Czyli o tym, że koleżki już nie mamy, a stereotypy – jak to stereotypy: podobno są mylące.
Kiedy zwalisty A330/300 zatrzymał się vis a vis Banjul International Airport uświadomiłem sobie, że Czarna Afryka to jednak zaskakujący kontynent. Terminal wielkości dworca autobusowego w Pułtusku zapowiadał wizytę w państwie, w którym stereotypy mogą się sprawdzać na każdym kroku. Jeszcze więcej zapowiadał autobus, który z leniwym postękiwaniem zbliżył się do trapu. W pamiętającej złote lata glam rocka maszynie odkryłem smukłe kształty autobusu Berliet. Łza się w oku zakręciła, ale była to tylko chwilowa słabość, bo natychmiast przypomniałem sobie panujący podówczas ścisk; a na podobny się właśnie zanosiło. A tu niespodzianka! Kierowca znienacka zamknął drzwi i zgrabnym manewrem umknął pasażerom kłębiącym się na płycie. Po nie więcej niż 30 sekundach jęknęliśmy cichutko pod napisem ARRIVALS. Tu akurat zaskoczenia nie było. W wożeniu autobusem na małych odcinkach celują również nasze rodzime linie lotnicze, dla których szczytowym osiągnieciem jest odcinek pokonywany pomiędzy samolotem a terminalem na płycie w Krakowie. Przysłowiowy beret wprawiony w ruch wprawną ręką emeryta osiąga z pewnością większe dystanse.
Mundurowi w hali przylotów potwierdzili stereotyp numer jeden: afrykański żołnierz kocha beret, nosi za duży mundur i nadzwyczaj często bardzo nietypowe obuwie. Wśród posiadaczy beretów zielonych dominowały gustowne, prawdopodobnie chińskie klapki. Obuwia właściwych funkcjonariuszy celnych nie dostrzegłem, ale to tylko dlatego, że pole widzenia zakłócała mi mała budka, w której rezydowali oraz przykry komunikat, którym powitali mnie na gambijskiej ziemi. „Your passport stays here, you have no visa”. Well, rozstanie z paszportem na obcej afrykańskiej ziemi nie nastraja optymistycznie, prawda? Wprawdzie funkcjonariusz poinformował, iż paszport wraz z wizą odnajdę PO WYJŚCIU z terminala, ale mnie jakoś nie przekonał. Z mieszanymi uczuciami skoncentrowałem się na oczekiwaniu na bagaż ukazujący się partiami na taśmociągu pamiętającym czasy brytyjskiego panowania. Oj, nie miała racji pewna Angielka, która lat temu kilkanaście podsumowała nasz stary terminal dosadnym „Africa-like”; oj, nie!
Moje myśli krążyły pomiędzy banknotami sygnowanymi przez Departament Skarbu USA, a i wtedy nagle wyrósł mi przed oczami uśmiechnięty gentelman z gustownym badge’m na szyi. „I will help you” – powiedział, ale jego oczy mówiły coś innego. W zasadzie było to nawet takie samo zdanie – tyle, że czasownik był nieco inny. Cóż rola łosia przyjemna nie jest nigdy. Doświadczenie z PRL się przydało, gambijski biznesmen nieco zmarkotniał, wiza pojawiła się w paszporcie, Washington znikł z portfela. Ale byłem już legalnie w Gambii. Co za ulga! Od chwili, gdy wysiadłem z samolotu minęło raptem 3 godziny. Lot trwał 6. No, ale kto by się tam duperelami przejmował…
W Czarnej Afryce czas płynie wolniej. Kolejny stereotyp i kolejny prawdziwy. Przekonałem się o tym już następnego dnia. Samochód miał mnie zabrać o 11 i….. o 11.30 nadal go nie było. O 12 również nie. Pojawił się o 12.30. Drugiego dnia byłem już na to przygotowany, trzeciego się przyzwyczaiłem. Albo się przyzwyczaisz do Afryki, albo Afryka przyzwyczai się do Ciebie. Jest wybór – tyle, że ta druga opcja nie istnieje.
Tubylcy porozumiewają się między sobą głównie po angielsku, który jest w zasadzie jedynym językiem, którym mogą się między sobą posługiwać plemiona gambijskie. To problem całej Afryki Zachodniej, jeśli nie Afryki w ogóle. Ustalone w czasach kolonialnych podziały administracyjne nie miały najmniejszego związku ze strukturą etniczną pozostawiając w spadku mniej lub bardziej wybuchową mieszankę plemion w większości afrykańskich państw.
Nie inaczej jest w Gambii, gdzie aparat władzy skoncentrowany jest w rękach plemienia, z którego wywodzi się Pan Prezydent. Nie cieszy to oczywiście plemienia, z którego wywodził się poprzedni prezydent – przez obecnego obalony, ale trzeba powiedzieć, że jak na okoliczne standardy Prezydent Gambii to prawdziwy demokrata. Poprzednik żyje i ma się dobrze, choć nie ma wątpliwości, że w razie nieposłuszeństwa owa idylla mogłaby się skończyć. Obecny Miłościwie Panujący szykuje się zresztą do wyborów. Po tym ważnym dla demokracji Gambii wydarzeniu nie należy się jednak spodziewać rewelacji. Prezydent do wyborów stanął, ale… nie ma kontrkandydatów. Jak się dowiedziałem: uznano, że byłoby to po prostu świństwo i nikt się nie zdecydował.
Tym samym 24-letnie pasmo sukcesów Prezydenta i Gambii potrwa jeszcze jakiś czas. Trzeba zauważyć, że długodystansowość wodza ma jednak swoje konkretne podstawy. Jedna z głęboko przemyślanych inicjatyw jest bezpłatna nauka, ale… wyłącznie dla kobiet :). Generalnie Miłościwie Panujący wyraźnie stawia na płeć piękną. Jak się miałem okazję zorientować w trakcie oficjalnej audiencji, merytoryka rządzenia państwem to raczej domena błyskotliwej Pani Vice Prezydent, gross funkcji publicznych sprawują kobiety, a w tłumie żołnierzy wypełniających prezydencki pałac chroniony niczym twierdza najwyższej rangi oficerem była… kobieta.
Jeszcze niedawno można by powiedzieć, że tutejszy Wódz uczył się u najlepszych, ale jego libijski przyjaciel już od pewnego czasu urokami życia doczesnego się nie cieszy. Dopóki w Gambii nie tryśnie ropa powinno być bezpiecznie.
Gambia to zaledwie 1,5 mln mieszkańców skoncentrowanych w górnym biegu rzeki o tej samej nazwie. Mały kraj dosłownie wcina się w znacznie większy i francuskojęzyczny Senegal. Powyższe nie jest oczywiście wielkim problemem dla tubylców, ponieważ po obu stronach nieistniejącej w praktyce granicy mieszkają te same plemiona. I tu docieramy do stereotypu nr. 3: Afryka to sieć plemiennych powiązań ważniejszych niż inne. I tu ponownie Gambia służyć może za doskonały przykład. Choć teoretycznie gambijska państwowość rozpoczyna się w 1962 roku, to precyzyjniej byłoby zaznaczyć, że terenem dawnego brytyjskiego dominium włada plemię Mandinka i wywodzący się z niego pierwszy premier i późniejszy pierwszy prezydent Gambii. Dodajmy, że Mandinka – najliczniejsze plemię w Gambii, choć jest w mniejszości, to ma spore wpływy w Senegalu, a ich miernikiem było w latach 80-tych utworzenie Senegambii czyli federacji Gambii i Senegalu. I kto wie, jak byłoby dzisiaj, gdyby nie pewien ambity młodzieniec robiący karierę w służbach specjalnych Gambii – Yahya Yammeh. On to w 1994 roku stanął na czele zdrowego sprzeciwu kadry oficerskiej i dokonał zbrojnej rewolty. Poszło mu to sprawnie – było nie było zawiadował bezpieczeństwem Gambii i samego jej prezydenta, który nota bene lubił przebywać w swojej londyńskiej rezydencji. Zamach Yammehowi się powiódł; tym, którzy się zamachiwali na niego, szło wyraźnie gorzej. Mandinka, najliczniejsze plemię w Gambii, nie cieszy się przecież, że władza i zaszczyty należą do marginalnych Diola. Niemniej jednak, obchody okrągłej rocznicy 20-lecia panowania są już na pewno przygotowywanie.
To, co nas w Gambii nie rozczaruje, to wybrzeże. Rozkoszy kulinarnych nie ma się co spodziewać, choć niezwykle chlubnym wyjątkiem jest knajpa The Butcher’s Shop, oferująca wyjątkowe jedzenie i, co nie mniej zadziwiające, wyjątkowy serwis – co w Czarnej Afryce nie zdarza się zbyt często. Jeśli przewodnik zaproponuje nam doskonałą kuchnię w restauracji Yasmine, spodziewajmy się marnego jedzenia; za to towarzystwo może się okazać interesujące szczególnie wtedy, gdy do Gambii przywiodła nas opiewana nawet na pocztówkach pasja badawcza…
Wycieczkę do stolicy proponuję sobie darować. Miasto spodoba się entuzjastom „Helikoptera w ogniu”. Banjul powstał swego czasu jako baza wojskowa i od tamtej pory specjalnie raczej się nie zmienił. Dawnej siedziby gubernatora nie obejrzymy sobie z bliska, ponieważ rezyduje w niej Pan Prezydent, a ostatni zamach skłonił go do zwiększenia dystansu od społeczeństwa. Na ile skuteczna to technologia przekonamy się niebawem, choć Gambia jest silna słabością wobec swoich sąsiadów. Może im oddać nieocenione przysługi jako teren, na którym można się swobodnie spotkać i podyskutować na szereg wciągających tematów, począwszy od ropy i gazu, na broni skończywszy. Było nie było, poziom bezpieczeństwa jest tu dość duży, a władza w jego zapewnianiu doświadczona. Te walory doceniają ci, którzy robią tu interesy; a to niezwykle ciekawe grono. Odnajdziemy w nim przedstawicieli 3. pokolenia belgijskich kupców, którzy tu niegdyś osiedli, emigrantów z Europy, ale przede wszystkim libańskich inwestorów penetrujących ten kawałek Afryki od dziesięcioleci, jeśli nie stuleci.
A bezpieczeństwo to jednak ważna kwestia. Jak powiedział mi X – doświadczony inwestor w regionie: tu białych jeszcze lubią, gdzie indziej – już tylko nienawidzą. I to jest zapewne jeden z powodów, aby wybrać się do Gambii i skosztować Czarnej Afryki. Dopóki jeszcze można. Bo Murzynek Bambo znikł nie tylko dlatego, że stał się politycznie niepoprawny. Znikł, ponieważ nie pisze się fraszek dla dzieci o facetach, którzy polują z maczetami na sąsiadów.