Czyli o tym, że Calhoun nakreślił jasny koniec cywilizacji
Choć eksperymentów obnażających prawdziwe oblicze natury ludzkiej nie brakuje a osiągnięcia Milligram i Zimbardo są powszechnie i namiętnie komentowane, istnieje również dorobek naukowy, który popularyzacji się nie doczekał i trudno zakładać, iż powyższe zmieni się w najbliższej przyszłości. I bynajmniej nie chodzi tu o doświadczenia prowadzone przez nazistów na terenie obozów śmieci ani też niewiele mniej drastyczne eksperymenty eugeniczne prowadzone przez szacowne dzisiaj rządy Szwecji i Norwegii. Snop reflektorów medialnego zainteresowania skutecznie od lat omija rezultaty badań Johna B. Calhouna – badacza, który przez całe życie zajmował się jednym zjawiskiem: przeludnieniem i jego skutkami dla populacji ludzkiej.
Dlaczego? Powodów jest tak wiele, że trudno ustalić najważniejszy. Co tak porusza w badaniach amerykańskiego naukowca?
W zasadzie wszystko.
Calhoun, który wcześniejsze eksperymenty prowadził na szczurach i ustalił bezpośredni związek pomiędzy ciasnotą a agresją i degradacją populacji, w kolejnym eksperymencie ów ogranicznik postanowił wyeliminować a inteligentne, ale jednocześnie agresywne szczury, zastąpić płochliwymi białymi myszkami. Celem badania była obserwacja gryzoni, które znajdą się w… raju ;). Uwolnione od jakichkolwiek zagrożeń, wyposażone w nieograniczone zasoby pożywienia i medyczną pomoc miały się rozwijać na teoretycznie nieograniczonej przestrzeni. Myszkom stworzono środowisko badawcze docelowo mogące pomieścić 3840 gryzoni a eksperyment szacowany, dzięki typowej częstotliwości miotów, oszacowano na 5 do 6 lat.
Pierwsze 4 samce i 4 samice pojawiły się w raju 17 lipca 1968 i nie od razu przypadły sobie do gustu. Przyjście na świat pierwszego miotu w 104 dniu eksperymentu poprzedziła wzajemna niechęć przypadkowo dobranych osobników a następnie zaloty godowe, walki samców i ustalenia obszarów sprawowania władzy. Wszystko zatem dokonało się zgodnie z oczekiwaniami badaczy, a mysia populacja podwajała się cyklicznie w okresach 55 dniowych. Szybko jednak okazało się, iż ów oczekiwany przyrost naturalny bynajmniej nie jest jednorodny a za większą miotność samic odpowiadały bardziej agresywne i skłonne do walki samce. Samce słabsze płodziły mniejsze lub słabsze myszęta lub też młodych nie miały w ogóle. Co więcej, mimo iż pożywienia było w bród, gryzonie wykazywały tendencję do gromadzenia się tam, gdzie przebywały samce alfa i zabiegające o ich względy samice.
W 315 dniu „mysi raj” zaczął ujawniać coraz więcej patologii. Tempo podwajania populacji spadło do 145 dni a samce zaczęły zatracać swoje wojownicze cechy co naturalnie wywołało ich rozwój u… samic. Te zaczęły mieć problemy z donoszeniem miotów a także coraz częściej angażowały się w walki nie tylko między sobą, ale również z samcami. Młode potomstwo podgryzane przez samice prędko opuszczało gniazda, stając się zarzewiem populacji „osobników wycofanych”. Co gorsza, rosnąca ilość samców nie była w stanie znaleźć sobie samic, co w pierwszym etapie prowadziło do walk odrzuconych samców a później do eksplozji mysich zachowań homoseksualnych, kiedy to starsze samce zaczęły masowo i z powodzeniem zalecać się do młodszych, zazwyczaj tych, które padły ofiarą silniejszych osobników.
W 560 dniu eksperymentu populacja przestała rosnąć a w 920 „mysi raj” przywitał ostatni miot. Kolejnych 667 dni eksperymentu upłynęło na systematycznej degeneracji społeczności gryzoni. Samice stały się równie agresywne jak niegdyś samce alfa, przy czym najpierw wykształciły zdolność do wchłaniania płodu (specyficzna forma antykoncepcji), a potem w ogóle zaprzestały spółkowania. Równolegle w populacji samców zaczęły ujawniać się egzemplarze, które koncentrowały się wyłącznie na dbałości o siebie i swój wygląd, które badacz nazwał „pięknisiami” całkowicie skoncentrowanymi na swoim wyglądzie zewnętrznym. Samce tego rodzaju nie uczestniczyły w walkach, które w zatłoczonych gniazdach prowadziły pomiędzy sobą głównie silne i rosnące w rozmiarach samice.
Ostatnia mysz opuściła raj w 1588 dniu eksperymentu. Calhoun był pewien, że zebrane wyniki staną się ważnymi przestrogami dla sterników ludzkiej cywilizacji. Nic takiego rzecz jasna się nie stało. Zebrane dane, bez względu na to jak wiele dzieli ludzi i myszy, na wyobraźnię niewątpliwie działały. W świecie, który zmierzał do realizacji podobnych do eksperymentalnych założeń, podobać się nie mogły i się nie podobały.
43 lata później da się zauważyć gołym okiem, że społeczności zwierzęce i ludzkie znacznie więcej łączy niż dzieli. Niektórzy krytycy badań Calhouna usiłowali dowodzić, że na wyniki badań wpływało ograniczenie przestrzeni. Prawda jest niestety zupełnie inna. W swoim maksimum mysia populacja liczyła 2200 osobników podczas, gdy przestrzeń zaplanowano dla liczby niemal dwa razy większej!
Powodem degeneracji nie była więc niedostępność przestrzeni. Przez cały okres trwania eksperymentu samice miały gdzie wykarmić swoje młode, a w szczytowym momencie dla „mysiego raju” 20% „obszarów osadniczych” było całkowicie nie zamysionych. Problemem dla populacji była zatem nie tyle dostępność przestrzeni jako takiej, ale tej, która była przedmiotem zespołowego pożądania.
O ile paralele ewangeliczne są tu oczywiste (sam Calhoun fazę C projektu porównał do biblijnej „drugiej śmierci”), to trudno zaprzeczyć dość oczywistym konkluzjom. Jednocześnie pewnych zjawisk typowych dla analogicznej społeczności ludzkiej w eksperymencie jednak nie odnotowano. Myszy nigdy nie przystąpiły do masowej agresji, którą można by określić mianem wojny. Nigdy też nie starały się ograniczyć dostępu do zasobów limitując je słabszym, starszym lub młodszym. Mimo to populacja wymarła a to późniejszym badaczom wytyczyło kierunek całkiem nowy. Niestety, wobec zmieniających się okoliczności prawnych (badania na dużych populacjach zwierzęcych ograniczono a potem ich w ogóle zakazano), nie dowiemy się, jak wyglądałoby „piekło myszy”, które zasiedliłyby populacje z definicji wzajemnie wrogie. Ustalenia w takim eksperymencie mogłyby uczynić wiele dla zrozumienia świata, w którym wszelkie religie każą stąpać po ziemi twardo i to tym bardziej, im lżej się żyje.
I być może właśnie dlatego Bóg, wielki wybuch lub jakakolwiek inna siła, zadbała o to, aby świat ludzi wypełniły w różnym stopniu miłość i nienawiść. Pasja tworzenia i żądza zniszczenia. Być może histeryczna nieogarnialna rozumem depopulacja to warunek niezbędny dla ludzkiego istnienia? Najdłuższemu okresowi globalnej prospoerity w historii ludzkości towarzyszą zjawiska, które z „rajem” mają niewiele wspólnego. Dziesięciolecia wysiłków skierowanych na to, aby masom dostarczyć dobrobyt, wypełniły lodówki, dostarczyły samochodów a gdzieniegdzie umożliwiły na chwilę czerpanie czystej satysfakcji z sytego istnienia. Gasnąca krzepkość niemieckich turystów bardziej niż jakakolwiek statystyka dowodzi, że ideał społeczny, jeśli kiedykolwiek i gdziekolwiek by się narodził, to w latach 1970 / 1990 testował sobie w Bundesrepublice wersję beta. Ale to wszystko już przeszłość, bo idei dobrobytu za wszelką cenę nie dało się przecież wszędzie dystrybuować. Jednym z problemów okazały się surowce.
Pod koniec XX wieku walkę o kształt ludzkiego raju spektakularnie wygrały pieniądze. Fiat money, pretoria systemu finansowego, powaliły na kolana imperium zła. Wróg światowej konsumpcji rozpadł się na satelickie państwa, nierzadko zawstydzone tym, że agonia molocha była tak krótka i tak bezbolesna. Zwycięstwo Zachodu było ewidentne a przy tym ciche i efektowne niczym błyskotliwa transakcja. Zwycięzców i pokonanych połączyła wiara w długie i efektywne wspólne interesy. Kres atmosferze podboju pieniądzem położyła dopiero I Wojna Czeczeńska. Kreml nieporadnie wstawał z kolan. Waszyngton zrozumiał, że zaczyna się nowa epoka. Szturm Groznego i kontrofensywę na Majdanie dzieli niemal dokładnie 20 lat. Choć lubimy wierzyć, że wojny toczy się o wolność i demokrację, imperia toczą je od lat z tych samych i niezmiennych powodów. Nie inaczej jest teraz.
Pozostaje wierzyć, że systemowe starcie w Donbasie nie stanie się przesłanką do resetu, dzięki któremu nasza populacja zgrabnie rozwiąże problem wymarcia.