Czyli o tym, że królowa też bierze.
Choć wydawać by się mogło, iż Brexit stanie się punktem wyjścia do publicznej debaty o tym, jak powinna się zmienić konstrukcja UE, to w praktyce secesja Brytyjczyków została sprowadzona do tchórzliwej rejterady państwa, które nie ma już ochoty na wpłacanie środków do unijnej kasy. Realia, jak to bywa z realiami, są jednak znacznie bardziej skomplikowane, a ponadto sięgają dość głęboko w przeszłość. Choć współcześnie wygląda to już nieco inaczej, historycznie największym projektem jednoczącej się Europy była Wspólna Polityka Rolna – wielkie przedsięwzięcie, którego celem była budowa stabilnego i bezpiecznego rynku żywności na starym kontynencie. Tyle rzecz jasna w sferze idei. W ujęciu realnym cele WPR były znacznie bardziej prozaiczne i dotyczyły między innymi rozliczeń wojennych.
Francja – największy producent żywności w Europie Zachodniej, a jednocześnie państwo o największym areale użytków rolnych, od dziesięcioleci prowadziła cichą wojnę eksportową z Niemcami (notabene – nie tylko w tej dziedzinie). Rolnictwo miało jednak dla Paryża zdecydowanie większe znacznie niż dla Berlina, głównie za sprawą struktury własności i jej konsekwencji wyborczych. Wielka Brytania ze swoim małym sektorem rolnym i wieloletnim oparciem o import żywności na europejską integrację patrzyła z zupełnie innej perspektywy i co do zasady nie była zainteresowana subsydiowaniem francuskiego rolnictwa oraz alokacji produkcji rolnej pomiędzy Paryżem i Berlinem. Co więcej, wpływy do wspólnego budżetu oparto o opłaty celne pobierane od tworów spoza UE i VAT, co realnie zwiększało obciążenia brytyjskiego budżetu z definicji skazanego na mniejsze fructa oferowane przez Wspólną Politykę Rolną.
W efekcie przez pierwsze 10 lat w strukturach unijnego zachodu zamknęło się dla Londynu głębokim debetem – tym większym, że finansując dopłatami rolnictwo we Francji, tradycyjnie importowano żywność z USA i Azji powiększając tym samym bazę do unijnych świadczeń. W 1984 roku Iron Lady wypowiedziała swoje słynne zdanie „I want my money back” i skutecznie wywalczyła rabat na unijne wpłaty potwierdzony przez Radę Europy. Skąd ta elastyczność eurokratów? Nawilżało ją niemieckie lobby. W Bonn wiedziano doskonale jak wrogo do zjednoczenia Niemiec nastawiona jest Margaret Tatcher i uznano zapewne, że w celu zmiany tego stanowiska warto sięgnąć do kieszeni. „Kupowane” niejako przy okazji poparcie Francji miało tu również spore znaczenie: budujące przewagę Zachodnie Niemcy domykały w białych rękawiczkach rozliczenia wojenne z Francją i to w majestacie wspólnych działań zintegrowanej Europy.
Owa hojność miała się niezwykle przydać w chwili, gdy w Berlinie runął mur, a sprawa zjednoczenia Niemiec stała się tematem numer jeden dla europejskich stolic. Choć Żelazna Dama owe pragnienia skwitowała jasno: „We beat the Germans twice and now they are back” i nie podzielała opinii Fancuoisa Mitteranda, że „niemiecki duch roztopi się w silnej Unii”, na brak poparcia we własnym zapleczu nie mogła nic poradzić. Wielka Brytania nie była w stanie prowadzić jakiejkolwiek zaczepnej polityki na europejskim froncie, gdzie główną ekonomiczną potęgą stały się już Niemcy Zachodnie. Zjednoczenie stawało się faktem, a dla wszystkich było jasne, że jeśli jest nieuchronne, musi być przynajmniej kosztowne: w Bonn liczono się z takim scenariuszem i ponoszono koszty przez niemal całą kolejną dziesięciolatkę.
Ale to wszystko geopolityka. Na płaszczyźnie realnej WPR była przedmiotem krytyki niemal od swego zarania, choćby za to, że uzyskiwana dzięki niej pomoc była często… utajniana. Powody? Ujawniły się same, gdy pod naporem mediów ujawniono niewygodne fakty – pośród nich to, że jednymi z największych beneficjentów unijnych dopłat rolnych są wielkie koncerny (jak Nestle czy Campina), a nie brakuje również amerykańskich gigantów (choćby Cargill). Brytyjskie media z natury zainteresowane drażliwym tematem unijnych dopłat rozpaliła do białości informacja, że brytyjskim beneficjentom przewodzi Duke of Westminster (notabene rezydent trzeciej pozycji w rankingu najbogatszych mieszkańców UK), który poprzez swoją spółkę TOP FARMS rok w rok pozyskuje kilka milionów unijnych EUR w Polsce. Czytelników angielskich tabloidów nie ucieszyła również informacja, że solidne dotacje zbiera królowa Elżbieta II, której dwór i nieruchomości jak wiadomo i tak utrzymuje się z publicznych pieniędzy.
Osobną falę krytyki wywołały puchnące koszty europejskiej optymalizacji. Choć średnio pochłaniają 7,5% unijnych środków rocznie, to w Niemczech i we Włoszech przekroczyły 10%, i nadal idą w górę. Teoretycznie nic dziwnego: wyzwania rosną, a walka o „utrzymanie europejskiego dziedzictwa” w produkcji rolnej jest na pewno coraz bardziej angażująca. Powyższe wymaga systemowego wsparcia dla społeczności wytwórców, których marną kondycję ujawnia demografia. Rolnicy to zaledwie 3% europejskiej populacji, a ubywa ich, jak twierdzą statystycy, w zastraszającym tempie. Przez ostatnich 10 lat szeregi tych, którzy żywią i bronią przerzedziły się o 25%. Tyle, że unijni analitycy bardzo niechętnie wspominają o koncentracji areałów i mechanizacji, dzięki której rolnictwo we Francji ustala rekordy produktywności i przekroczyło już 40 tysięcy EUR rocznie na zatrudnionego, dając tym samym wynik 18 razy lepszy niż w Polsce.
Ujawnianie postępującej latyfundyzacji nie leży bowiem w interesie eurokratów i to pomimo bezwzględnych statystyk, wedle których areał gospodarstw farmerskich spada, a powiększają się uprawy rolniczych koncernów. Czemu ich uprawy mają być nawożone unijnym groszem? Zdaniem polityków ma to zapewnić bezpieczeństwo żywnościowe na starym kontynencie, a także obronić rynek zróżnicowanych produktów przed inwazją amerykańskiej semiżywności produkowanej przemysłowo. Choć wysiłkom dotacyjnym (których celem jest choćby utrzymanie produkcji poczciwego oscypka) należy teoretycznie przyklasnąć, rodzi się oczywiste pytanie: jaki procent kwot wydawanych w ramach WPR stanowią tego rodzaju inicjatywy. Po głębszym poszukiwaniu dowiemy się, że relatywnie niewielki, ale co gorsza dowiemy się równocześnie, że obecnie WPR to również wielkie środki dedykowane na rozwój obszarów wiejskich. Teoretycznie nie ma w tym nic dziwnego: obszary wiejskie to formalnie 90% powierzchni UE i zamieszkuje je niemal 60% populacji europejskiej. Tyle, że wieś wsi nierówna, podobnie jak trudno zwaloryzować poszczególne inwestycje. Nie brak jednak takich, które przede wszystkim zapewniają rynek zbytu wielkim koncernom, podobnie jak przypadków wsparcia ich własnych modernizacyjnych przedsięwzięć. Skuteczna aplikacja po unijne środki to często kwestia wyobraźni. Niewątpliwie nie brak jej hiszpańskim firmom drogowym: Mota w ramach programu rewitalizacji obszarów wiejskich zmodernizowała… fabrykę asfaltu – a to tylko jeden z przykładów jakich dostarcza rynek hiszpański.
Nastroje na ostatniej rundzie negocjacji UK – UE były jak wiadomo minorowe, a Londynowi otwarcie zarzuca się brak skłonności do kompromisu. Trudno się dziwić, ponieważ owe negocjacje to prawdziwe pole minowe i to zarówno dla jednych, jak i dla drugich. Jak bowiem „ugryźć” fizyczną granicę, która ma oddzielić Irlandię Północą od Republiki Irlandii? To, czego przez dziesięciolecia wojny domowej nie zrobił Londyn, ma być teraz przeprowadzone pod dyktando miłującej wolność Brukseli? Problem jest jednak znacznie poważniejszy: brytyjska niechęć do finansowania budżetu ma długie i uzasadnione korzenie, toteż trudno się spodziewać, aby zamieniła się w polityczną hojność i to przy okazji wyjścia z systemu. A środków samodzielny Londyn będzie potrzebował jak kania dżdżu, bo od zawsze wiadomo jedno: ten ma władzę, kto ma w kieszeni pieniądze.
Jeśli ich nie zabraknie, o secesję ambitnych mniejszości nie będzie się trzeba martwić.