Czyli o tym, że świadomość określa byt.
Wedle dostępnych statystyk Warszawa plasuje się pomiędzy czternastym a szesnastym miejscem pośród miast współczesnej Europy, a owa wysoka pozycja ma, zdaniem wielu czytelników, świadczyć najdobitniej o awansie w ramach kontynentalnej społeczności. Okazuje się jednak, że historycznie bywało już lepiej i to bynajmniej nie w wieku XVI, kiedy to Kraków lokował się pośród politycznie najważniejszych stolic. Otóż w nieciekawych i zgoła mało perspektywicznych latach 80. XVIII stulecia stutysięczna Warszawa lokowała się na miejscu dziesiątym pośród największych miast ówczesnej Europy. Co więcej, w jej siedmiu bankach przechowywano całkiem pokaźne kapitały, a do prominentnych mieszkańców docierały wszelkie światowe nowinki. Realnym problemem, w którym przeglądała się niemal cała ówczesna Polska, była jednak struktura własności, której gros znajdowało się w rękach arystokracji. Trzydzieści najmożniejszych rodzin posiadało dobra równe i większe od niejednego z niemieckich księstw, i niemal w całości kontrolowało polityczne i ekonomiczne życie w kraju. Choć teoretycznie całą warstwę uprzywilejowaną stanowiła licząca podówczas niemal siedemset pięćdziesiąt tysięcy szlachta, w praktyce nie byli to posiadacze większych majątków. Ba, mniej niż połowa owych uprzywilejowanych obywateli określana była mianem szlachty średniej i legitymowała się posiadaniem od jednej do czterech wiosek. Większość (niemal pięćset tysięcy) nie posiadała żadnego majątku – względnie posiadała pół lub fragment wioski. Tak drobni posiadacze z reguły sami również pracowali na roli, a od własnych poddanych różniła ich tylko wolność osobista i prawo do ziemi, a najczęściej duma z klejnotu. To ostatnie było często jedynym aktywem „gołoty”, która koncentrowała się na zabieganiu o łaski magnatów, degradując się do roli posłusznej klienteli służącej głosami na sejmikach i sejmach. W tym kontekście ówczesna rzeczywistość polityczna nie odbiegała w najmniejszym stopniu od współczesnej, z tą różnicą, że sprzedajność w tamtych czasach była kwestią otwarcie dyskutowaną publicznie, a gardłowanie w interesie możnego sponsora – przyjętym standardem. Warto w tym miejscu jedynie zauważyć, że ówczesna gołota to nikt inny, jak współczesny aparat urzędniczy, który mości się w strukturach samorządowych. Polskiej polityce lokalnej nadaje ton dwa tysiące czterystu siedemdziesięciu ośmiu wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Wśród nich 10% (dwieście sześćdziesiąt dwie osoby) sprawuje swój urząd piątą kadencję, czyli od pierwszych wyborów samorządowych w 1990 roku. Absolutnym polskim rekordzistą jest Roman Fortak, wójt Czarnocina, który na fotelu naczelnika gminy zasiadł w… 1974 roku, a opuścił go czterdzieści lat później – i to na własną prośbę. O ile mianowanie ma swoje zalety (sprawdzało się jako technologia rządzenia przez tysiąclecia), to ma również swoje ograniczenia, czego doskonale dowiodła schyłkowa Rzeczpospolita. Tyle, że może się okazać, iż jakość nominatów jest wprost proporcjonalna do jakości elit oraz ich skłonności do uznawania nadrzędnej wartości, jaką jest państwo. To ostatnie – jak dowodzi historia – jest ściśle związane z wysokością dochodów. Im niższe, tym mniej wspólnoty i poszanowania dla misji, jaką jest (a przynajmniej powinna być) publiczna praca.
Co ciekawe, o ile powszechnie się uważa, że powodem zapaści gospodarczej na ziemiach polskich było rolnictwo, w praktyce porównanie z innymi krajami nie wypada tak fatalnie. Plony i wydajność w ówczesnej Francji były porównywalne, i to mimo „oczynszowania” tamtejszych chłopów. Wniosek jest z tego taki, że na postęp w tej dziedzinie nie tyle wpływało zniesienie pańszczyzny, ile nowe technologie upraw i organizacja rynku zbytu – czynniki, które najmocniej pchnęły do przodu rolnictwo w Holandii i Anglii. Dlatego też realną różnicę pomiędzy Francją i Polską znajdziemy w… cenie. Polskie zboże było po prostu znacznie tańsze, a mogło być takie wyłącznie dzięki pańszczyźnie. Oczynszowanie chłopów, wprowadzane ówcześnie przez jednostki światłe, nie dawało imponujących rezultatów z prozaicznych powodów. Najwyższy wskaźnik uczynszowienia (30%) wykazywano w Wielkopolsce, a powyższe wyłącznie dlatego, że ta, najbliższa standardom Europy Zachodniej, oferowała wolnym chłopom możliwość kupowania innych niż produkowane na wsi wyrobów.
Ów motywator na innych ziemiach Rzeczpospolitej nie był taki silny, ponieważ… w większości nie było co kupować. Drobna szlachta, posiadająca kilka wiosek, angażowała się w przedsięwzięcia industrializacyjne w zasadzie wyłącznie na Wielkopolsce i tam też czasami (choć rzadko) zawiązywała wspomagające inwestowanie spółki. W zasadzie tylko w tym regionie dochodziło do ekonomicznego zbliżenia pomiędzy szlachtą a bogatszymi mieszczanami, a ich efektem były spółki handlowe, drobne manufaktury produkujące płótno, obuwie, sukno, a przede wszystkim narzędzia rolnicze. Arystokracja, mimo posiadania znacznych środków, inwestowała bardzo niechętnie i nie było w tym nic dziwnego. Dóbr luksusowych w Polsce w zasadzie nie wytwarzano, wobec przekonania większości kupujących o wyższości tych pochodzących z importu. Powołana przez Radziwiłłów manufaktura produkująca pasy słuckie dawała wprawdzie dobre dochody, ale oferowała produkt kupowany przez przeciętnych szlachetków. Do inwestowania powinna oczywiście zachęcać perspektywa polityczno- gospodarcza i uczciwie należy odnotować, że niektórych zachęcała (Czartoryscy). Niemniej jednak były to inicjatywy marginalne, a w ostatnich latach państwa polskiego 75% populacji (5,6 mln) stanowili chłopi, których status ekonomiczno-polityczny nie różnił się specjalnie od inwentarza żywego.
Wniosek wypływa z tego prosty: Rzeczpospolita znalazła się w takim, a nie innym położeniu głównie ze względu na brak nowocześnie rozwiniętego rynku. Ten nie rozwijał się z kolei z braku powszechnego dostępu do pieniędzy. Owe prozaiczne konkluzje potwierdza po raz kolejny Wielkopolska, gdzie czynszownicy posiadali nierzadko spore gospodarstwa, liczące czasem nawet 20ha. W efekcie ich położenie ekonomiczne dzieliły lata świetlne od tego, w jakim funkcjonowała niemal powszechna na Mazowszu i Podlasiu szlachta zagrodowa. Zachodni postęp nie był związany z empatią elit, tylko z oddolnym wzrostem apetytów konsumentów, którzy nie tyle odzyskali wolność (zniesienie pańszczyzny), ile byli w stanie ją skapitalizować dzięki lepszym dochodom z pracy. W Rzeczpospolitej poza Wielkopolską uczynszowienie niewiele dawało, a w większości przypadków sprowadzało się wyłącznie do poczucia klasowej odrębności – podobnego do tego, które cechowało zagrodowych ćwierćpanków.
Jakie to wszystko ma znaczenie współcześnie? Ekonomiczny sukces państw zachodnich nie opierał się na politycznych inicjatywach gospodarczych i programach wsparcia. Jego fundament ukształtowały ból i krzywda ludzka, której słusznie swój zły image zawdzięcza pierwotny kapitalizm. Prędko okazało się jednak, że masowej produkcji musi towarzyszyć masowa konsumpcja, a tej nieliczne z definicji elity nie były w stanie same podołać. Model partycypacyjny stał się de facto jedynym, w ramach którego można się było rozwijać i w tym kontekście idee socjalne zostały przechwycone przez Bismarcka. Architekt Cesarstwa zrozumiał jako jeden z pierwszych, że ekonomiczny postęp wymaga wspólnoty w której ma swoje miejsce obywatel niskiego stanu. Owa myśl, wprawdzie nie nowa i już nie rewolucyjna, nie była jednak nigdzie indziej równie efektywnie wdrażana, a jej wolnościowy wymiar umożliwił stworzenie jednej z najsilniejszych i najbardziej ekspansywnych gospodarek. Polityk, który ma w Polsce opinię tyrana, był autorem jednych z pierwszych przyjętych przez państwo rozporządzeń regulujących relację pomiędzy proletariatem a kapitałem. Od tamtej pory zmieniło się jednak wszystko, a państwo mimo ponurych doświadczeń sowieckich wraca na pozycję głównego centrum polityki społeczno-ekonomicznej, i to nie tylko w naszym kraju. Mimo powszechnego braku wiary w przyszłość obecnych systemów emerytalnych, nadal rozgrywa się politycznie okres zakończenia zawodowej pracy, zapominając, że w chwili, gdy owe systemy tworzono, przeżywalność emerytów niezwykle rzadko wynosiła 22 dwa lata, które dzisiaj są w zasadzie standardem.
Miałkość schyłku I RP mierzy się jakością ówczesnego społeczeństwa i jego niechęcią do patrzenia w przyszłość. Nie inaczej jest teraz. Nie ma przecież znaczenia, kto postawi na własny interes: wtedy drobny szlachetka, czy dzisiaj urzędnik w powiatowym magistracie.
Świadomość określa byt, ale portfel opisuje przyszłość.