Czyli o tym, że intryga to istotny element w każdej grze, ale nie każdą grę da się dzięki niej skutecznie wygrać.
Jan Brandenburg był typem urodzonego związkowca. Sumiasty wąs i niewątpliwa charyzma tak doskonale upodabniały go do Lecha, że spokojnie mógłby go zagrać w filmie. Bojowy, doświadczony w lokalnych politycznych gierkach władca jednego z większych wrocławskich zakładów produkcyjnych, swoją pozycję budował długo i nie zamierzał jej oddawać z byle powodu. Z mistrzostwem manipulował uzależnionym od gorzały i poparcia związków zarządem oraz nie mniej uzależnioną, tyle że od przewodniczącego, komisją zakładową. Kiedy jesienią 1995 stanąłem przed bramą Agromet Pilmet S.A. znałem go z już dobrze z opowiadań. Niebawem o talentach przewodniczącego miałem się przekonać na własnej skórze.
Debiutowałem tu jako zwierzyna łowna: spółka świeżo trafiła do programu NFI, a jej nieatrakcyjny profil długo zniechęcał do składania wizyty. Czas płynął, portfelem trzeba się było zająć; wobec braku chętnych przyjechałem sam. Pan Janek powitał mnie z wysokości prezydium, za którym rozsiadł się typowy w takich sytuacjach kolektyw. Zza zielonego stołu, nomen omen w sali BHP, mierzyli we mnie długopisami członkowie zarządu, komisji zakładowej oraz delegat z regionu. Rola, w której mnie obsadzono, była oczywista zarówno dla mnie, jak i dla komisji. Licznie zgromadzeni delegaci wydziałów mieli donieść swoim o spektakularnym zglanowaniu „warszawki”. Było widać, słychać i czuć, że Pan Janek wie, jak się załatwia takie sprawy.
Usiadłem na krzesełku, którego lokalizacja ćwiczona zapewne przez lata, ustawiała mnie natychmiast w pozycji petenta. Panie poprawiały fryzury zerkając na mnie ukradkiem, panowie śmiali się perliście nie poświęcając mi grama uwagi. Nie było najmniejszej wątpliwości, że przedstawienie, które za chwilę się zacznie było już grane wielokrotnie. Strzępki rozmów pozbawiły mnie złudzeń, powód mojej wizyty nikogo nie interesował. Deszcz miarowo bębnił w szyby, a w sennej atmosferze brak było zapachu krwi, który unosił się zazwyczaj na takich spotkaniach. Moi oprawcy, zapewne znużeni rutyną odtwarzanych ról, nie zdradzali najmniejszej chęci do obrad. Brak woli walki wyczuł również Pan Janek. Wystarczył jeden znak, aby zajęto krzesła i dogaszono papierosy. Prezydium zmarszczyło brwi.
– Zacznijmy od tego.. – jowialny przewodniczący rozparł się za stołem – co Pan w ogóle może wiedzieć o rolnictwie? – zapytał z jadowitym przekąsem – Oczywiście poza tym, że krowa muczy i mleko daje! – zdrowy rechot zabębnił o osmalone papierosowym dymem szyby. Działacze promienieli. Lincz zbliżał się wielkimi krokami.
– To zależy o co konkretnie panu chodzi – dopytałem się rezolutnie – czy o produkcje rolną czy o produkcje dla rolnictwa?
Przewodniczący się stropił i na chwilę zaniemówił. Fundamentalna zmiana scenariuszowa zachwiała na sekundę standardową procedurą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na monolicie komisji pojawiły się drobne pęknięcia. Panie z prawej popatrzyły przyjaźniej, a na moim stoliczku pojawiła się popielniczka. Punkt dla mnie.
– O, jakiś mądrala nam się trafił – rozczarował mnie ripostą przewodniczący – my tu takich już widzieliśmy wielu! – pogroził mi palcem – Ale my jesteśmy tu dalej, a mądrali nie ma!
Powyższe podkreślił pewien aplauz, ale na pewno znacznie poniżej oczekiwań Brandenburga.
– No pewnie, że jesteście, ale już długo pewnie nie pobędziecie, jak wam się tak będzie rynek kurczył – odezwałem się niepytany. – Wystarczy popatrzeć jak się konkurencja na Polagrze wystawiała.
Drugi punkt. Już nie tylko Panie popatrywały życzliwiej, uśmiechy aprobaty pojawiły się na obliczach kilku panów, niezawodnie antagonistów Brandenburga w łonie komisji. Ale w tym miejscu zorientowałem się również, że pan Janek nie będzie łatwym przeciwnikiem. Facet w lot zrozumiał sytuację.
– Koleżanki i koledzy – zagrzmiał. – Być może wreszcie przysłali nam fachowca! – zmienił front. – Co Pan panie kolego restrukturyzował? – zapytał czujnie licząc, że a nóż mnie tutaj upoluje.
– Agromet Warfamę. – pomruk zadowolenia przetoczył się przez salę.
– Nasza bratnia firma! – oświadczył promieniejąc Brandenburg. – No, uczy się ta Warszawa, uczy, ale zobaczymy co będzie dalej. Bo my tam Pana sprawdzimy po linii związkowej!
O ile pierwszy sparring zakończył się remisowo, kolejne toczyły się już ze zmiennym szczęściem. Pan Janek podstawiał mi nogę gdzie mógł, skutecznie marginalizował nowych członków zarządu, a na Radach Nadzorczych straszył gniewem ludu manifestowanym przez gromadzący się na korytarzu aktyw. Mimo permanentnej wojny udało się jednak sprzedać Wydział Hydrauliki Siłowej, ale latem 1997 stanęliśmy do śmiertelnego zwarcia. Lokalne gazety wypełniły lamenty zarządu i związków ogniskujące się wokół moich rozmaitych zaniechań. Całości dopełniały donosy wysyłane w dużej obfitości wprost do MPW, a wszystko to razem wróżyło rychły koniec mojej krótkiej kariery. Po pierwsze: wezwano mnie oficjalnie do ministerstwa celem złożenia wyjaśnień; po drugie: prezes funduszu, dla którego pracowałem postawił sprawę jasno: jak mi coś przylepią, to się rozstajemy. Milusio.
W wyznaczonym miejscu i czasie stawiłem się do gmachu MPW, które właśnie przekształcało się w Ministerstwo Skarbu w ramach modnej w owym czasie „reformy centrum”. W salce tuż obok gabinetu ministra czaił się już na mnie Brandenburg z licznym wsparciem, urzędnicy departamentu NFI oraz …. minister we własnej osobie. Zachodni NFI reprezentowałem samodzielnie. Wyglądało na to, że jest już pozamiatane. Przeciwnicy ochoczo zabrali się do rozstrzygającego natarcia. Słuchałem litanii zarzutów bez większej nadziei na ich skuteczne odparcie. Wicepremier Mirosław Pietrewicz, miłościwie panujący Minister Skarbu wbił we mnie pytające spojrzenie.
– I co Pan na to?
O ile nie miałem gotowej odpowiedzi, to zorientowałem się natychmiast (podobnie jak wszyscy zgromadzeni), że samo pytanie oznacza jedno: mimo tylu oddanych strzałów, nadal mnie nie upolowano! Na horyzoncie zamajaczyła szansa :). Kontratakowałem, opowiadając o skutecznej restrukturyzacji mojego bankowego projektu Agrometu Warfama, zawadzając o inne realizowane w Powszechnym Banku Kredytowym.
– A Antka Nerkowskiego Pan zna?
– Antka? Najlepsza księżycówka jaką w życiu piłem:)!
Powyższe rozpogodziło ministerialne oblicze, a dalsza rozmowa potoczyła się wartko. Mój były teren obfitował w rozmaitych działaczy, ale na ich tle bezdyskusyjnie wybijał się Andrzej Śmietanko, w moich czasach poseł ziemi suwalskiej, podówczas już Minister Rolnictwa. Wśród rozlicznych lokalnych anegdot, wyłożyłem swoje racje.
– Powinniście nauczyć się współpracować! – zawyrokował kasandrycznie minister i zakończył spotkanie.
Sprawa była jasna. Brandenburg patrzył na mnie spode łba.
– Po wyborach się policzymy! – zakomunikował mi na schodach.
Groźba nie była pozbawiona podstaw. Zaczynały się wakacje, a po nich spodziewane zwycięstwo AWS, w której macierzysta organizacja pana Janka – NSZZ Solidarność, grała pierwsze skrzypce. Wygrane wybory oznaczały ministerialne zmiany, a te nie wróżyły najlepiej mojej przyszłości.
I kto wie, co byłoby dalej, gdyby nie… lipcowa powódź we Wrocławiu. O ile Pilmet nie został zalany, to jego załoga masowo stawiła się na spontanicznie budowanych tamach. Brandenburg dowodził brygadami, rzucając je na najbardziej zagrożone odcinki. Związkowa siedziba zamieniła się w kwaterę dowódcy frontu, przez którą przewinął się cały szereg znanych osobistości. Pan Janek pękał z dumy, a przyszłość malowana szkłem prezentowała się we wspaniałych barwach. Na dodatek w chwili gdy jego przyjaciel – charyzmatyczny szef dolnośląskiej NSZZ Tomasz Wójcik został szefem Komisji Skarbu, ja zapragnąłem wreszcie wymienić prezesa w nurkującym Pilmecie. Zwołano Radę Nadzorczą ze stosownym punktem. Zderzenie było nieuchronne.
W dniu „zero” przybyłych do Pilmetu przywitała prawdziwie rewolucyjna atmosfera. Zgromadzonym w ciasnej salce członkom rady pan Janek przedstawił jasne ultimatum: załoga podejmie się obrony „swojego” prezesa, jeśli rada podniesie na niego rękę. Uchwała jednak zapadła, korytarz wypełnił się aktywem, a dwie setki pracowników zgromadzonych na sali kinowej domagały się wyjaśnień. Na wiec wybrał się ówczesny przewodniczący rady, nota bene dawny działacz związkowy. Jego przedłużająca się nieobecność była jasnym komunikatem, że Pan Janek zamierza postawić na swoim. Ruszyłem z odsieczą. Gdy dotarłem do sali atmosfera była niewesoła. Czynownik Brandenburga, zakładowy inspektor BHP prowadził ostre natarcie, sala gorąco wyrażała emocje, a przewodniczący Sidorowicz wyraźnie chwiał się w narożniku. Na ringu znalazłem się w ostatniej chwili.
Do odkręcenia uchwały nie mogłem dopuścić, toteż z punktu wystąpiłem z płomiennym kontratakiem uzasadnionym choćby tym, że zamiłowanie do gorzały u odwołanego prezesa było w tym zakładzie nie mniej powszechnie znane, niż nazwisko urzędującego choć nielubianego Prezydenta Polski. Walka była trudna, mineralka którą gasiłem pożar w ochrypłym gardle przypomniała o sobie w najmniej stosownym momencie. Pan Janek władczo udzielił mi przerwy technicznej, a rosły dżentelmen chroniący drzwi na korytarz niechętnie udzielił mi dostępu do klamki. Kiedy w zaciszu toalety zbierałem myśli, zza okna dobiegł mnie nadzwyczaj interesujący dialog. Wychyliłem się. Tuż obok, na niższej kondygnacji przy bocznym wejściu do sali, w której odbywało się spotkanie, ćmiła papierosy ekipa specjalna z… taczką! Na sygnał dany z okna, w kilka sekund mogli by się znaleźć na rozpalonej sporem sali. Nooooo – pomyślałem – Pan Janek tym razem bardzo dobrze się przygotował. Wychyliłem się ostentacyjnie:
– Panowie! To ten pojazd to dla mnie? – zapytałem z uśmiechem.
Operatorzy taczki popatrzyli na siebie wyraźnie skonfundowani.
– Nie ma się co martwić! Już po balu, fajrant; dogadaliśmy się!
Niedoszli oprawcy po chwilowym wahaniu wyraźnie się rozluźnili, ale na upewnianie czy wybrali się do domu nie miałem już czasu. Wróciłem na salę, nad którą ponownie zapanował Brandenburg. Napięcie wyraźnie wzrosło umiejętnie stopniowane przez sprawnego agitatora. Kobiety w pierwszych rzędach zrobiły się znacznie bardziej napastliwe, a to w większości wypadków było wyraźnym sygnałem zbliżającego się starcia. Pan Janek powoli cofał się w kierunku okna i już za chwilę mógł dać sygnał do rozegrania ostatniego aktu w tym przedstawieniu.
– Panie Janku! – zawołałem – Chłopaków z taczką tam już nie ma! Za długo mnie Pan tu patroszył i poszli sobie do domu!
Sala ryknęła zdrowym śmiechem, a nastrój rewolucyjny ulotnił się w oka mgnieniu. Janek po dwu desperackich machnięciach wychylił się na zewnątrz. Posłał mi zabójcze spojrzenie. Gra się skończyła. Wszyscy się rozeszli.
Zostaliśmy sami i po raz pierwszy rozmawialiśmy naprawdę szczerze. Choć było oczywiste, że spór do niczego nie doprowadzi, klucz do przyszłości spoczywał jednak w rękach Brandenburga. Wiedział, że ma prosty wybór: albo polityka, albo fabryka. Wybrał to drugie. Była jesień 1997. Pracy kurczącej się załodze starczyło jeszcze na prawie 10 lat.
Uratował zakład, etos rozmienił na drobne. Niewielu ludzi, których znam, było stać na podobną decyzję.