości i zmierzchu systemu, który Ziemkiewicz tak gloryfikuje. Historia trybuna interesów szlachty, porzucającego obóz zapewniający mu wpływy wyłącznie dlatego, iż dzięki niezwykle sprzyjającej fortunie sam dołącza do szeregów magnackich, powinna czytelnikom dawać do myślenia. Tym bardziej, iż aż się prosi o typowo Ziemkiewiczowskie podsumowanie: wszak nie ma grabi, które grabią od siebie. Więcej, można by powiedzieć, iż sukces krajów ościennych to wyścig o to, kto owymi grabiami zagarnie dla siebie jak najwięcej, bez względu jakim dokona się to kosztem. Choć takiej definicji absolutyzmu można zarzucić wiele, nikt nie zaprzeczy, że koncentracja zasobów i umacnianie władzy królewskiej, państwowość realnie umacniały.
Przyczyn upadku I Rzplitej Ziemkiewicz doszukuje się w załamaniu klimatu, pomijając znaczenie dualizmu agrarnego i jego oczywistych konsekwencji. Choć jest ich oczywiście wiele więcej, autor odnosi się wyłącznie do tych, które akceptuje politycznie. Cóż, ma do tego prawo. Podobnie odnosząc się do oczywistej absurdalności powstania listopadowego obnaża miałkie przesłanki Wysockiego, ale nie wspomina ani o grożącym mu rychłym aresztowaniu, ani o intrygach, które wysadziły z siodła księcia Adama Czartoryskiego, osobistego przyjaciela cara Aleksandra II i jedynego Polaka kiedykolwiek pełniącego funkcję ministra spraw zagranicznych Imperium Rosyjskiego. Równie słusznie dostaje się powstaniu styczniowemu, które stało się jednym z mitów założycielskich II RP. Słusznie, ale ileż można by napisać na ten temat? Do narracji Ziemkiewicza wystarczy, że było bezsensowne. Tymczasem, szczególnie dziś, kiedy politycy wybierają opcje nie mniej długofalowo ważne i równie długofalowo toksyczne, wypadałoby wiedzieć, na jakiej grzybni rodzą się inicjatywy niosące za sobą takie konsekwencje.
Autor, który skądinąd słusznie tępi stosowanie współczesnych kategorii do oceny historycznych zdarzeń, sam notorycznie pada ofiarą tej samej przypadłości. I tak, z jednej strony sławi polonizacyjny potencjał polskiej szlachty, aby kilkadziesiąt stron dalej linczować federacyjne idee Piłsudskiego. Dowiadujemy się, jak nieroztropne było sięganie po Wilno i Lwów, a nacjonalizm litewski i ukraiński awansuje do tej samej ligi, w której rozgrywały się nasze narodowe sprawy. O tym, że jeden i drugi animowali i nastawiali antypolsko zaborcy próżno szukać wzmianki. Wielka szkoda.
Rozmaitych większych i mniejszych niekonsekwencji można Ziemkiewiczowi wytknąć jeszcze wiele tyle, że nie ma to najmniejszego sensu. Trzeba by przypomnieć autorowi, że niezależnie od technik łączności planu obrony przed Niemcami polska armia w ogóle nie ćwiczyła, choćby dlatego, że… do końca 1938 roku plan w ogóle nie istniał! Rzut oka na mapę.
Plan Zachód zatwierdzony przez Śmigłego Rydza dopiero w marcu 1939 i zaznaczone kierunki niemieckiego ataku nawet laikom pozwolą zrozumieć przyczyny chaosu, o którym donosi większość wspomnień z tamtej epoki. Co więcej, rzuci nieco światła na chaotyczny marsz na przedmoście rumuńskie. Jedna mapka powiedziałaby więcej, niż wywody na temat korupcji życia publicznego w II RP, wszechobecnej protekcji i miałkości podejmujących ważne decyzje kadr. Tyle, że najnowsza pozycja Ziemkiewicza miała traktować o czymś więcej niż prace Zychowicza. Celu nie osiągnęła. Trudno się dziwić. Przyczyn prowadzących do tak absurdalnych jak wrześniowe wyborów nie da sportretować łatwo, tym bardziej, iż dopiero od niedawna można mieć do nich stosunek krytyczny. Zawiesina większych i mniejszych sensacyjek i odkryć drugiego gatunku nie odpowiada ani trochę na pytanie najważniejsze: jakim cudem można było popełnić tak wielki błąd?
Zmieni się edukacja historyczna, na to pytanie udzielać się będzie coraz bardziej zrozumiałych odpowiedzi. Równolegle błyskać będą flesze, a pióra zaskrzypią na traktatach w ramach których ktoś obieca nam wsparcie i pomoc w godzinie W. Będziemy machać flagami i grozić pięścią mniej więcej tak, jak zwykle. Za wysupłane z budżetu grosze kupimy teraz już nie własne, ale importowane czołgi. I pozostaje jedynie mieć nadzieję, że nasz inspirowany z zewnątrz wysiłek nigdy nie zamieni się w realną akcję militarną. Niemcy mieli mieć czołgi z tektury, dzisiaj Rosja ma upaść lada dzień, a Niemcy są naszym wielkim przyjacielem. Być może. I wtedy i teraz o bezpieczeństwie naszych domów i przyszłości naszych dzieci decydują politycy, dla których polityczne notowania są często ważniejsze niż zdrowy rozsądek.
Analiza historycznych wydarzeń jest bardzo cenna. Szkoda by tylko było w międzyczasie popełnić kolejne samobójstwo.