Czyli o tym, że nic tak nie podważa wiary we wspólnotę jak służba poborowa
Kiedy byłem nastolatkiem, służba wojskowa zdecydowanie nie miała dobrej prasy. Z drugiej strony perspektywa 24 miesięcy w kamaszach miała zbawienny wpływ na tych wszystkich, którzy nie byli pewni czy aby na pewno przydadzą się im studia wyższe. Kontynuacja nauki na szczeblu akademickim nęciła znacznie bardziej, niż odpalanie wyrek dziadkom w zielonym garnizonie, nie mówiąc już o szeregu innych szykan i rytuałów, które składały się na system oddolnego budowania dyscypliny w wojsku, powszechnie słynący jako „fala”. Warto jednak zauważyć, że „podawanie karczycha” oraz szereg innych równie finezyjnych rytuałów, lęk wywoływało dość selektywnie a pośród poborowych nie brakowało chętnych, aby „we wojsku” zrobić prawo jazdy albo inne lukratywne uprawnienia, pośród których prym wiodło operowanie dźwigiem i koparką. Optyka tych, którym nie marzyła się rola „docieranego kociarstwa”, wymuszała poszukiwanie rozwiązań alternatywnych a na pierwszym miejscu dość ograniczonej palety rozwiązań lokowała się odpowiednio niska kategoria przydatności do służby wojskowej. Wybory i dylematy młodych mężczyzn prawdziwego kolorytu nabierały w trakcie pierwszej wizyty w WKU, które nie ustawało w wysiłkach, aby zasilić kolejnymi „składnikami siły żywej” Ludowe Wojsko Polskie. Jako że ówczesna armia była liczna, teoretycznie wiedzy na jej temat nie brakowało. Niemniej jednak tym, którzy mieli w tej materii jakiekolwiek wątpliwości pierwsza wizyta w WKU dostarczała wystarczających wrażeń, aby o naturze LWP przekonać się organoleptycznie :).
Wytrawni oficerowie WKU w tłumie młodocianych poborowych czytali jak w książce, ale trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, iż był to wydawnictwo dość cienkie i pisane naprawdę dużym drukiem 🙂 Chętnych „w kamasze” rozpoznawało się bowiem od razu, a w tym zespole – tych, którzy drogę do luźnych opinaczy i pasa „wiszącego na jajach” pokonają z uśmiechem, by później sycić się do woli nękaniem młodszych roczników. Na „pratiwpołożnej” lokowali się ci, których zajmowało wyłącznie uzyskanie „kategorii D” i to właśnie oni przedstawiali się zazwyczaj najbarwniej.
O tym co zrobić, aby stać się „niezdolnym do służby wojskowej w czasie pokoju” krążyły legendy a do „sprawdzonych sposobów” należały techniki, które dzisiaj spokojnie można by zakwalifikować jako próby samobójcze. Niemniej nie brakowało i takich, którzy liczyli na wyreklamowanie za sprawa pospolitego „platfusa” jak w owych czasach familiarnie określano płaskostopie. W praktyce o wszystkim decydował skład komisji a także godzina, o której stanęło się przed jej obliczem, ale o tym nie decydował już poborowy, lecz ślepy los. W wezwaniu określano bowiem godzinę. Ofiary porannego kaca bilansowali beneficjenci popołudniowych upojeń kiedy komisja miała już w żyłach po ćwiartce na twarz. Mnie wezwano niestety w „rzucie rannym”.
Mój punkowy image już na wstępie spotkał się z emanacją niechęci i dla wszystkich było jasne do której kategorii poborowych należę. Sala podzielona była na cztery wyraźnie obszary, przy czym najgłośniejsi byli rzecz jasna chętni do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Zaraz za nimi lokowali się mający do tej służby stosunek obojętny, dalej stłamszeni okolicznościami inteligenci aż w końcu eksplodowali w pełnym wachlarzu niechęci szeroko rozumiani przeciwnicy służby wojskowej. Na sali panował rejwach, ze ścian pokrzykiwały plakaty i ostrzeżenia a odpowiedzialny za porządek dyżurny ze starszym kapralem na pagonach drzemał sobie spokojnie za typowym drewnianym biureczkiem. Na ziemię przywołało go gromkie „dyżuuurnyyyy!”, ale żadna komenda nie była już potrzebna. Potoczywszy wściekłym wzrokiem po kamaryli poborowych wystrzelił przed siebie. Pierwszego krzykacza strzelił „z liścia”, drugiemu – sprzedał kopa, trzeciego nie trzeba już było doprowadzać do ładu. Atmosfera siadała a w oczach kandydatów na kaprali z grupy pierwszej zapaliły się niezdrowe błyski. „A wy, kurwa” – palec dyżurnego wystrzelił w ich kierunku, „porządek mnie tu zabezpieczycie”. Nominacja rozjaśniła lica, oczy społecznych nadzorców ruszyły na poszukiwanie pierwszej ofiary. Porządek został zaprowadzony a pacyfiści zaszemrali wymienianymi informacjami. Było nie było pokaz zadziałał mobilizująco.
W powszechnej opinii wolność od woja miały zapewnić żółte papiery. Byłem w tej kwestii dość sceptyczny. Lekarze w komisjach widzieli już nie jedno i aby ich wyprowadzić w pole, potrzebni byli albo ludzie utalentowani, albo faktycznie chorzy. Ja, inspirując się wywodami dobrego wojaka Szwejka, postanowiłem iść tropem pospolitej tępoty, która (jak wieść gminna niosła) w realiach stołecznych kategorię D w zasadzie gwarantowała. Niestety, oficer, na którego trafiłem, mężnie znosił moje wyczyny aktorskie, po czym przystąpił do serii pozornie niewinnych pytanek. Gorliwie zaprzeczałem, abym kiedykolwiek był w powietrzu a także zadeklarowałem patologiczny wręcz strach przed wodą. Równie zdecydowanie odparłem sugestię, iż umiem jakoby prowadzić samochody osobowe i niewiele brakowało, abym stwierdził, iż nawet nie wiem do czego służy rower. Nie zdążyłem. Na blacie pojawiło się bowiem zgrabne opracowanko a w nim mój patent żeglarski, prawo jazdy, odznaka wspinaczkowa i parę innych uprawnień pracowicie robionych w… LOKu. Do tego jeszcze Technikum Elektroniczne. Idioty nie musiałem nawet udawać. Na ustach trepa zawisł krzywy uśmieszek: „Ludowa Ojczyzna zainwestowała w Ciebie, synku” – poinformował, przybijając na jakimś druku pieczątkę, „…i wykorzysta to teraz Ludowe Wojsko Polskie”. Dostałem kategorię A z dopiskiem S. Wątpliwości rozproszył obywatel major „jednostka pierwszorzutowa”.
Wyszedłem na ulicę i zapaliłem papierosa. 1:0 dla systemu. Choć wydawał się murszeć jak Pałac Kultury u Konwickiego, to jednak wiedział o mnie znacznie więcej niż ja o nim.
Wszystko to przypomniało mi się niedawno, gdy stało się dość oczywiste, iż celem rządzących jest powrót do zasadniczej służby wojskowej. Choć ostatni pobór miał miejsce w roku 2008 a rok później uchwalono zmiany ustawowe, inicjatywy podejmowane w roku 2015 jasno sugerują, że obecnie myślenie idzie w odwrotną stronę. Świadczy o tym dobitnie nadprodukcja ustaw i rozporządzeń w ścisłych kwestiach wojskowych. Choć ich wysyp trwa od miesięcy, media głównego nurtu wydają się nim zupełnie nie interesować, ignorując częste komentarze w blogosferze. Ów podziwu godny upór ma proste uzasadnienie: militaryzacja kraju to Niagara pieniędzy wydawanych hojnie, ale z publicznym błogosławieństwem. Ów ożywczy wodospad wydaje się doskonale jednoczyć wszelkie opcje polityczne i skutecznie knebluje usta mediom tradycyjnym łaknącym reklamy niczym kania dżdżu. Wielkie wojskowe inwestycje to wielkie przetargi i jeszcze większe zapotrzebowanie na szeroki PR takich a nie innych rozwiązań technologicznych. Dlatego też dużo się mówi o in vitro a nie mówi się nic o ustawie o „pochówku żołnierzy niezawodowych”. A szkoda, ponieważ obecnie mamy żołnierzy wyłącznie zawodowych, więc jeśli mamy grzebać innych, to niechybnie oznacza to… pobór. Powrót do starych wzorców nie jest zapewne związany wyłącznie z kalkulowaniem kilometrów mundurów, kalesonów, menażek i wszelkich innych akcesoriów, w które ktoś dochodowo wyposaży armię. Być może chodzi o coś więcej: zasadę używania armii jako takiej. O co chodzi?
Duńscy żołnierze mają już dość zmagań z państwem islamskim i domagają się od swoich władz pilnej rotacji. Owe wnioski póki co lekceważy zarówno sztab generalny jak i rząd – oficjalny dysponent duńskiej armii. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że duńscy żołnierze mają… swój związek zawodowy. A tenże żądania swoich członków gorąco popiera! Jeśli milczenie Kopenhagi będzie się przeciągać, kto wie czy nie dojdzie do… strajku :). Niemożliwe? W Danii możliwe jest wszystko, szczególnie jeśli idzie o prawa pracownicze. Choć żołnierze mają rzecz jasna szczególne obowiązki w łańcuchu dowodzenia nie ulega wątpliwości, że bezwzględnego podporządkowania rozkazom wymaga się w przypadku obrony terytorium Danii. Kto powiedział, że walcząc „na kontrakcie” w Iraku, Afganistanie czy Syrii mają mieć uboższe prawa niż pracownicy platform wiertniczych? Powyższa kwestia solidnie zafrasowała legislacyjne zaplecze sprawującej rządy duńskiej partii liberalnej. Niezwykle zainteresowała również działaczy EUROMIL – brukselskiej organizacji, której celem jest integracja zawodowa europejskich armii. Duński mandat do działań w ramach wojny z ISIS wygasa w październiku. Żołnierze walczyć nie chcą, politycy – wręcz przeciwnie. Co z tego wyniknie? Niebawem się przekonamy, ale politycy dostali ważny sygnał ostrzegawczy.
Armia z poboru to armia, która służy w ramach OBOWIĄZKOWEJ zasadniczej służby wojskowej. Uchylanie się od tego obowiązku nie ma nic wspólnego ze stosunkiem pracy i regulują je zupełnie inne (karne) przepisy. Choć ustawa „O powszechnym obowiązku obrony Rzeczpospolitej Polskiej” „poborowym” już nie straszy, wprowadza „osoby stawiające się do kwalifikacji wojskowej”, które w żołnierzy mogą się zamienić w przypadku mobilizacji. Ale to dzisiaj. Bo już niebawem może się zmaterializować zupełnie nowa rzeczywistość. Warto pamiętać, że stan wojenny wprowadzono siłami armii poborowej a największym zmartwieniem jego organizatorów było odejście do rezerwy „zaimpregnowanych” w kamaszach roczników.
Żołnierz w pracy to jedno. Żołnierz zmobilizowany przepisem to zupełnie coś innego. Dla polityków rozwiązanie drugie jest ze względów oczywistych znacznie wygodniejsze.