Czyli o tym, że brat Szarika szczerzył kły na wschodnim froncie
Choć Piotr Zychowicz (niezmordowany w swej filogermańskiej krucjacie) ze swą najnowszą pozycją jest na rynku już od kilku miesięcy, recenzje pojawiają tym razem znacznie rzadziej niż dotychczas, a zwyczajowa palba ze strony środowisk naukowych jest, delikatnie mówiąc, rachityczna. Walny w tym udział samego autora, który już we wstępie odkrył karty i zaznaczył wyraźnie, iż „Opcja niemiecka” to publicystyka, a nie rzetelna praca historyczna. Ów polityczny papierek lakmusowy dla zwykłych pożeraczy książek jest niedostrzegalnym niuansem. Dla autora – zgrabnym pomysłem na przeciwnatarcie, o którego skuteczności świadczą chociażby rzadkie (a jeśli już, to dość ostrożne) recenzje. W zasadzie trudno się dziwić. Pudrowaną historię Polski z okresu II Wojny Światowej mozolnie wznoszono na fundamentach, które kryją piwnice wypełnione bardzo nieciekawymi substancjami. Zaledwie pobieżna interpretacja przez lata zniechęcała do głębszych analiz, a wszelkiej maści utrwalacze jedynej oficjalnej wersji wydarzeń mozolnie budowali tradycyjny etos polski. Nawet reżimowi tropiciele absurdów kampanii wrześniowej (pośród których znalazł się również Leszek Moczulski) dość szybko odnaleźli drogę do jedynie słusznej prawdy, osobliwie tym skuteczniej, im bardziej Bóg w naszej narodowej triadzie ponownie zajmował miejsce chwilowo zajęte przez Partię. Najmłodsza publikacja Zychowicza jest niestety bardziej niestrawna niż obie pozostałe razem wzięte. I rzecz nie tyle w tezach, które stawia, ile w emocjach, które przy okazji ujawnia. Co gorsza, we wstępie Zychowicz straszy, iż ktoś zapewne kiedyś napisze o skali infiltracji polskiego podziemia, a wtedy mit o szczelnej i „nieprzemakalnej” organizacji pryśnie, pozostawiając nas z mocno skorodowaną wiarą w mit o silnym podziemnym państwie. I choć nie mam wątpliwości, iż taka praca jest bardzo potrzebna, konsekwentnie nie jestem pewien, iż powinna wyjść spod pióra Pana Piotra. Istnieje jednak uzasadniona obawa, iż żaden „oficjalny” historyk owego tematu nie tknie. Cóż – nikt przecież nie lubi pisać, że Król (szczególnie gdy kocha go lud) jest nagi.
Nie da się zaprzeczyć, że to właśnie za sprawą książek Zychowicza rzesze czytelników zadadzą sobie proste pytanie: jak to możliwe, że Polska, jedyny kraj demoludów który walczył przeciwko Niemcom, skończył dokładnie tak jak te które… sprzymierzyły się z Hitlerem. Choć zwolennicy oficjalnej teorii zawsze gromko zakrzykną, że wspólną walkę przeciw sowieckiej Rosji zakończyłaby krwawa rzeź polskich podludzi, nie wyjaśniają oni podobnie, zdawałoby się, samobójczych kalkulacji, na które postawiła – równie słowiańska jak Polska – Słowacja. Jako współwyznawca tez Zychowicza powstrzymam się tym razem od punktowania szeregu tradycyjnych już naciągnięć faktów i pospolitych przeinaczeń. W publicystyce (a o niej przecież mowa) są przecież jak najbardziej dopuszczalne, a ich lektura na pewno skłoni do myślenia.
Czas jest bowiem najwyższy, aby negatywnie zweryfikować powszechne niemal przekonanie, że decyzje polityczne przed, w trakcie, a także tuż po II Wojnie Światowej to pasmo mądrych posunięć taktowanych kategorią najważniejszą, którą – jak wiadomo – dla Polaka jest nie życie, lecz honor. Szczególnie teraz, gdy czołgi ponownie zmieniają granice Europy, wypadałoby ów dogmat solidnie zweryfikować.
Jest rzeczą doprawdy zdumiewającą, iż kraj, który tak gorliwie staje się wasalem Berlina, jednocześnie kurczowo trzyma się dziedziczonej w zasadzie po PRLu oficjalnej martyrologii. Trudno się oprzeć wrażeniu, iż widać tu solidną pracę niemieckich politycznych think tanków. Od nacisków znacznie skuteczniej działa konsekwentna polityka pojednania realizowana w myśl zasady znanej z kultowego filmu „Kingsajz”. Zgodne z nią nasi zachodni sąsiedzi dadzą się tak długo i tak szczerze emablować, aż się wreszcie naprawdę szczerze pokochamy.
Padaniu w objęcia szkodzi nadal rzecz jasna dym z kominów Auschwitz i w dalszym ciągu żyjący pośród polskich rodzin świadkowie bezprzykładnej sankcjonowanej przez państwo rzezi. Ale czas płynie, a „odczuwalna” wersja historyczna ugnie się pod ciężarem nowych odkryć. Pośród nich ujawnią się i takie, wedle których za „Nie!” rzucone Niemcom przez Polaków odpowiedzialny będzie… sowiecki wywiad. I choć nie mam wątpliwości, iż ówczesny aparat ZSSR solidnie się na tym odcinku napracował, to do samobójczych decyzji wystarczała polityczna naiwność moich własnych rodaków. Polityczna niepoprawność tej konkluzji skutecznie utoruje drogę tropicielom rozmaitych „sowieckich” śladów, dzięki którym któregoś dnia za wybuch II Wojny Światowej obciąży się nad Wisłą nie Berlin, lecz… Moskwę.
Ofiarą tego procesu pada z wolna poczciwy Rudy 102 i jego ukochana niegdyś załoga. Dzisiaj w pewnych środowiskach mówi się już jasno, iż pod sowiecką skorupą T-34 maszerowały na Berlin ujarzmione narody. Janek, Gustlik, a może przede wszystkim Tomuś, to ofiary brutalnej machiny terroru i kłamstwa, która zapędziła ich, a także inne zniewolone narody (Grigorij), do walki z armią, której celem była przecież budowa nowego ładu w Europie. Czterej pancerni i pies, którzy jeszcze do niedawna swobodnie towarzyszyli żołnierzom każdej czołgowej jednostki, mieliby obecnie ogromny problem z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Czemu? Już za chwile podstawową bronią pancerną armii polskiej będzie… niemiecki czołg Leopard, dziedzic tradycji walecznych i skutecznych Tygrysów i Panther. Idolem polskich czołgistów stanie się natomiast niechybnie as broni pancernej Michael Wittman, „zabójca” 138 (głównie sowieckich) czołgów.
Ponieważ polskiego wyborcę mogłoby zastanawiać, jakim cudem do kraju, który dysponuje własną technologią budowy broni pancernej, ma trafiać jakikolwiek produkt obcy, stratedzy zza Odry pierwsze Leopardy dostarczyli polskiej armii niemalże za darmo. Co ciekawe, powyższe wydarzyło się dokładnie w tym samym momencie, kiedy dostawę zakontraktowanych 223 PT-91 Twardy zakończył Bumar Łabędy. Już w 2002 roku rozpoczęto przezbrajanie na Leopardy 10 Brygady Kawalerii Pancernej w Świętoszowie, a obecnie kolejne Leopardy w zmodernizowanej wersji 2A5 dotarły do… 34 Brygady Kawalerii Pancernej w Żaganiu. Cóż za chichot historii! To właśnie w tym mieście, które niegdyś nazywało się Sagen, trenował swoją pięść pancerną Heintz Guderian – jeden z najlepszych dowódców pancernych w historii.
Skąd ta niemiecka ofiarność? Bundeswehra czołgów Leopard posiadała niegdyś grubo ponad dwa tysiące – większość z nich po zakończeniu zimnej wojny zmagazynowano i zakonserwowano. Niemieccy stratedzy uznali, iż do obrony kraju wystarczy im zaledwie 250 wozów w najnowszej wersji, a pozostałe zaoferowano na eksport. Błyskotliwym posunięciem strategów zza Odry było zaoferowanie Leopardów Polsce. Owo śmiałe posunięcie podcięło nogi konkurentowi na rynku „ekonomicznych”, choć słabszych niż zachodnie, czołgów, a ponadto umożliwiło finansowanie własnych celów obronnych budżetem… słabego sąsiada. Powyższe – bez ryzyka natury strategicznej. Naszpikowany niemiecką elektroniką Leopard wbrew woli swoich twórców za Odrę się raczej nie zapędzi. Obecna opcja polityczna, w ramach której Polska jest najżarliwszym wrogiem Moskwy, wymaga oczywiście zbliżenia z Berlinem. Zbliżenia, które siłą rzeczy wymusi pewne korekty we wspólnej historii.
Dziesięciolecia pudrowania mogą spowodować, iż korekty będą niestety bardzo głębokie.