Czyli o tym, że ród Radziwiłłów może powrócić do Nieświeża, a białoruska łacinka – zastąpić cyrylicę
Za oknami gęsty mrok i, choć pułap niski, nie widać żadnych śladów cywilizacji. Miasto, które łuną rozpęka horyzont, pojawia się nagle i – zanim się człowiek zdąży nadziwić, jak wielkie jest pośród otaczających je ciemności – znika ponownie za okienkami. Gdy tuż przed lądowaniem światła pokładowe gasną, głęboką czerń za oknem przebijają dopiero światła nawigacyjne pasa, na którym usiedliśmy z gracją właściwą wyłącznie tym liniom, których piloci umieją (lub muszą) dbać o ekonomikę ogumienia. Pośród radosnych brzęków budzą się uśpione na czas lotu komórki, a ja z ulgą odnajduję symbol 3G na wyświetlaczu. Gdy byłem tu ostatnio, niepodzielnie królowała jeszcze telefonia stacjonarna, a roaming ze względów oczywistych nie istniał. Powyższe w sposób zasadniczy wpływało na komfort podróży, nie mówiąc już o związanym z posiadaniem łączności szeroko rozumianym bezpieczeństwem.
Samolot zakończył radosny trucht po rodzimym lotnisku, silniki zamilkły, a pasażerowie ruszyli natychmiast do szturmu na luki bagażowe w sposób co prawda nie unikalny, ale typowy dla tej szerokości geograficznej. Pozostało tylko liczyć, iż na zewnątrz nie czai się autobusik, a lokalna płyta zaoferuje krótki spacerek do nieodległego przecież terminalu. Ów wyglądał na żywcem wyjęty z futurystycznych komiksów traktujących o przygodach Funky Kovala. Jako że przenikliwy wiaterek mobilizował do wysiłku, energicznie ruszyłem w kierunku oferujących ciepłe schronienie trzewi stołecznego, było nie było, lotniska. Tu pierwsza niespodzianka: kolejny druczek, którego wypełniania bynajmniej nie zapowiadała wydająca mi wizę urzędniczka. Pytania i pytanka pokonywałem zgrabnym slalomem, tłumek pasażerów rzedł, w efekcie zupełnie sam udałem się do kontroli granicznej. Tu kolejne zaskoczenie: zamiast przysadzistego typa paszport w swe młode (przyozdobione arcykolorowymi tipsami) dłonie uchwyciła pogodna urzędniczka. Pani na mnie, ja na panią, pani na paszport, ja ponownie na tipsy. Wprawdzie „oko” było zrobione cywilnie, ale tipsy i uśmiech oszacowałem jako zdecydowanie nieregulaminowe.
Zielona linia zaprowadziła mnie do zaskakująco tłumnej hali przylotów. Tu, zanim amatorzy trzepania na łosia na trasie lotnisko – miasto dostroili sobie muszki i szczerbinki, mój towarzysz podróży oklepywał się już „misiaczkiem” ze swoim lokalnym przewodnikiem. Po chwili, pośród namacalnej wprost niechęci, wydreptaliśmy na świeże powietrze. Moi towarzysze zanurzyli się w wartkiej dyskusji komplementując obustronnie zmiany w objętości i oczywistą tym samym poprawę powierzchowności. Spacerowe powitanie okazało się przy tym na tyle długie, abym przypomniał sobie dawne klimaty. „Poszukiwanie samochodu” zabrało nam kwadrans – czas absolutnie wystarczający, aby nasz gospodarz przekonał się, że przylecieliśmy sami. Uspokojony w tej materii bezbłędnie doholował nas na parking, a kierowca, który odnalazłby nas bez problemu wcześniej, błyskawicznie porwał i zapakował do kufra nasze bagaże. Kiedy pustą trzypasmówką turlaliśmy się do miasta, aby nie przeszkadzać w rozmowie, zabrałem się za odrabianie majlowych zaległości. Net hulał, fejs działał. Ha! Postanowiłem przetestować dwa, trzy kontrowersyjne hasła. Zanim dotarliśmy do hotelu, przerobiłem znacznie więcej – na tyle dużo, aby wysiadając pod hotelem Białoruś w centrum Mińska nabrać już całkowitej pewności, że zanosi się na bardzo atrakcyjny wyjazd biznesowo – badawczy.
Rejs przez miasto, który rozpoczął się niebawem, nie wiódł bynajmniej typowym w tych okolicznościach szlakiem hańby. Tubylcy postawili na walory turystyczno – poznawcze i razwiedkę przed mającą mieć miejsce nazajutrz częścią negocjacyjno – biznesową. Batalia wstępna miała mieć finał w hotelowej restauracji. To roztropne posunięcie mego towarzysza powitałem ze zrozumiałą ulgą, antycypując nieuchronne skutki uboczne mającej się niebawem rozpocząć libacji. Tymczasem kolejne godziny zaskoczyły mnie nie mniej, niż niemal całkowity brak na mińskiej ulicy aut o „sowieckiej” proweniencji. W pustej, czystej, acz zdecydowanie nieprzytulnej sali powitał nas wylewnie licznie zgromadzony personel, a ekwilibrystycznie gibki szef sali zaserwował menu o rozmiarach książki telefonicznej. Lekko się zaniepokoiłem – wielość wyborów nie wróżyła nic dobrego. Tymczasem realia zaskoczyły po raz kolejny, wystawiając wysoką notę hotelowej gastronomii. Czas płynął, rozgawor nabierał wigoru, w tle przyciągała wzrok centralna mińska ulica. Wypisz, wymaluj Warszawa 2004, tyle że czystsza i zdecydowanie lepiej oświetlona. Na front talerzy, sztućców i kieliszków ściąga mnie rozmowa, która w międzyczasie zrobiła się polityczna:
– Jak tu ma być jakiś przewrót, Amerykanie muszą dawać NGOsom znacznie więcej pieniędzy – oświadcza, spożywający dietetycznego indyczka, tubylec. – Inaczej trudno sobie wyobrazić jakiś poważniejszy sprzeciw społeczny – dodaje z przekonaniem, które niebawem przestanie wydawać mi się dziwne.
Poznawanie meandrów białoruskiej rzeczywistości zajmie wprawdzie kilka godzin, ale do „numeru” dotrę o własnych siłach i zmęczony jak pies, ale trzeźwy jak świnia. Że słuchać było warto, przekonam się następnego dnia na ministerialnych salonach. Choć dysonans poznawczy nie uderza na Białorusi równie silnie jak w Iranie, daje do myślenia. Tu i tam można się przekonać, jak skuteczna jest współczesna propaganda. Tymczasem Białoruś Polskę powinna bardzo zainteresować. Na pewno bardziej niż Ukraina. Dlaczego?
Punktem wyjścia są niejasne korzenie… białoruskości.