Czyli o tym, że – jak mawiał Franco – lepsza Hiszpania czerwona niż podzielona.
Zgrabny lot, który 20 grudnia 1973 roku wykonało niemal dwutonowe auto, już sam w sobie był wydarzeniem szczególnym i doprawdy dziwić się należy, że to osiągnięcie (samochód wzbił się na ponad 20 metrów i przeleciał nad dachem budynku) nie trafiło na karty Księgi Rekordów Guinnessa. Powyższe nie miało miejsca zapewne wyłącznie dlatego, że owa księga nie rejestruje (jeszcze) wyczynów organizacji terrorystycznych. Owego dnia w niebiosa wzbił się admirał Carrero Blanco, tyle, że nie za sprawą sił niebieskich, ale rekordowego, niemal stukilogramowego ładunku wybuchowego, który zgrabnie umieszczono w solidnym podkopie pod jedną z madryckich ulic, a następnie z wyjątkową precyzją zdetonowano. Na obdarzenie przymiotnikiem „wyjątkowy” w tej akcji ETA zasługiwało całkiem sporo okoliczności. Po pierwsze: nigdy wcześniej baskijscy terroryści nie uderzyli tak spektakularnie; po drugie: nigdy nie zgromadzili tak dużej ilości materiałów wybuchowych; po trzecie: jeśli nawet je gromadzili, nigdy nie pochodziły z bazy USA na terytorium Hiszpanii, a po czwarte: schwytani w toku śledztwa bojowcy, solidarnie ze śledczymi, padali ofiarą seryjnego samobójcy. Co ciekawe, śmierć najdłużej tropiła tego z terrorystów, który znał tożsamość tajemniczego informatora z otoczenia admirała. Bez tego źródła zamach nigdy by się nie powiódł.
Czemu do niego doszło? Na to pytanie, podobnie jak wiele innych dotyczących pokojowej transformacji Hiszpanii autorytarnej w demokratyczną, nie udzielono do dzisiaj wiarygodnej odpowiedzi. Czemu to ważne? Ponieważ wydarzenia, które podówczas miały miejsce, świadczyły aż nadto dobitnie o tym, jak ważna dla całej Europy była kwestia stabilizacji Hiszpanii. W połowie lat 70. marksizm zwyciężał na całej linii, a Moskwa znalazła się u szczytu swojej potęgi. Iskra rzucona w Barcelonie lub Bilbao mogła pociągnąć za sobą pożogę bardzo niebezpieczną w skutkach dla wielu krajów Europy. Lewica zdobywała punkty, prawica z trudem utrzymywała się na powierzchni. Dla zapewnienia Hiszpanii bezpiecznego status quo zawarto szereg egzotycznych sojuszy, ale na politycznej scenie nie brakowało wyrazistych i gotowych na wszystko figur. Dzisiaj ich nie ma, ale sytuacja może się okazać zdumiewająco podobna.
W najświeższym badaniu opinii publicznej w Katalonii po raz pierwszy wyraźną przewagę zdobyli zwolennicy secesji (47,7% do 42,4%). Co ciekawe jeszcze w marcu rezultaty były inne (45% do 45%) i nie dawały przewagi żadnemu z poglądów, podczas gdy jesienią 2015 znaczą przewagą cieszyli się integryści (50,9% do 42,9%). W zaistniałych okolicznościach utrzymanie Katalonii w ramach Hiszpanii może okazać się dla Madrytu zadaniem ponad siły. Jedyną nadzieją był do niedawna lokalny kryzys parlamentarny, który (podobnie jak na szczeblu ogólnokrajowym) groził paraliżem władzy. Ku zaskoczeniu opinii publicznej Artur Mas – charyzmatyczny przywódca zwolenników katalońskiej niepodległości – dobrowolnie zszedł ze sceny, torując drogę Carlesowi Puigdemont, od stycznia 2016 pełniącemu obowiązki premiera Generalitat. Jak wiadomo, na szczeblu centralnym trudno o podobną zgodność. Grudniowe wybory (2015), które wygrała centroprawicowa Partia Ludowa, nie przyniosły rozstrzygnięcia; czerwcowe (2016) umocniły co prawda prawicę, ale nadal nie na tyle, aby mogła samodzielnie rządzić. PSOE tak wtedy, jak i teraz utrzymała pozycję numer dwa, ale również nie ma z kim zawiązać koalicji.
Problem jest prozaiczny. Formacja numer 3 (Podemos) jako jedyna otwarcie przyznaje Katalończykom prawo do referendum na temat niepodległości. Obecna konstytucja przyznaje prawo do secesji wyłącznie wtedy, jeśli zgodzą się na to wszyscy Hiszpanie w ogólnonarodowym referendum. Nie trzeba nikomu wyjaśniać, że do takiego referendum nie dojdzie, ponieważ gdyby tylko miało miejsce, jego przedmiotem byłaby nie tylko niepodległość Hiszpanii.
O swoje upomnieliby się Baskowie, ale kto wie czy i nie inni – Katalonia sąsiaduje z Aragonią, a tam w pasie zachodnim mówi się wyłącznie po katalońsku. Hispanizacja Walencji przyniosła wprawdzie spektakularne efekty, ale i tu nie brak dzisiaj głosów: „jeśli oni mogą być niepodlegli, to dlaczego nie my?” Na koniec warto pamiętać, że Aragonia, Katalonia i Walencja stanowiły już kiedyś jeden organizm państwowy – Królestwo Aragonii, zniesione formalnie w 1707 roku. Dlaczego nim być przestały? To długa, aczkolwiek bardzo pouczająca historia, która dowodzi niezbicie jednego: przez kilka stuleci prowincje Królestwa Hiszpanii nie miały ze sobą zbyt wiele wspólnego. W Kortezach Generalnych zasiada 350 posłów, przy czym 46 spośród nich dostarcza sama Katalonia, Walencja – 32, Aragonia – 13, a Kraj Basków – 19. Gdyby wszyscy odnaleźli wspólny interes, dysponowaliby mandatami wystarczającymi, aby samodzielnie rządzić Hiszpanią. Teoretycznie to niemożliwe, ale (również) teoretycznie nie powinien istnieć Podemos – ugrupowanie, które powstało zaledwie dwa lata temu przy okazji wyborów do Europarlamentu. Co ważne, mowa o ugrupowaniu, które swobodnie można określić jako ultralewicowe, a które opiera się na takich samych zasadach co kataloński CUP – lewicowy koalicjant zwolenników katalońskiej niepodległości. Warto pamiętać, że to właśnie Katalonia była matecznikiem radykalnej europejskiej lewicy.
Historie o ciężkich warunkach pracy w XIX-wiecznej Anglii miały się nijak do okoliczności, w których rodził się przemysł Katalonii. Nie bez przyczyny to tutaj doszło do znanych eksplozji anarchizmu i to tutaj do dzisiaj powszechnie wierzy się w świadomość proletariatu. Rząd w Madrycie na razie walczy demokratycznymi metodami (Trybunał Konstytucyjny), ale od 2014 roku wzmacnia jednostki wojskowe stacjonujące na terenie Katalonii. Po co? Pewnie tylko czysto prewencyjnie. Ale co się stanie jeśli władze Katalonii wbrew woli Madrytu zdecydują się na niepodległość? Może być różnie. Na terenie Katalonii nie ma jednostek Policia Nacional ani Guardii Civil. O bezpieczeństwo Katalonii dba Mossos d’Esquadra, podległy wyłącznie rządowi w Barcelonie i obsadzony przez żarliwych zwolenników niepodległości. Wszystkie postaci dramatu stoją już na swoich pozycjach – bo nie jest w tej chwili najważniejsze czy Barcelona zdecyduje się na niepodległość, tylko to, kto ową niepodległość uzna. Warto pamiętać, jak wielkim poparciem cieszyło się ogłaszanie niepodległości przez Słowenię i Chorwację, które walnie popierał Berlin, ale już niekoniecznie Macedonii, która państwem stała się niejako „przy okazji”. Jeśli tym narodom pozwolono się oddzielić, a o niepodległość Kosowa toczyła się kosztowna wojna, jak można odmówić niepodległości Katalonii? Ponieważ jest nielegalna? Przecież pod niebiosa wychwalano wolę ludu, która Majdanem zniosła reżim Janukowicza. Dlaczego lud Katalonii miałby nie mieć prawa samodzielnie zadecydować o swej niepodległości? Na to pytanie już raz szukano dobrej odpowiedzi.
Carrero Blanco – największego akolitę Caudillo, najprawdopodobniej rękami ETA wykończyli… zwolennicy zapeklowania reżimu, a nie miłośnicy demokracji. Poza Hiszpanią mało kto pamięta, że to właśnie Blanco był wielkim akuszerem wskazania Juana Carlosa jako następcy tronu, a gabinet, który utworzył jako premier, zawierał również protegowanych przyszłego króla. Interesujące jest to, że sukcesorem Blanco na fotelu premiera został Carlos Arias Navarro, który od czasów wojny domowej nosił wiele mówiący przydomek „Rzeźnik z Malagi”, a w rządzie Blanco był odpowiedzialny za bezpieczeństwo premiera. Niezwłocznie po uchwyceniu steru rządów Arias dał się poznać jako agresywny przeciwnik Juana Carlosa, a jego zaplecze skutecznie zatruwało relacje Franco z następcą, którego sam sobie wybrał. I kto wie jak sprawy by się dalej potoczyły, gdyby nie interesy… amerykańskie.
Gdy Arias szokował opinię krajową i zagraniczną popisami twardości, w sąsiedniej Portugalii doszło do przewrotu wojskowego, zorganizowanego przez młodych marksistów. Rewolucja Goździków, której tłumienia w ramach wojny prewencyjnej podjął się Arias, ze sporym powodzeniem mogła się powtórzyć w Hiszpanii – o czym dobitnie świadczyło wykrycie UMD (Union Militar Democratica) w strukturach hiszpańskiej armii. Co więcej, choć hiszpańska obecność militarna na Saharze Zachodniej miała się nijak do portugalskiej w Angoli i Mozambiku, ferment w armii narastał i nikt nie mógł być pewien tego, jak się rozstrzygnie. Traf chciał, że siły witalne ostatecznie opuściły Franco w czasie, gdy kryzys wewnętrzny (ekonomiczny) i zewnętrzny (militarny) weszły w apogeum. Juan Carlos znajdował się w politycznym i medialnym odwrocie aż do 30 listopada 1975 roku, kiedy poleciał ratować morale hiszpańskiego garnizonu w otoczonym przez powstańców El Aaiun – stolicy hiszpańskiej Sahary Zachodniej. O tym, że przyszły król zdobył sobie serca żołnierzy, najlepiej świadczył komitet powitalny na lotnisku w Madrycie. Obrońcę honoru armii, w otoczeniu oficerów elitarnej dywizji Brunete, witał sam generał Jaime Milans del Bosch – ikona frankizmu, ochotnik „Błękitnej Dywizji”, uczestnik walk pod Stalingradem. Sygnał był jasny: wojskowa prawica opowiedziała się za oficjalnym faworytem Franco. Arias przystąpił do kontrataku i podał się do dymisji. „Nie mogłem powstrzymać łez” – zapisał tego dnia w pamiętniku Juan Carlos i mogło się wydawać, że jako ważna figura polityczna jest już skończony. Z pomocą przyszła mu jednak rychła śmierć Caudillo. Od 22 listopada 1975 roku był już prawdziwym władcą Hiszpanii, która nie była wtedy monarchią konstytucyjną.
Mimo to król nie był w stanie znokautować Ariasa i jego zaplecza, a przejmowanie realnej władzy realizował między innymi poprzez media. Serca Katalończyków zdobył przemawiając do nich w telewizji. W trakcie emocjonalnej przemowy przeszedł… na kataloński. Naród, który przez 40 lat nie miał prawa do własnego języka, zareagował falą poparcia. Było jasne, że owo poparcie ma swoją cenę, a jest nią autonomia. Rząd Ariasa do takich rozwiązań zupełnie się nie nadawał, ale król obawiał się zaatakować premiera, który dzięki kontroli tajnych służb o swoim monarsze wiedział wszystko lub prawie wszystko. Z pomocą przyszli ponownie Amerykanie, materializując swoje poparcie. Potężny niegdyś Arias Navarro, który zapytany kiedyś dlaczego nie przedstawia królowi swoich publicznych wystąpień do oceny, zapytał dlaczego król nie przedstawia mu swoich, skapitulował bez walki. Na scenie pojawił się młody, ambitny Adolfo Suarez.
Dla twardogłowych był to kandydat idealny: sekretarz generalny jedynej legalnej partii politycznej, jaką podówczas było frankistowskie Movimiento. Dla opozycji Suarez był architektem amnestii, a następnie liberalizacji, która doprowadziła do ponownej legalizacji partii, związków zawodowych i organizacji politycznych. Pierwsze demokratyczne wybory w Hiszpanii od czasów upadku republiki miały również swoją „Magdalenkę” – szczegółowe zasady współpracy pomiędzy grupami interesów i władzą wypracowano w podobny sposób, uzgadniając korzyści dla poszczególnych grup interesów – włącznie z armią. Podstawowy problem, jakim było finansowe wsparcie gospodarki (inflacja dobijała do 30%), wzięli na siebie Amerykanie; do rozwiązania jednak pozostały dwa nie mniej poważne: aspiracje kraju Basków i Katalonii. Tu sprawnym posunięciem było pozyskanie władz na uchodźstwie. Josep Taradellas – prezydent Generalitat od 1954 roku, przyjął koncesjonowaną autonomię w zamian za poparcie Hiszpanii zjednoczonej pod konstytucyjnym monarchą. Podobnego zabiegu nie udało się jednak przeprowadzić w Kraju Basków. Tamtejsza ekspozytura zagraniczna (PNV), w osobie Jesusa Mari de Leizaoli, do podobnego zagrania zupełnie się nie nadawała. Polityczna przybudówka ETA nie cieszyła się szerokim politycznym poparciem, uznano więc, że drogę do baskijskich serc utorują pieniądze.
Nowa konstytucja Hiszpanii z 1978 roku zapewniła Baskom unikalny przywilej w postaci samodzielnego decydowania o zbieranych na ich terenie podatkach. 8 grudnia 1978 roku, niemal 5 lat od zabójstwa Carrero Blanco i 3 lata od śmierci Franco, Hiszpanie w ramach ogólnokrajowego referendum przyjęli nową ustawę zasadniczą Hiszpanii, a 1 marca 1979 odbyły się pierwsze w pełni demokratyczne wybory. Choć wygrała je koalicja zwolenników bezpiecznej transformacji, ich interesy rozjechały się na dobre w roku 1980, a starcia lewicy i prawicy weszły w ostrą fazę. Gospodarka kulała coraz bardziej, bezrobocie rosło, ETA atakowała mocniej, wzywając do natychmiastowej secesji. W warunkach narastającej dekompozycji politycznej w styczniu 1981 Suarez podał się do dymisji. Przedłużający się kryzys parlamentarny przerwał 27 lutego zamach stanu. Zdumieni Hiszpanie obserwowali na ekranach swoich telewizorów jak pułkownik Antonio Tejero opanował gmach madryckiego parlamentu, a generał Jaime Milans del Bosch – dowódcza III okręgu wojskowego w Walencji – wypowiedział posłuszeństwo legalnej władzy, wyprowadzając na ulice czołgi. Do wieczora cały kraj wiedział już, że być może za chwilę wybuchnie kolejna wojna domowa. Władze Katalonii nawoływały o spokój na antenach telewizji i radia, Baskowie kalkulowali zyski i straty, a policja i Guardia Civil w Madrycie wahały się zapewne po której stronie barykady stanąć. Najważniejsze uderzenie, jakim było opanowanie radia i telewizji oraz kluczowych państwowych gmachów, powierzono madryckiej dywizji pancernej Brunete. Tyle, że jej czołgi nigdy z koszar nie wyjechały. O 1 w nocy król, dowódca wszystkich sił zbrojnych, wezwał żołnierzy do okazania posłuszeństwa legalnie wybranym władzom. Dzięki temu orędziu stał się takim samym bohaterem dla hiszpańskich mas, jak 6 lat wcześniej dla żołnierzy, gdy wracał z wyprawy na Saharę Zachodnią. Nie jest dzisiaj ważne kto i jaką rolę odegrał w tym zamachu. Ważne jest to, jaką rolę ów zamach odegrał w integracji Hiszpanii.
Obecnie o taką zagrywkę będzie bardzo trudno. Wyborcy katalońscy niczym kania dżdżu pragną niepodległości, która ma być lekarstwem na wszystko i należy sądzić, że od swojego żądania nie odstąpią. Czy Madryt zdecyduje się wysłać przeciwko nim wojsko? Fiasko jugosłowiańskich działań militarnych w Słowenii dowiodło aż nadto dobitnie, że na armię w takich sytuacjach nie należy liczyć. Tamtejszy spór nacjonalistyczny rozpętano dzięki kibicom drużyn, z których dumny był Belgrad i Zagrzeb. Kto wie, czy ta sprawdzona metoda nie przyda się również tym razem.
FC Barcelona poparła przecież katalońską niepodległość.