FENIX

Czyli czego student nie wie o bankowosci inwestycyjnej, a czego się dowie jak już do niej w końcu trafi.

Choć to dzisiaj brzmi dziwnie AD 1992 do pracy w banku absolutnie nikt się nie wyrywał. Znacznie większe, choć bynajmniej nie masowe zainteresowanie wzbudzała Giełda i związany z nią zawód maklera, niezmordowanie popularyzowany w modnym podówczas filmie „Capital City”. Droga do upragnionej licencji wiodła jednak przez niezwykle elitarny, drogi i dość rzadko organizowany kurs maklerski dostępny zresztą głównie dla pracowników wskazanych przez ówczesne filary rynku. W sukurs przyszła mi jednak inwencja i to bynajmniej nie moja. CEiRB „Olympus” powołane do życia dzięki niezrównanej przedsiębiorczości Prof. Krzysztofa Opolskiego organizowało jeden z najbardziej prestiżowych kursów, gdzie do egzaminu przygotowywali …. wyłącznie pracownicy komisji:). Jak sobie łatwo wyobrazić, organizacja szkoleń wymagała na miejscu jakiegoś – „przynieś, podaj, pozamiataj”, a w tej roli zdeterminowany student realizował się i lepiej i taniej niż siła najemna. Nagrodą był udział w szkoleniach i to w zasadzie na równi z uczestnikami. Dodatkowym benefitem była rzecz niezwykle cenna. Towarzyskie relacje.

Jak łatwo sobie wyobrazić kolejne miesiące spędzałem raczej na szkoleniach niż na macierzystej Alma Mater, ceniąc sobie bardziej praktyczne aspekty działalności w finansach, niż ich niezwykle ważne, ale teoretyczne podstawy. Przez niemalże rok przeszkoliłem się wzdłuż i wszerz w tak egzotycznych podówczas zagadnieniach jak analiza finansowa czy budowa projekcji finansowych (dzisiaj wykładane już chyba w podstawówkach), ale również w postępowaniu układowym, upadłościowym i naprawczym, a to wszystko w towarzystwie merytorycznych pracowników różnych szczebli.

Prawdziwej iluminacji dostarczyli mi jednak Krzysiek Czerkas i Robert Oppenheim, autorzy książki „Banki Inwestycyjne: nowe spojrzenie na restrukturyzację przedsiębiorstw” Bingo. Siedziałem na ich wykładzie i wiedziałem, że to jest to. Im częściej ich spotykałem, tym bardziej się o tym przekonywałem. Zdałem sobie sprawę, że absolutnym filarem systemu w którym chcę działać był, jest i będzie bank.

O ile moje gorące pragnienie dołączenia do zespołu DTK PBK na Krzyśku nie robiło najmniejszego wrażenia, Roberta skruszyłem na tyle aby wyżebrać spotkanie z Piotrem Cyburtem, dyrektorem departamentu. Ten w grzecznej rozmowie dał mi jasno do zrozumienia, że takich pętaków jak ja nikt tu nie potrzebuje. Takiego obrotu spraw się właśnie spodziewałem, dlatego też uruchomiłem wariant B. W owych dziwnych czasach realizowałem się również jako tłumacz książek. Zaskoczyło. Zostałem przyjęty:).

Kiedy popędziłem do Roberta, aby zakomunikować mu tę radosną wieść, przywitał mnie pierwszym merytorycznym poleceniem: „Skseruj to”. Plik papierów, które trzymał w rękach, wskazywał drzwi z napisem Hala maszyn. „To nie jest Shane Longman” dorzucił kiedy znikąłem już w czeluściach czegoś, co mogło być tylko centrum bankowego układu nerwowego. Licznie zgromadzone „dziewczynki” w wieku cokolwiek poprodukcyjnym przepisywały, kserowały, faxowały i Bóg wie co jeszcze. Żarcik szefowej radośnie podchwycony przez pretorianki nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości kto tu jest dla kogo. Dokumenty złożyłem grzecznie na kupce. Była 11. Miały być gotowe na 12. Następnego dnia:).

„Zrozumiałeś?” Robert przywitał mnie z szerokim uśmiechem. Zrozumiałem, ale nadal chciałem tu pracować, choć pojawiły się pewne trudności. Jako student dzienny nie mogłem podjąć pracy na etacie! „Poradzimy sobie” mrukną wąsacz dzielący pokój z Robertem. Ów dżentelmen, choć weryfikację przeszedł ze skutkiem negatywnym, co jak wielokrotnie zapewniał zawdzięczał znajomości skłonności seksualnych pewnego prominentnego polityka opozycji, zachował doskonałe relacje z tymi, których młoda polska demokracja pozostawiła na straży ładu i bezpieczeństwa. „Heniu, sprawa jest” – władczym tonem rzucił do słuchawki – „człowieka Ci podsyłam. Jest nam tu potrzebny rozumiesz….. na odcinku”. Dzięki powyższemu procedurę dopuszczenia do tajemnicy państwowej przeszedłem ekspresowo, tyle że kiedy z dokumentem z dumną czerwoną pieczątką wylądowałem w kadrach, dowiedziałem się, że moją sprawą zajmie się osobiście „szefowa”. Nie zabrzmiało to dobrze. Choć byłem w tym budynku dopiero kilka godzin, zdążyłem się już zorientować, że KADRY to w istocie resort siłowy, a nie jakiś tam administracyjny departament.

Kiedy dopuszczono mnie przed oblicze, oczom mym ukazała się funkcjonariuszka o aparycji towarzyszki Brystygier, z którym to wrażeniem doskonale harmonizował ogólny entourage. Przycupnąłem na krzesełku vis a vis biurka, czekistka zawiesiła na mnie ciężkie spojrzenie i nie odwieszała go nawet wtedy, gdy uszminkowany na ustniku papieros marlboro wykonywał cykliczny ruch do wypełnionej po brzegi popielniczki. Cisza ogłuszała mnie niemiłosiernie, a jedynym zaczepieniem dla oczu był transparent KPN dumnie zdobiący siedzibę tej partii przy ulicy Smolnej. Kiedy ciszę spruł brzęczyk telefonu miałem już obkute najdrobniejsze detale elewacji.

„No pewnie, że nie może” – zawarczała do słuchawki, z której dochodził męski głos – „ale jak ma pracować, to będzie pracował” – posłała mi jadowite spojrzenie odkładając słuchawkę – „Radwar, Zurad, Profel, Zanten, Bumar….” – wyliczała – „ sama zbrojeniówka. I co ty tu chcesz chłopaku robić?”. „Restrukturyzować!” – odpowiedziałem bez namysłu.

Przybiła mi pieczątkę z krzywym uśmieszkiem. Był 12 lipca 1993 roku. Zostałem etatowym pracownikiem Powszechnego Banku Kredytowego S.A. zatrudnionym w Departamencie Trudnych Kredytów na etacie specjalisty. Z wynagrodzeniem 1 mln zł.

Mało, ale mieli mnie tu nauczyć, jak się z popiołu robi się Fenixa.

13 komentarzy
Previous Post
Next Post