Inicjacja

Czyli o tym, że wszystko ma swój początek.

Najciekawszym okazem w tej osobliwej menażerii był Pan Henio. Jego obfity życiorys wystarczyłby na kilka książek portretujących żywot warszawskiego milieu, w którym Pan Henio obracał się pewnie, choć z wyraźną niechęcią. Jak wieść gminna niosła, owa niechęć związana była z którąś z licznych odsiadek, drukowanych gęsto na ciele weterana polskiego systemu penitencjarnego, a widocznych zawsze wtedy, gdy Pan Henio zapragnął wygrzewać się w promieniach lipcowego słońca. W takich okolicznościach przyrody, kościsty palec inkrustowany żałobą paznokci mozolnie sunął od dziary do dziary, wtajemniczając zainteresowanych w zależności hierarchiczne PRL-owskich więzień. Dziarom reprezentacyjnym dla każdej większej puchy w PRL towarzyszyły te, które Pan Henio otrzymał za osiągnięcia specjalne: za „dechy” w Sztumie, starcie z atandą we Wronkach czy wodną celę w Czarnem. Całość wieńczyły epolety majora – zdaniem komentatorów zdobyte zasłużenie i przy pełnym uznaniu grypsery. Wszelkie wątpliwości w tej materii rozwiewało jedno spojrzenie w głąb zimnych, ale ujmująco niebieskich oczu Pana Henia, tradycyjne odgrodzonych od świata dymem „Popularnych”. Cyngwajs, choć spikselowany upływem lat, nieodmiennie  zdradzał starego gitowca.

Trochę trwało zanim dowiedziałem się kto zwichnął rokującą karierę Pana Henia. Rozwiązaniem zagadki były blizny po wyjątkowo brutalnie usuwanych dziarach, które na ciele pełnym sznytów i szwów po skutkach połyków, prezentowały się aż nadto okazale. Opinie co do okoliczności i narzędzia, którym posłużył się Pan Henio, były mocno podzielone i zależały od stażu biorących udział w dyskusji. Ci, którzy w zaklętych rewirach szczęśliwickich warsztatów obracali się od dawna, pozostawali na straży jedynej słusznej wersji, wedle której imię „złej kobiety” Pan Henio wypalił sobie żywym ogniem. Powyższe miało w legendzie miejskiej swoje godne wytłumaczenie. Afekt, którego konsekwencje strąciły faceta z najwyższych orbit półświatka, nosił podobno imię Czesia i odznaczał się urodą, która całkowicie obezwładniła praskiego urkę. Dla ukochanej upokarzał się coraz bardziej, aż wreszcie został ucholem Służby Bezpieczeństwa (przy czym ta ostatnia informacja nie była zbyt dokładna). Faktem było jednak to, że upokorzony Pan Henio zawisł na zawsze gdzieś pomiędzy światem dobrych i złych ludzi. Gruba kartoteka, choć uniemożliwiała podjęcie pracy w sektorze gospodarki uspołecznionej, okazywała się cenioną rekomendacją w pewnych obszarach przedsiębiorczości prywatnej. Z powyższych względów Pan Henio orbitował w okolicach szczęśliwickich warsztatów samochodowych, które raz po raz uciekały się do jego cennych miejskich znajomości. Główną bazą dla starego był jednak warsztat mechaniczny należący do wiecznie zaganianego Pana Stefana, w kuluarach tytułowanego nie inaczej niż „król zniczy”. Monarcha na dźwięk swego tytułu reagował histerycznie, co nieustająco gruntowało uporczywą wolę ludu do kolportowania drażniącej tytulatury. Ludzie pracy wytropili już bowiem wszystko: i to, że do Poldka przesiadał się na parkingu Hotelu Novotel, gdzie wykwalifikowanej opiece tamtejszych parkingowych powierzał swe BMW, i to, że puszczał olbrzymie sumy w nielegalnych kasynach Trójmiasta oraz to, że z funkcjonariuszami stołecznej Milicji Obywatelskiej pozostawał w doskonałych relacjach. Pierwotnie uważałem, że zatajenie owych relacji było wyłącznie przejawem roztropności wirtuoza prywatnej inicjatywy. Prawdziwe motywy zrozumiałem nieco później, nabierając przy tym uzasadnionego szacunku dla wyczucia pracodawcy. Rzeczywistym powodem wstrzemięźliwości w ujawnianiu zakresu znajomości w resorcie był bowiem biznesowy rozsądek. Dystrybucja zniczy wymagała, jak by nie było, doskonałych znajomości w środowisku księży – a ci kontaktom z aparatem represji nie byli specjalnie radzi, tym bardziej, iż zażyłość z niektórymi z proboszczów miała swoje ważne skutki uboczne. Owe skutki przychodziły czasem do kantorku Pana Stefana, który na te okoliczności przywdziewał minę poważną i chmurną, a jego okraszone sumiastym wąsem oblicze doskonale korespondowało z portretem Marszałka, któremu przy tych zacnych okazjach ustępowała miejsca na ścianie jego stała rezydentka: cycasta Teresa Orlowsky.

Proweniencję interlokutorów przedsiębiorcy zdradzały nie tylko osobliwe maniery konspiratorów, ale również (albo przede wszystkim) język, którym się posługiwali. Okazywało się wtedy, że zwyczajowa komunikacja werbalna Pana Stefana, która rzadko kiedy wykraczała poza słowa gminne, w tych okolicznościach kwitła polszczyzną najlepszej próby, w której ujawniało się nawet charakterystyczne „łł”, właściwe jedynie przedwojennej arystokracji. Debatom o sprawach dla Ojczyzny najważniejszych przypatrywała się z ukosa załoga warsztatu, a w powietrzu unosiła się wtedy zdumiewająca mieszanka niechęci połączonej ze skłonnością do zdrady. Pan Stefan ów klimat odczytywał w lot i gdy tylko zstępował z wyżyn patriotycznej komunikacji, swe lądowanie na chybotliwej płaszczyźnie prywatnej inicjatywy zwiastował prostym komunikatem pod adresem pracowników:
„A wam to pierdolone kurwy źle?” I trzeba przyznać, że w tym (retorycznym zdawałoby się) pytaniu kryło się tyle głębokiej prawdy, iż głowy pochylały się nad pracą, usta mełły nieme przekleństwa, a chęć ewentualnych donosów ustępowała miejsca konkluzji oczywistej i brutalnie jasnej: Pan Stefan płacił w zasadzie dobrze, znosił alkoholowe ciągi, a nawet potrafił  pożyczyć pieniądze, co czyniło go pracodawcą niemal absolutnie unikalnym.

W relacjach ze mną Pan Stefan zachowywał chłodny dystans, nie mogąc ostatecznie sklasyfikować. Język, którym fechtowałem sprawnie, wzbudzał sympatię – podobnie jak wiedza na temat faktów i wydarzeń niedostępnych szerokiej opinii publicznej. Solidarność z towarzyszami pracy przedsiębiorca oceniał ujemnie i przy każdej możliwej okazji nadmieniał, iż owa fraternizacja źle się skończy. Ów arogancki mikro kapitalizm osiągał skutek zgoła przeciwny i umacniał we mnie wyłącznie duszę aktywisty. Do czasu.

Kwitnący biznes Pana Stefana miał pewne ograniczenia. Znicze, oferowane w dwu podstawowych liniach produktowych, różniły się zarówno gabarytem, jak i ceną. Produktem pożądanym najbardziej były szklane, niezgrabne pół-wazony w kolorze przywodzącym na myśl eksportowe wyroby najlepszych polskich browarów. Owo skojarzenie nie było przypadkowe. Produkcją tych poszukiwanych rarytasów zajmowały się… państwowe huty, które tego typu asortymentów prowadzić w zasadzie nie powinny. „W zasadzie” nie oznaczało jednak, że „nie mogą”, toteż  wszelkie możliwe zakamarki warsztatu Pana Stefana i okolicznych wypełniały palety pełne pożądanych akcesoriów dla nekropolii. Na ekonomiczny segment rynku dedykowane były znicze… blaszane, produkowane ręcznie z tajemniczych skrawków. Jak wieść gminna niosła, ten zniczowy prefabrykat Pan Stefan pozyskiwał jako odpad, co walnie wpływało na wysokość oczekiwanej marży. Ową marżę niemiłosiernie temperował drugi gatunek gości Stefanowego kantorka. Ci nie spędzali czasu na ożywionych dyskusjach o Polsce. Tematem spotkań były prawie zawsze liczby, kursy i ceny, świadczące o doskonałej znajomości realiów gospodarczych chylącego się ku upadkowi systemu. W trakcie tych spotkań Pan Stefan kraśniał i sapał, osiągając kolory zwiastujące nadejście rychłej eksplozji. Erupcję tonizowała jednak świadomość prostych zależności rynkowych: cenę sprzedaży dyktowali posiadacze sieci dystrybucji. I choć „król zniczy” nie raz teatralnie łapał się za serce, brał na ten numer wyłącznie młodych lub nowo poznanych proboszczów. Weterani takie popisy zbywali machnięciem ręki. Pewnego dnia poraził mnie pomysł racjonalizatorski.

Praca w warsztacie odbywała się w systemie akordowym, przy czym każdy pracownik sam wykonywał całość produkcyjnego procesu: wyciskał metalową miseczkę z nierównych skrawków blachy, przygotowywał knot, a następnie zalewał całość stearyną. Praca szła wolno, a produkcja na głowę nie przekraczała trzydziestu zniczy dziennie. Ponieważ na każdym stanowisku radziliśmy sobie różnie, zaproponowałem specjalizację: od tej pory biliśmy kolejne dzienne normy. Pierwsze skoki wydajności wywołały euforię, codzienne wypłaty rosły, a po tygodniu byłem absolutnym bohaterem klasy robotniczej. Problemy ujawnił się nieco później.  Pan Stefan osobą własną stawiał się w kantorze nie częściej niż dwa razy w tygodniu. Sukcesy powitał z zadowoleniem, ale na przebicie poziomu stu zniczy na głowę dziennie zareagował stricte kapitalistycznie.

„Racjonalizator w mordę jebany” rzucił mi w twarz Pan Henio, a rzut oka do kantorka wystarczył aby się zorientować, gdzie bije źródło tej nowej niechęci. Pan Stefan łypał na mnie radośnie, towarzysze pracy zaciskali pięści. Wezwany gestem powlokłem się do kantorka, żegnany sykiem dosadnych przekleństw. „Udzieliłem Ci właśnie ważnej lekcji synku” wąsy Pana Stefana falowały lekko, ale ja koncentrowałem się na kontemplacji ściany za biurkiem, którą zazwyczaj widywałem wyłącznie z oddali. Tego dnia z walorami tutejszych rezydentek mogłem zapoznawać się do woli, choć cena – jak zazwyczaj w tego rodzaju wypadkach – wydawała się niestety dość wygórowana. „Zapamiętaj na zawsze naczelną zasadę kapitalistycznej gospodarki” – obwieścił z wyższością rekin podziemnego biznesu – „nie płaci się tyle, ile się należy, tylko tyle ile się opłaca”. Trudno było zaprzeczyć. Znicz, jako towar sezonowy, przez ¾ roku odkładał się Panu Stefanowi na magazynie. Moja optymalizacja produkcji z jednej strony zwiększyła koszty dla pracodawcy (płacił akordowo), z drugiej obciążała środki obrotowe, odkładając się na magazynie. Dzięki moim zabiegom produkcja była faktycznie znacznie większa, ale mojego pracodawcę interesowała przede wszystkim marża. Magazyn spuchł, a rentowność spadła. Zrozumiałem to niestety znacznie później. Moich wywodów, że przecież tak nie można, że aktywizacja pracowników, wzrost wydajności i większe zaangażowanie w pracę, a wreszcie – wiedza budowana razem z całym zespołem, Pan Stefan wysłuchiwał cierpliwie, po czym przerwał mi teatralnym gestem na miarę Seneki i wygłosił następującą sentencję:

„Mądrość od mądrości ludowej różni się dokładnie tym samym, czym udany seks od udanej masturbacji”

Zapamiętałem tą lekcję.

 

2 komentarze
Previous Post
Next Post