Czyli o tym, że okoliczności się zmieniają, a metody już niekoniecznie.
Polska historia przewrotów politycznych byłaby prawdopodobnie jednym z najbardziej emocjonujących obszarów do studiowania gdyby nie fakt, iż ze względów doktrynalnych nieustająco lansuje się przekonanie o „praworządności” dokonujących się zmian. Bez względu na okres, którego dotyczą podlane są zawsze ideologicznym sosem, skutecznie zabijającym smaczki takie jak: zdrada, konflikt interesów i pieniądze, czyli to wszystko, co znajduje się zazwyczaj za litościwym parawanem „procesów historycznych”.
Wydarzenia, których świadkami jesteśmy obecnie nie są bynajmniej niczym nowym. Nie tylko dwudziestolecie międzywojenne, ale również okres PRL był widownią rozmaitych gier i rozwiązań siłowych dedykowanych rozmaitym, czasem egzotycznym koalicjom. Zmiany miały zazwyczaj swoich sponsorów. Choć usiłuje się wmawiać, iż dzisiejsza polityka to niemalże nowa dziedzina, która z tysiącami lat tradycji nie ma nic wspólnego, praktyka dowodzi, że ciągłość pewnych dążeń i strategii jest niezwykle trwała. Aby się o tym przekonać, wystarczy cofnąć się zaledwie o cztery dziesięciolecia.
Choć większości publikacji owa zbieżność umyka, „wypadki” z grudnia 1970 uruchamia decyzja o podwyżkach cen wprowadzona 12 grudnia. 13 wypadał wtedy w niedzielę, podobnie jak 11 lat późnej, co być może świadczy o tym, że generał Jaruzelski miał słabość do 13 jako symbolu udanej operacji wojskowej. W masowej pamięci rozlew krwi był skutkiem spontanicznej reakcji rozjuszonych podwyżkami robotniczych mas. Dokumenty zdają się sugerować coś wręcz przeciwnego.
Pacyfikacja Wybrzeża w grudniu 1970 wymagała użycia 46 000 żołnierzy, 1370 czołgów, 1460 transporterów, 50 samolotów i 71 śmigłowców. W operacji użyto 12 i 16 Dywizji Pancernej, 8 Dywizji Zmechanizowanej, 7 Dywizji Desantowej oraz 10 i 12 Pułku Wojsk Wewnętrznych. Dyslokacja takiej liczby ludzi i sprzętu wymaga czasu. Czasu liczonego nie w godzinach, ale w dniach. Choć tereny operacyjne jednostek nie leżały daleko od miejsc ich stacjonowania, przemieszczenie kompletnego związku taktycznego wraz z odwodami wymaga stosownych przygotowań PRZED wymarszem. I być może dlatego powszechna pamięć medialna milczy o nowatorskim rozkazie generała Jaruzelskiego, ówczesnego ministra Obrony Narodowej z 8 grudnia 1970. Rozkaz o numerze 0084 „W sprawie zasad współdziałania wojska i sił resortu spraw wewnętrznych w zakresie zwalczania wrogiej działalności, ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego” po raz pierwszy regulował, a tym samym legalizował łączne użycie wojska i milicji. Trudno zatem zakładać, iż w tej dacie wydano go przypadkowo. Co więcej, należy mniemać, iż najpóźniej w tej dacie zarządzono wymarsz w jednostkach użytych do akcji, które w PRL miały status „pierwszorzutowych”, a zatem takich utrzymywanych w ciągłym pogotowiu bojowym.
Ówczesne siły milicyjne nawet z odwodami nie byłyby w stanie zmierzyć się z szerokim protestem społecznym. Cytowany rozkaz pozwalał na legalne wprowadzenie do gry wojska, a materializował się w bezpośredniej bliskości oczekiwanych wydarzeń. Choć nadal niechętnie stawia się taką tezę, za kilka lat historycy ośmieleni zmianami poglądów opinii publicznej być może ośmielą się do bardziej gorliwego twierdzenia, iż wypadki na Wybrzeżu nie były efektem spontanicznego protestu, ale przygotowanej przez oponentów Wiesława Gomułki akcji politycznej, która miała położyć kres jego 14-letniemu panowaniu. Panowaniu, którego nie podcięła nawet zawierucha w 1968 roku.
Na ową śmiałość już czas najwyższy. Tym bardziej, że analogie do najsłynniejszej prowokacji jaką była Krwawa Niedziela w Petersburgu w 1905 roku cisną się same. Do największych starć nie dochodzi bowiem ani 14, ani 15 czy 16 grudnia. Wydarzenia nie były najwyraźniej na tyle krwawe, aby towarzysz Wiesław przekazał władzę, i być może właśnie dlatego na 17 grudnia przygotowano spektakl nie mniej spektakularny, niż jego petersburski odpowiednik. Spektakl był zapewne potrzebny, ponieważ lokalnym władzom, lojalnym wobec towarzysza Wiesława, sytuacja 16 grudnia rano wydawała się opanowana.
Jak wiadomo, demonstracje rozpoczęły się w poniedziałek, 14 grudnia rano, i aż do 16.00, kiedy to tłum zaatakowały słabe siły milicyjne, miały dość pokojowy przebieg. To właśnie atak milicji skierował demonstrantów w rejon KW PZPR w Gdańsku. Choć starcia uliczne trwały aż do wieczora, podpalenie budynku udało się dopiero następnego dnia, wtedy też bilans strat po stronie władzy sięgnął dwu zabitych i kilkudziesięciu rannych funkcjonariuszy, wieść o czym gorliwie przekazano do towarzysza Wiesława. Demonstranci wydawali się być w przewadze, poinformowany o wszystkim przez dowodzącego operacją generała Korczyńskiego Gomułka miał telefonicznie wyrazić zgodę na otwarcie ognia, domagając się podobno, aby pierwsze salwy kierowano w bruk. W realiach starcia okazało się, że rykoszety raniły równie skutecznie jak ogień skierowany wprost przez tych, którzy pierwotnego nie zrozumieli, lub zrozumieć nie chcieli. Korczyński zgodnie z rozkazem 0084 nikogo o zgodę pytać nie musiał, najwyraźniej dzwonił po zrozumiałą w tej sytuacji akceptację polityczną. Ulice zaścielili zabici i ranni. Ujęcia z zajść pokazano w telewizji publicznej, przy czym obraz i komentarz zupełnie do siebie nie pasowały. Wieczorem 15 grudnia 1970 cała Polska wiedziała już, że w Gdańsku strzela się do protestujących robotników, a nie do warchołów rabujących sklepy.
Po co odbyło się to wszystko? 16 grudnia rano zwołano pilne posiedzenie Biura Politycznego PZPR, czyli nominalnie organu PARTYJNEGO, a de facto centrum sprawującego rzeczywistą władzę w Polsce. Gremium jednoznacznie odmówiło Gomułce prawa do kierowania partią robotników i chłopów po autoryzacji rozkazu strzelania do elektoratu. Co ciekawe, o zreferowanie sytuacji poproszono Józefa Cyrankiewicza jako premiera rządu! W ówczesnych realiach była to rzecz bez precedensu. W sowietbloku liczyła się władczo wyłącznie partia. Mimo, iż tego dnia towarzysz Moczar utracił nadzieję na sukcesję (jego ekipa wyraźnie nie była przygotowana na wypadki, które miały miejsce), to sam towarzysz Wiesław i jego zaplecze nadal trzymali się w siodle. Tymczasem na wybrzeżu napięcie opadało. Robotnicy wrócili do domów i hoteli, a lokalne władze, które reprezentował Stanisław Kociołek, przez radio i telewizję nawoływały do podjęcia następnego dnia normalnej pracy. Tymczasem stocznię i najważniejsze zakłady pracy obsadzało właśnie wojsko. I choć co bardziej przytomni widząc, co się święci, wysyłali na prawo i lewo umyślnych, ci nawołując w hotelach robotniczych i osiedlach do pozostania w domach traktowani byli jak… prowokatorzy. W efekcie, w różnych miejscach trójmiasta kolejki i autobusy wypluwały setki ludzi. Na przystanku Gdynia Stocznia gromadzili się przybywający do pracy. Tłum gęstniał napotkawszy zamknięte bramy obsadzone przez wojsko. Wreszcie z krążących nad głowami ludzi helikopterów posypały się strzały. Intryga kosztowała 24 ofiary śmiertelne i kilkuset rannych.
Równolegle z wydarzeniami w Gdyni szykowano się do przewrotu w Warszawie. Na polecenie ministra Jaruzelskiego pogotowie bojowe ogłoszono w wybranych jednostkach okręgu, przy czym ich celem mieli być nie protestujący, a wybrane obiekty publiczne i rządowe. Teoretycznie Gomułka był skończony, ale nadal nie przekazał władzy.
Dopiero 19 grudnia, przy walnym udziale Moskwy i generała Jaruzelskiego straszącego rozszerzaniem się protestów, doszło do intronizacji towarzysza Edwarda Gierka. To jemu Moskwa udzieliła poparcia, ale realnie zaproponowała znacznie więcej: aktywne wsparcie dławiącej się gospodarki. Wybór przypieczętowały pieniądze.
Czemu służy ta przydługa dygresja historyczna? Wyłącznie temu, aby podkreślić, iż zmiany władzy to zawsze i w każdym systemie kombinacja koteryjnej gry oraz… interesów ekonomicznych owych gier sponsorów. Zmieniają się czasy, zmieniają się metody i ich skala. O prawdziwości tej tezy przekonał się między innymi Gierek…
Pierwsze lata panowania towarzysza Edwarda to okres dość unikalny w historii komunistycznej Polski. Rozpoczęto kompleksowe inwestycje infrastrukturalne, planowano industrializacyjny skok, nie zapominając jednak o społeczeństwie i poprawie warunków bytowych. Rozliczane w rublu transferowym dostawy z ZSSR, a w szczególności tania ropa i gaz, walnie przyczyniały się do akumulacji dochodów na inwestycje. Ekonomiczni doradcy, których pierwszy raz poważniej słuchano, dowodzili, że dalszy rozwój wymaga kredytów i nowych technologii, a te mogły przybyć wyłącznie z Zachodu. Tu pojawił się jednak zasadniczy problem: aby pojawiło się zachodnie finansowanie, musiała się pojawić stosowna polityczna wola. I właśnie z tego powodu doszło do rzeczy w socjalizmie niezwykle rzadkiej: w maju 1972 pojawił się w Polsce z roboczą wizytą urzędujący prezydent USA Richard Nixon. Co ciekawe, wizytę organizowano bez uzgodnień z towarzyszami radzieckimi. Mimo to, jak dowiadujemy się ze wspomnień Henry’ego Kissingera, przed przyjęciem zaproszenia Nixon zapytał o zdanie Moskwy. Ponieważ nie było sprzeciwu, prezydent USA zawitał do Polski. Choć wizyta zbiegła się ze wznowieniem bombardowań Wietnamu Północnego, nie zaszkodziło to w budowie doskonałych relacji. Przedmiotem rozmów były kredyty i… licencje. W tym jedna z najbardziej nieszczęsnych – na ciągniki Massey Ferguson. Niezwłocznie po tej wizycie doszło do kolejnych przełomów w relacjach Polska-RFN, z jednej strony zasilanych zgodami na wyjazd, z drugiej – kredytami i technologią. A wszystko to pod czujnym okiem Moskwy, która najprawdopodobniej na polskim poletku testowała model państwa wasalnego napędzanego kredytami od kapitalistów.
I kto wie, co byłoby dalej, gdyby nie coraz bardziej buńczuczna propaganda Warszawy. Polska miała się stać 10. potęgą gospodarczą świata, rosła konsumpcja, a towarzysz Gierek chwalił się obrotami handlowymi z Zachodem. Ba, sugerował wprost, iż kraje Zachodu staną się dla Polski najważniejszymi partnerami gospodarczymi. Dla Moskwy było tego za wiele. Pod koniec 1974 roku zapowiedziano poważne korekty cen ropy i gazu, a także ograniczenia dostaw płodów rolnych. ZSSR zacisnął pętlę. Nie bez przyczyny. Ostatecznym powodem była decyzja o budowie Portu Północnego i rurociągu Gdańsk-Płock, którym mogły popłynąć do rafinerii dostarczane tankowcami niezależne dostawy ropy. W 1975 roku ujawniły się poważne problemy aprowizacyjne. Rząd zaplanował niebezpieczną podwyżkę cen na 1 czerwca 1975. Moskwie zapachniało to powtórką z grudnia 1970. Jak wynika z dostępnych dokumentów, do tej pory datuje się kryzys w relacjach sowieckiego politbiura z ówczesną ekipą w Polsce. Plan budowy wasalnej Polski za pieniądze Zachodu nie wypalił. Co gorsza, zanosiło się na rychłe bankructwo. W Moskwie podjęto zapewne decyzję o kolejnej dekompozycji obozu politycznego w Polsce. W sierpniu 1975 ZSSR ogłosił koniec wsparcia dla dalszej rozbudowy Huty Katowice, zmniejszono zamówienia w polskich fabrykach i zapowiedziano ograniczenia w dostawach ziarna. Równolegle doszło do wydarzeń, które plotka szybko określiła jako zamachy. Do najbardziej spektakularnych należały podpalenia Domu Towarowego „Smyk” w centrum Warszawy i mostu na Trasie Łazienkowskiej – dumie ówczesnej propagandy. Nawet jeśli przyjąć, że te i podobne im wydarzenia były tylko zwykłymi przypadkami, ulica wiedziała swoje, a nastrój sukcesu zaczął się ulatniać.
Prawdziwe przesilenie dokonało się dopiero w czerwcu 1976, kiedy to rząd musiał się zdecydować na nieuchronne (ceny były zamrożone od 1971 roku) podwyżki. Początek czerwca przyniósł historyczną wizytę Gierka w RFN, po której obie strony oczekiwały bardzo wiele. Kanclerz Schmidt obiecywał Polsce kredyty, licencje, partnerstwo zakładów o podobnym profilu (dotyczące głównie Śląska), a także daleko idące koncesje polityczne, wśród nich poparcie na forum ONZ. W Moskwie zawrzało. Konflikt Polska-Niemcy był systemowo wpisany w zarządzanie krajem nadwiślańskim. Mimo wyraźnych ostrzeżeń Polska wdawała się samowolnie w coraz głębszy flirt z Niemcami. Ci, którzy na ten obrót wypadków byli przygotowani musieli zacząć działać.
To, co stało się później, jako żywo przypominało model z grudnia 1970. Tyle, że w nowych warunkach dotyczyło innej skali. 24 czerwca opublikowano podwyżki cen. Już następnego dnia rano doszło do wydarzeń, które do dziś znane są jako „Wypadki Radomskie”. Mniej znany jest fakt, iż robotnicze manifestacje rozpoczęły się od załogi zakładów „Łucznik” – jednej z perełek ówczesnego przemysłu zbrojeniowego. Zakładu gruntownie spenetrowanego przez SB i nasyconego agenturą bardziej, niż jakikolwiek inny. Podobnie było w innych miastach, a największą gorliwość w protestach wykazały te zakłady, w których realizowana była produkcja specjalna. Ową „spontaniczną” akcję ktoś najprawdopodobniej koordynował. Zdawał sobie z tego sprawę premier Jaroszewicz, który odwoławszy następnego dnia podwyżki podał się do dymisji. Ale ekipa przeciwników była jeszcze zbyt słaba, a Gierek zbyt silny. Towarzysz Jaruzelski pewnie trzymał w rękach cugle armii. Uderzenie było silne, ale ekipa rządząca utrzymała się przy władzy.
I kto wie co byłoby dalej, gdyby towarzysz Edward nie odkrył nowego ważnego akolity. Stał się nim… Kościół. Na polu gry pojawił się Prymas Wyszyński. Zapewnił rządzącą ekipę, że nie dopuści do rozlewu spontanicznych protestów społecznych, a jednocześnie (jak się coraz częściej spekuluje) zaproponował hodowanie koncesjonowanej opozycji, której udzielił strukturalnego wsparcia. Co na to Moskwa? Teoretycznie niczjewo… obóz władzy skonsolidował się ponownie. Tandem Jaroszewicz-Gierek odzyskał kontrolę nad partią i rządem. Wojsko stało w koszarach, ale aparat wywiadowczy ZSSR nasilił pracę na kierunku polskim. We wrześniu 1976 roku Mi2 o numerach 3603 z 103 „milicyjnego” pułku lotniczego zaliczył katastrofę, w wyniku której w lutym 1977 został spisany ze stanu jako wrak niezdolny do służby. Wypadek nie byłby specjalnie istotny, gdyby nie fakt, iż głównym pasażerem, który cudem uniknął śmierci był… premier Piotr Jaroszewicz. Jak chcą wspomnienia współczesnych, Jaroszewicz nie miał złudzeń, iż był to zamach. Czy tak było czy nie, można wyłącznie spekulować. Podobnie, jak o prawdziwych powodach brutalnego, połączonego z torturami morderstwa którego ofiarą padł 15 lat później.
Koteryjne gry na szczytach władzy nie są oczywiście niczym nowym podobnie jak to, że mają zazwyczaj swoich politycznych i ekonomicznych sponsorów. Zwyczajny obywatel może się jednak cieszyć, że we współczesnym instrumentarium nagrania zastąpiły czołgi. Korzyści są dla sprawców takie same, a o ileż mniejsze nieuchronne skutki uboczne. Nie ma przy tym znaczenia, czy „opinia publiczna” bulwersuje się podwyżkami, czy też szczerym komentarzem do realiów obecnej polityki. Ważne jest, aby masy toczył ferment, sprzeciw wobec złych, których na pewno… wykorzystają jacyś dobrzy. Kto na przykład zaprzeczy jakże gorzkiej prawdzie poniższego zdania:
„Wiesz, że polsko-amerykański sojusz to jest nic niewarty. Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza fałszywe poczucie bezpieczeństwa. (…) Bullshit kompletny. Skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją, i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy. Kompletni frajerzy” – mówi na nagraniu minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski.
Tyle, że ambitnemu ministrowi wypowiadać się tak rzecz jasna nie przystoi J. Ba, kandydatowi na ważne europejskie fotele nie wypada dać się nagrać. Nie rokuje to dobrze skutecznym politycznym targom w Brukseli, które zawsze gdzieś toczą się na boczku, jak nie w knajpie, to w równie intymnej atmosferze. Co jeszcze bowiem nagrano? Co wypłynie? Kiedy?
Nawet jeśli w mitycznych już kolejnych nagraniach nie ma wielkiej petardy, to kolejni pretorianie Donalda Tuska będą się kompromitować kuchnią polityki tak różną od dulszczyzny panującej na salonach. Premier albo wytrzyma ów szturm, albo pewnego dnia usłyszymy i jego „nieprawilne” wypowiedzi, wszak on również pojeść i popić lubi. A może agonia obecnego układu władzy potrwa długo, zapewniając aż do przyszłorocznych wyborów okres wzajemnych oskarżeń i pełnej politycznej degrengolady. I cieszyć się należy, że jest małe prawdopodobieństwo, iż auto premiera nie wyrobi się na łagodnym skądinąd zakręcie, helikopter nie spadnie, a samolot nie stanie w płomieniach, lub przy lądowaniu nie wysiądą mu hamulce. Te metody wyszły już z mody. Łatwiej jest nacisnąć enter niż pociągnąć za spust.
Zabija się równie skutecznie. Signum temporis.