Czyli o tym, ile jest cukru w cukrze
Gdy 17 sierpnia 1992 roku magazyn Time publikował okładkę, która niebawem miała zyskać miano jednej z najważniejszych w swojej epoce:
światowa opinia publiczna miała już wyrobione zdanie na temat tego, kto w tej wojnie jest ofiarą, a kto oprawcą. Tymczasem ta wyraźna polaryzacja stron ówczesnego konfliktu powinna przecież nieco zastanawiać. W trakcie II Wojny Światowej tylko Serbowie wyłamali się z niemieckiego planu budowy nowego europejskiego ładu, podczas gdy Chorwaci z wielkim zapałem wdrażali pryncypia nazistowskiego państwa, topiąc w morzu krwi swoich sąsiadów – Żydów i Serbów. Masakry, których dopuścili się pretorianie Ante Pavelica doczekały się krwawej zemsty – tyle, że formalnie wymierzonej w faszystów przez serbsko chorwacką armię Tity. Wydarzenia te przez cały okres powojenny kładły się cieniem na spójności serbsko-chorwackiego państwa. Przez dziesięciolecia chorwaccy naziści byli przedmiotem powszechnej pogardy – jasnej i oczywistej po obu stronach politycznej barykady.
W budowę mitu socjalistycznej Jugosławii wpisała się nawet propaganda… amerykańska. Mało kto dzisiaj pamięta, że w Hollywood powstała superprodukcja „Sutieska” prezentująca światowej widowni wielkie dokonania partyzanckiej armii i jej wspaniałego wodza Josifa Broz. Ówczesny stosunek sił na Bałkanach jasno wskazywał wszem i wobec, że pozycja Belgradu jest stabilna, toteż obie strony ideologicznej wojny zabiegały o poparcie Belgradu w przypadku ewentualnego konfliktu. Tito zgrabnie dyskontował profity wynikające z geopolityki i na dokładkę animował „ruch państw niezaangażowanych”, czyli wszystkich tych, które podobnie jak Jugosławia nie opowiadały się jasno po żadnej ze stron przyszłego konfliktu. Polityka skuteczna przez lata zawiodła w chwili, gdy mocarstwa zdecydowały się powiedzieć „sprawdzam”. W trakcie wojny Jom Kipur, kiedy świat stanął na krawędzi ogromnego konfliktu, Jugosławia wyraźne opowiedziała się za Związkiem Radzieckim. Waszyngton nie zapomniał tej lekcji. Pod kierownictwem Reagana stosował wobec Jugosławii podobną ekonomiczną broń jak ta, od której uległ Związek Radziecki. Po wojnie Jom Kipur Jugosławia stała się strategicznie zbędna. Znacznie lepiej do nowej strategicznej układanki pasowały małe i słabe państwa oparte na jasnej strukturze etnicznej.
I tu właśnie pojawił się zasadniczy problem. Secesja Słowenii przebiegła bezkrwawo, a federalnej armii opartej na poborowych strzelanie do ludzi, których uważali za rodaków, zupełnie się nie podobało. Dla odmiany, owa inicjatywa zupełnie nie podobała się Chorwatom ( w trakcie II Wojny Światowej bogata Słowenia była częścią państwa chorwackiego) – tyle, że na jakiekolwiek akcje militarne najnormalniej w świecie nie mogli sobie podówczas oni pozwolić i to z bardzo prozaicznego powodu: zasady gry określił Berlin, najpierw wyraźnie zachęcając do secesji, a potem jako pierwszy uznając niepodległość dawnych republik federacyjnych. Ba, Republika Federalna poszła znacznie dalej, zapewniając obydwu nowym państwom minimalną stabilność ekonomiczną, bez której po prostu by nie przeżyły.
Departament stanu bardzo niechętnie przywitał ówczesną politykę Berlina. Niemcy miały maszerować na wschód przez Polskę i Ukrainę do Rosji, a nie umacniać Mitteleuropę na Bałkanach. Tak czy inaczej, Zagrzeb otrzymał niezbędne środki, aby wybudować armię, a wojny dałoby się uniknąć wyłącznie wtedy, gdyby Zagrzeb zdecydował się na cywilizowaną integrację z zamieszkująca Krainę ludnością serbską. Tyle, że owej integracji nie chciały, bo i nie musiały chcieć, obie strony. Dlaczego zatem mocarstwa nie wymusiły rozpadu w modelu czechosłowackim?
Najprawdopodobniej z tego samego powodu, z którego pokojowy rozpad Ukrainy okazał się niemożliwy. Na przeszkodzie stanęła historyczna polaryzacja i przebieg nowych linii geopolitycznych. Czechosłowacja od swego zarania nadzwyczaj zabiegała o dobre publicity w Moskwie. Bratysława po krótkim, acz bolesnym związku z Berlinem w trakcie II wojny odrobiła lekcję i ustaliła sojusze pod wpływem polityki czeskiej. W 1992 roku było zatem jasne, że oba nowe państwa w swojej polityce będą poważnie uwzględniać interesy Moskwy – tym samym nie było ich jak sobie wzajemnie przeciwstawiać. W Jugosławii było zupełnie inaczej. Chorwaci od zawsze sprzyjali niemczyźnie. Serbowie od czasu odzyskania niepodległości upatrywali pomocy w Moskwie i to właśnie jej gwarancje dla Belgradu stały się jednym z najważniejszych powodów wybuchu I wojny. Podział Jugosławii po prostu się opłacał. Zamiast jednego dużego państwa sprzyjającego Rosji zyskiwano podział, w wyniku którego obóz opuszczały najbardziej uprzemysłowione obszary stawiające przy okazji na jadowity nacjonalizm. Ale być może udałoby się nawet rzecz przeprowadzić znacznie mniej krwawo, gdyby nie kolejny prozaiczny problem: w przemysłowej Chorwacji rolnictwem parali się w dużym procencie serbscy chłopi. Ich samodzielna secesja godziła w bezpieczeństwo ekonomiczne nowego chorwackiego państwa. Los Krainy został tym samym przesądzony.
Niemrawy początkowo konflikt (lotnictwo federacyjnej armii jugosłowiańskiej uniemożliwiło na przykład policjantom z Zagrzebia lot helikopterem do domagającego się secesji Knina) szybko nabrał kolorów wraz z rozkręcającym się terrorem. Obie strony celowo gasiły pożar benzyną wychodząc z założenia, że nic skuteczniej nie zapełni okopów, niż mająca wielowiekowe tradycje na Bałkanach rodowa zemsta. Wojna nabierała kolorów, ponieważ żadnej ze stron nie zależało na wygaszaniu konfliktu. Belgrad i Zagrzeb nieustannie przypominały o wojennych wyczynach Ustaszy i Czetników, a ochotnicy na froncie stylizowali się otwarcie w dawne mundury tych formacji. Rosja sama pogrążona w rozpadzie w tym starciu w zasadzie się nie liczyła, co przypieczętowało taki, a nie inny los Związku Socjalistycznych Republik Jugosławii.
Los, który byłby zapewne znacznie mniej krwawy, gdyby nie zamiłowanie do mordu, które wyraźnie objawiały obie strony – choć palmę pierwszeństwa zdecydowanie dzierżyli Serbowie. Zagrzeb po konsultacji z Białym Domem sięgnął po rozwiązanie nieszablonowe: wynajął renomowaną firmę public relations.
Ruder Finn Global szybko przekonała, że jej słone faktury zdecydowanie warto płacić. Jak w 1993 roku wyjaśnił w wywiadzie James Harf, dyrektor RFG odpowiedzialny za kontrakt, w ich strategii najważniejsze były dwa elementy: szybkość w dostarczaniu informacji (mocny i krwawy news zawsze pojawi się w prime time, sprostowanie – nigdy ) oraz przekonanie wpływowego lobby żydowskiego, że racja w tej wojnie jest po stronie Chorwatów. Szczególnie drugie zadanie nie było bynajmniej łatwe. Prezydenta Chorwacji słusznie oskarżano o antysemityzm, a Alija Izedbegovic (Prezydent BiH) jako gorliwy muzułmanin skwapliwie korzystał ze wsparcia wszelkiej maści ekstremistów islamskich. Amerykańskim specjalistom od czarnego PR udała się zatem instalacja nie lada. Fikret Alic, Bośniak sfotografowany w czytelnej stylistyce Auschwitz, skutecznie podjudził nowojorski establishment. Time w swoim wydaniu z 17 sierpnia 1992 postawił znak równości pomiędzy słowami: Serbia = obozy koncentracyjne = holocaust. Protesty organizowane przez środowiska żydowskie w USA pokazały światowe media, a opinia publiczna wyrobiła sobie zdanie.
Ruder Finn pracowała później na zlecenie Bośniaków, a w 1998 pojawiła się jako klient nowych władz w Kosowie. Zła reputacja Serbów skutecznie wypracowana w 1992 roku zapewniała konsekwentnie olbrzymie sukcesy PRowe. I wyłącznie dzięki nim świat spokojnie patrzył na prewencyjne bombardowania Belgradu, gdzie celem amerykańskich ataków były nie tylko bazy wojskowe, ale również elektrownie, drogi i mosty. Kto jednak przejmował by się cierpieniami zbrodniarzy?
Celem nie jest bynajmniej wybielanie serbskich zbrodni. Warto jednak zauważyć, że gdyby nie ofensywa medialna, ów konflikt nie miałby po prostu tak niszczącej siły. Ostra polaryzacja pozwoliła na zdecydowane dozbrojenie Chorwatów i wzmocnienie ich nowego państwa. Silniejsze nie miało ochoty na kompromisy z kraińskimi Serbami, do których na początku było zmuszone. Świeżo zjednoczone państwo niemieckie odbudowywało swoją strefę wpływów w Europie, a zdobycie kontroli nad przyzwoitą gospodarką dwu nowych filogermańskich krajów wydawało się być bardzo dobrym interesem.
Faktyczna chronologia etnicznych konfliktów w Jugosławii biegnie nieco inaczej niż ich medialna narracja. W medialnej nie ma miejsca dla informacji, że Serbowie z Krainy utworzyli swoją republikę w grudniu 1990, czyli w czasie, gdy istniała jeszcze federacyjna Jugosławia, a o niepodległość upomnieli się dopiero wtedy, gdy ogłosiła ją jednostronnie Chorwacja. Interesujące jest to, w ramach jakiej logiki spójny obszar zamieszkany i administrowany przez Serbów nie mógł wybrać własnej drogi do wolności, podczas gdy kilka lat później taką możliwość przyznano Albańczykom w Kosowie? W oficjalnej doktrynie sekowanie Serbów było „karą za ich zbrodnie”, co skutecznie osłaniało cele polityczne ich przeciwników. Ciekawym przykładem jest również Bośnia i Hercegowina, republika która o wystąpieniu z federacyjnej Jugosławii zadecydowała w grudniu 1992. W tych czasach symbolem masakry był jeszcze Vukovar, a wojna nie przybrała wciąż skali, którą dzisiaj znamy. Dobrym przykładem gaszenia pożaru benzyną było ekspresowe uznanie niepodległości Bośni i Hercegowiny przez wspólnotę europejską 6 kwietnia 1992. Wówczas to stworzono legalne ramy, w których walka nie była już sprawą wewnętrzną Jugosławii (BiH automatycznie wystąpiła z federacji), ale stała się kwestią międzynarodową. Interesujące jest przy tym, że o ile przyznano BiH prawo do niepodległości jej gospodarki i armii, nie wspierano jej już tak gorliwie jak w przypadku Chorwacji. Efektem była wieloletnia wojna, w trakcie której niemal jawnie tolerowano czystki etniczne realizowane przez każdą ze stron. Ciekawym przykładem ówczesnej polityki jest… Srebrenica. Zgodnie z ideą ONZ była to jedna z bezpiecznych stref, w których pod nadzorem sił ONZ mogli bezpiecznie schronić się Bośniacy. Ochroną strefy zajmował się wprawdzie holenderski batalion, ale – wzorem wszelkich innych kontyngentów ONZ – nie posiadał on ciężkiej broni, a prawo użycia tej, którą posiadał, było mocno ograniczone. Media światowe milczą również o tym, że z obszaru „bezpiecznej strefy” prowadzili swoje wypady bośniaccy żołnierze znacząc swoje wizyty w serbskich domach ogniem i śmiercią. Choć powyższe późniejszej rzezi Bośniaków nie usprawiedliwia w najmniejszym stopniu, to istnieje przecież różnica pomiędzy przypadkowym ślepym mordem, a mordem w wyniku wojskowej operacji.
Te mroczne rozróżnienia w teorii nie mają większego znaczenia. W praktyce warto jednak stawiać pytania. Jeśli wolność mogli otrzymać Słoweńcy, Chorwaci, Bośniacy, a także Albańczycy w Kosowie, czemu takiego prawa mieliby nie mieć mieszkańcy wschodnich regionów Ukrainy? Jest oczywiste, że istnienie Republik Donieckiej i Ługańskiej animuje Moskwa. Powstanie państw z federacyjnych republik animował Waszyngton i Berlin.
Wojna i niepodległość to silnie powiązane pojęcia. Do prowadzenia wojen potrzebne są środki, których prowadzącym działania zbrojne ktoś musi dostarczyć. Do owego dostarczania potrzebne jest uzasadnienie i to najlepiej moralne. Potrzebny jest dobry, atrakcyjny dla wyborczych mas polityczny produkt. Pytanie, jak dzisiaj wyglądałaby polska polityka wschodnia, gdyby „zakierżonię” nadal zamieszkiwała zwarta społeczność ukraińska masowo wysiedlona w ramach przeprowadzonej w 1947 roku akcji Wisła? Jaką dynamikę miałby Ruch Autonomii Śląska, gdyby w jego strukturach odnaleźli się wysiedleni w latach czterdziestych niemieccy Ślązacy?
RAŚ traktowany jako maskotka i straszak na politycznej mapie Polski ma się całkiem dobrze. Co się stanie, jeśli jakiś możny protektor dojdzie do wniosku, że jest mu na rękę autonomia śląska? Kto i czy będzie o jego polskość walczył, jeśli pojawi się kwestia niepodległości? Mrzonki?
„Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo zwane Rzeczpospolita Polska, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia i dlatego nie czuje się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”.
Będzie sponsor – będzie autonomia.