Dywizjon 303

Czyli o tym, że można wygrać starcie po latach

Choć historia Dywizjonu 303 towarzyszyła mi niemal od dziecka, to z tajemniczych względów większym sentymentem darzyłem pilotów Cyrku Skalskiego. Być może zadecydowało o tym lepsze pióro Bohdana Arcta (było nie było pilota tej formacji), ale mógł to być również efekt pewnej przekory: o podniebnych wyczynach Polaków w bitwie o Anglię wiedzieli niemal wszyscy. O osiągnięciach ich kolegów nad piaskami pustyni już niekoniecznie. W zasadzie trudno się dziwić: to pilotom Dywizjonu 303 dziękował sam Winston Churchill, zapewniając że Wielka Brytania jeszcze nigdy nie zawdzięczała tak wiele tak nielicznym. Choć myśliwcy stali się bohaterami mas już w czasie wojny, na poważniejszą próbę zakotwiczenia w pop kulturze musieli poczekać … 78 lat! O ile można zrozumieć dlaczego nie zajęto się tematem przed 1989 rokiem, to znacznie trudniej dociec dlaczego III RP nie drapowała się w okruchy polskiej lotniczej chwały, skoro namiętnie celebruje zwycięstwo pod Wiedniem😊

Zaległości postanowiono nadrobić całkiem niedawno, ale od razu … dubeltowo! W sierpniu tego roku na ekrany kin trafiły dwa filmy niemal tak samo zatytułowane „303: bitwa o Anglię” i „Dywizjon 303: prawdziwa historia”. Pierwszy wyprodukowano za Kanałem, drugi w Polsce. I choć większość komentatorów namiętnie ujeżdża obydwóch producentów za niepotrzebną konkurencję, ja uważam, że należy się cieszyć: trafia się bowiem unikalna okazja, aby wydarzenia istotne dla naszej historii obejrzeć z dwóch całkiem odmiennych perspektyw.

Brytyjską produkcję litościwie dźwiga na swych barkach Marcin Dorociński, aktorsko nokautując pozostałe postaci a w szczególności Iwana Rheona obsadzonego w głównej roli Jana Zumbacha. O ile szczerze doceniam wysiłek jaki ów aktor włożył w mimikę polskich dialogów, to nie rekompensuje to w najmniejszym stopniu „drewnianej” gry i niepotrzebnego patosu rodem z akademii szkolnej. Zakościelny obsadzony w tej roli przez konkurencję wypada znacznie lepiej i obiektywnie trzeba przyznać, że ma spory wpływ na odbiór całego filmu. Ten ogląda się znacznie przyjemniej niż brytyjskiego konkurenta, aczkolwiek złożył się na to szereg pozornie niezwiązanych czynników.

„Bitwa o Anglię” jest pod każdym względem znacznie bardziej mroczna i trzeba przyznać, że jak ulał pasuje do niej błędny rycerz Dorociński. Choć tak jak Piotr Adamczyk wciela się w rolę dowódcy dywizjonu (Witold Urbanowicz), to w praktyce panowie zagrali niemal dwie całkowicie różne postacie, ale to akurat niewiele odbiega od świadectwa historycznego.

Warto bowiem wiedzieć, iż ów as myśliwski był z całą pewnością jednym z poważniejszych wrzodów na dupie dla polskiego dowództwa wojskowego. Mianowany wbrew protestom, niemal od razu znalazł się na celowniku inspektora Polskich Sił Powietrznych – generała Ujejskiego. Ten, jako były kawalerzysta rezerwy,  pilotów w szczególności wybitnych, szczerze nienawidził. Z kronikarskiej rzetelności należy dodać, iż porucznik Urbanowicz był postacią co najmniej nieszabloną a otoczenie dzielił na dwie wyraźne grupy: tych, którzy go kochali i tych, którzy go nienawidzili. O ile z autoryzowanej biografii ów fragment usunięto, w dzienniku bojowym dywizjonu figuruje osobisty wpis dowódcy, który wątpliwości nie pozostawia. Porucznik zapisał, iż upewnił się, że na spadochronie wisi Niemiec i…. następnie zastrzelił go z pokładowego działka. Urbanowicz, w zależności od okoliczności prezentował się albo jako „chłodny profesjonalista”, albo żądny krwi anioł zemsty i choć i Dorociński, i Admaczyk nie grają swych ról tak skrajnie, to warto wykorzystać okazję i przyjrzeć się ważnemu epizodowi polskiej historii z dwóch różnych perspektyw.

Choć dla obu filmów najważniejsza jest bitwa o Anglię, oba zupełnie inaczej wprowadzają widza w historyczny kontekst. O ile film brytyjski zaczyna się jak „Poszukiwacze zaginionej arki” z budżetem powiatowym, to „Prawdziwa historia” atakuje widza dobrymi, soczystymi ujęciami z mocnym germańskim akcentem. W efekcie już po 10 minutach oglądania filmu nie miałem wątpliwości: polska produkcja nokautuje konkurencję, ale… w oczach krajowego odbiorcy. W innych krajach może być dokładnie odwrotnie. Czemu?

Zumbach/Zakościelny to zgrabna reinkarnacja Kmicica/Olbrychskiego podlana sosem, którego smak natychmiast przywołuje wspomnienia najlepszych scen z Potopu. Zumbach/Rheon wydaje się być praszczurem Despero i doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że znany brytyjski aktor nie inspirował się dorobkiem swego polskiego kolegi. Choć obaj dzielnie walczą, Zakościelny zdecydowanie w staroświeckim stylu Jamesa Bonda; Rheonowi znaczniej bliżej do gloryfikowanych na Zachodzie upadłych aniołów.

Różnice w klimacie narracji doskonale portretuje porównanie Pitbulla z Potopem. O tym, że Zumbach/Zakościelny stracił w walce kolegów dowiemy się wyłącznie z napisów końcowych. W trakcie filmu zobaczymy za to jak sprężyści i odprasowani lotnicy startują z uśmiechem na spotkanie przeznaczenia. Ich zbiorowemu alter ego z wersji brytyjskiej zdecydowanie brak tej husarskiej werwy. Latają w cywilu, śmiertelnie zmęczeni, utrzymując się na nogach z pomocą amfetaminy. Ktoś mógłby dojść do wniosku, iż pilotów Adamczyka pcha do boju żarliwa modlitwa. A tu niespodzianka: wątki religijne znacznie grubiej pociągnęli w swojej wersji Anglicy, naciągając w tym obszarze licentia poetica do granicy absurdu. Wersja konkurencyjna element wiary wprowadza nad wyraz zręcznie i scenariuszowo zgrabnie.

Wyraźne różnice widać również w stosunkach damsko – męskich. Te w wersji brytyjskiej pociągnięte są bardzo współcześnie i okraszone całkowicie nonsensownym elementem sexual harrasment i to w wydaniu drugoplanowej postaci (zaznaczmy: w mundurze brytyjskim). W wersji polskiej nasze asy przestworzy podbijają wprawdzie masowo serca niewieście, ale… nie wychodzą poza niewinne romanse. Nic dziwnego. Jak chce scenariusz, panny ich serc pozostały przecież w okupowanej Polsce a pokusy płci pięknej noszą wyraźne piętno inspiracji wywiadu.

Obserwując reakcje własnych latorośli nie mam najmniejszych wątpliwości, że optyka sienkiewiczowska sprzedaje się nadal bardzo dobrze, czemu w zasadzie trudno się dziwić. W starciu utrudzonych misją bohaterów i szelmowsko uśmiechniętych straceńców, zdecydowanie wygrywają ci ostatni. Wygrywają, bo znacznie lepiej wpisują się w archetyp, który nad wyraz skutecznie wyganiał pokolenia śmiałków do lasów, w okopy i na barykady.

Bardzo się cieszę, że polscy piloci doczekali się wreszcie godnego upamiętnienia a wszelkie uwagi na temat niskiej jakości walk powietrznych można spokojnie odłożyć do szuflady. Trudno się spodziewać, aby producenci obu filmów zbliżyli się do budżetów, którymi posługują się superprodukcje z Hollywood. Za oceanem, bohaterskimi wyczynami naszych pilotów nikt się nie zainteresuje. No chyba, że miało by się okazać iż jeden z nich był prześladowanym przez kolegów żydem. Mimo niedoborów sekwencje lotnicze wypadły całkiem zgrabnie choć na tym polu produkcja polska również dystansuje konkurencję.

O ocenie obydwu filmów mogę być stronniczy ponieważ kilka lat temu, jeszcze w Próchniku nie tylko sponsorowaliśmy ważny projekt dokumentalny dotyczący dywizjonu 303 ale poświęciliśmy mu również kolekcję jesień zima 2014. Zdjęcia do kolekcji powstały w Northolt ale nie było by ich gdyby nie pomoc angielskich kolekcjonerów. Spifire’y i Hurricane’y „grające” w sesji przyleciały do nas ….. za darmo. Ich zamożnych posiadaczy, fanów lotnictwa ujął za serce pomysł upamiętnienia najlepszych pilotów bitwy o Anglię. Na pewno z większym rozmachem dało by się to zrobić w większej marce ale ….. raczej na pewno nie w Hugo Bossie 😊.

Ech łza się w oku kręci. No ale Adama Feliksa Próchnika już nie ma. Zdaniem mojego następcy kontekst historyczny wprowadzał niepotrzebne ograniczenie „targetu sprzedaży”. No coż…

5 komentarzy
Previous Post
Next Post