Czyli o tym, że nie ma takiego draństwa, którego nie można popełnić w obronie wolności.
Na firmamencie globalnej polityki błysnęła ostatnio gwiazda naszego ministra spraw zagranicznych, a przychylne media natychmiast odtrąbiły kolejny sukces polityki polskiej na światowym polu gry. Krytycy, którzy, jak to bywa nad Wisłą, pojawili się równie licznie jak apologeci, glanując naszego wodza polityki zagranicznej zapomnieli o doskonałym, acz historycznym, przykładzie podobnych sukcesów. Mowa o projekcie towarzysza ministra Adama Rapackiego, który w brawurowym planie przedstawionym ONZ jesienią 1957 proponował utworzenie strefy bezatomowej w Europie Środkowej. Powyższa inicjatywa niemalże z marszu wzbudziła entuzjazm zachodniej lewicowej prasy, wpisując się doskonale w politykę ZSSR, który zamierzał wyeliminować arsenał jądrowy z terytorium RFN. Tego, że nie zamierzał usuwać własnych głowic z Polski dodawać nie ma sensu, tym bardziej, że ZSRR własnych baz w granicach PRL, za terytorium inne niż własne, po prostu nie uważał.
Ale nie to jest przecież najważniejsze. W praktyce chodzi przecież o to, co zawsze, czyli uzasadnienie społeczne dla militarnego uderzenia. Problem stary jak świat, choć wraz z rozwojem demokracji nabrał szczególnego znaczenia. O tym, jak pozory są ważne, przekonał się świat podczas pierwszej wielkiej demokratycznej… wojny secesyjnej w USA. Ta, choć w rankingu konfliktów plasuje się daleko w tyle za I i II Wojna Światową, w dziedzinie socjotechniki dzierży niekwestionowany laur pierwszeństwa. Było nie było, do śmiertelnych zapasów zapędzono ludzi, którzy zaledwie 85 lat wcześniej stworzyli w zgodzie nowe wspaniałe państwo, mieniące się krynicą ludzi wolnych. W obiegowej opinii, ponad 600 tysięcy ofiar śmiertelnych i nie wiadomo ilu rannych i kalek, to rezultat ofiary na rzecz wolności kolorowych. Tymczasem, jak doskonale wiadomo, jeszcze sto lat później segregacja rasowa miała się w USA bardzo dobrze: zamieszki w Detroit w 1967 wymagały wprowadzenia do miasta Gwardii Narodowej i regularnych oddziałów armii USA. O co w takim razie poszło zwaśnionym stanom?
O pieniądze. Południe – jako region eksportowy, od swego powstania w formie kolonii związane było z Europą i całą gospodarkę opierało na eksporcie. Przemysłowa północ USA łakomym okiem patrzyła na budżety inwestycyjne południa, siłą rzeczy przeznaczane na zakupy barterowe w Europie. I jak zwykle w sytuacji, gdy realia wymykają się woli politycznej, pojawiła się ważka inicjatywa ustawodawcza J. Fellow Americans z północy postanowili wzmocnić amerykańską wolność wprowadzeniem ceł importowych. Z dnia na dzień artykuły importowane z Europy stały się dla południa droższe niż te dostępne w kraju. I kto wie, jak dalej potoczyłaby się historia, gdyby nad rozsądkiem nie zwyciężyła pazerność. Północ podniosła ceny zwiększając swoje dotychczasowe marże. Jak łatwo sobie wyobrazić, południowych latyfundystów te wolnościowe posunięcia absolutnie nie zachwyciły. A że unia amerykańska była w swojej literze związkiem dobrowolnym, postanowili z owego związku dobrowolnie wystąpić. Choć owe wystąpienie wymagało wprawdzie zgody wszystkich pozostałych, to po dziś dzień za oceanem toczą się spory o to, czy aby faktycznie bez takiej zgody było lub nie było skuteczne. Sam prezydent Lincoln, bynajmniej nie zwolennik wolności czarnoskórych, był jednocześnie zdecydowanym przeciwnikiem rozpadu państwa, którego właśnie został prezydentem. W efekcie, w kolebce demokracji, głos w sprawie wolności zabrały armaty, a europejskie stolice zatarły ręce. Po 85 letnim intermezzo szykowano się do wchłonięcia zbuntowanej kolonii. Europejska prasa biła na alarm: federalny rząd dławi wolność południa. Okręty brytyjskiej floty podniosły kotwice.
Na nieszczęście dla brytyjskiego imperium o tym, że duże wojny są zagadnieniem w skali światowej przekonał Napoleon Bonaparte. Swoje porty opuściła również flota Rosji. Car upokorzony wojną krymską szukał okazji do rewanżu i niebezpiecznie zbliżył się do Prus, co bardzo mocno tonowało nastroje w Paryżu i Londynie. Co gorsza, morski szach bardzo szybko uzupełnił szach na polu finansowym. Wprawdzie obfitujące w bawełnę południe zadłużało się niezwykle zgrabnie, ale blokada morska skutecznie utrudniła spłaty. Północ z braku innego wyjścia od razu poszła w kierunku pospolitego druku pieniędzy. Nastroje parszywiały w rytm zmiennego szczęścia na froncie. Najgorszy pieniądz na świecie, „greenback”, groził wybuchem społecznym, a europejscy wierzyciele obu stron zaczynali się niecierpliwić. I dopiero wtedy, w 1863 roku, dla całego świata wojna zaczęła się toczyć o zniesienie niewolnictwa. Owo skuteczne posunięcie natychmiast odebrało rząd dusz krwiopijcom z południa, po jasnej stronie mocy operował już tylko Lincoln. I choć pośród różnych uprawnień, które przyznał sobie samodzielnie – między innymi prawo do aresztowania bez wyroku sądu, Lincoln powinien jawić się raczej jako dyktator, do dzisiaj pozostaje synonimem prawego wojownika o wartości i sprawiedliwość społeczną.
Wojna secesyjna była żelaznym dowodem na to, że demokratyczne społeczeństwo do takich działań jak wysyłanie ojców i synów na front należy dobrze przygotowywać. O tym, jak owo posunięcie jest ważne, przekonamy się na kartach historii. Jaki jest bowiem powód przyłączenia się USA do I wojny światowej? Proszę sprawdzić w dowolnej książce: jednym z ważniejszych wskazań będzie zatopienie brytyjskiego transatlantyku „Luisitania”, za oceanem wskazywane, jako przykład barbarzyństwa cesarskiej floty. Opinii publicznej nie powiedziano, że „Luisitania” przewoziła materiał wojskowy, a podróżowania na jej pokładzie nie zalecano właśnie ze względów bezpieczeństwa. Stała się symbolem, który umiejętnie kolportowany przez niemalże dwa lata, pozwolił na usankcjonowanie wojny w chwili, gdy Berlin zapowiedział powrót do podmorskiej wojny totalnej.
W zabieganiu o kapitał społecznego poparcia każda ofiara jest dobra, ponieważ społeczeństwo demokratyczne raz wprowadzone na wojenną ścieżkę tkwi na niej zazwyczaj aż do „ostatecznego” rozstrzygnięcia. Współczesne doświadczenia wojen w Iraku i Afganistanie dowodzą, że wróg jednoznacznie obcy jest znacznie lepszy niż „komunista”, którym mógł być nasz sąsiad, a i sama idea sporym rzeszom wydawała się dość nęcąca. Terrorysta islamski jest niemalże personifikacją wszystkiego tego, co społeczeństwo konsumpcyjne uważa za tyle niebezpieczne, aby tolerować akumulowanie podatków na pasywne i aktywne systemy bezpieczeństwa. Jednocześnie terrorysta islamski jest oparty na tak obcym wzorcu, że z nielicznymi wyjątkami nie może się stać obiektem szerokiej afirmacji. W kategoriach socjotechnicznych to niezwykle istotne. Niemalże ikonograficzna popularność bojowców Frakcji Czerwonej Armii w RFN na pewno dała do myślenia wielu specom od socjotechniki politycznej. Nie ma wątpliwości, że wyciągnięto odpowiednie wioski.
Bin Laden lub inny autor spektakularnego ataku na WTC, pobił wszelkie dotychczasowe rekordy w komunikowaniu masom aktu agresji tworząc okoliczności, w których wojna z terroryzmem trwa już ponad 12 lat i nie wygląda na to, aby rychło się skończyła. Inna sprawa, że zdaje się już kończyć kapitał społecznego poparcia, czego wymiernym rezultatem są kombinacje wokół oczywistego, jakby się wydawało, ataku na Syrię, celem obrony masakrowanych kobiet i dzieci. W starych, dobrych czasach (1999) takich problemów nie było. Bombardowanie Serbii przeprowadzono szybko i zgrabnie, a światowe telewizje nie podały, że celem bombardowań były między innymi mosty i inne obiekty użyteczności publicznej, co w zamierzeniu planistów miało wprost wpłynąć (i wpłynęło) na morale opinii publicznej i jej niechęć do Miloszevicia. Ale warto zaznaczyć, że to właśnie wtedy tron Rosji opuszczał Borys Nikołajewicz Jelcyn, a za sterami zasiadał Władimir Władimirowicz Putin. Kompletna niezdolność Rosji do jakiejkolwiek politycznej gry na świecie, na pewno pomogła w tej zmianie władzy. Syria zaś stanie się niebawem swoistym signum temporis. Medialnym atakom towarzyszy nowoczesna, medialna obrona. Jest rezolucja ONZ, jest natychmiastowa zgoda Asada na wpuszczenie inspektorów i zniszczenie broni chemicznej. Jak tu wmówić opinii publicznej, że zasłużył na bombardowanko? Kiedyś Asad dostałby „za niemanie świateł”, ale dzisiaj Ameryka jest już na to najwyraźniej za słaba. A broń chemiczna? Amerykańskie osiągnięcia z czasów wojny wietnamskiej i tak są nie do pobicia, a Agent Orange namiętnie rozpylany podczas całej wojny wykończył zapewne więcej osób, niż „chemiczny Ali” w najlepszych czasach w Iraku.
Wolność, jak wiadomo, nie ma ceny. Tyle, że jej wprowadzaniu towarzyszą zazwyczaj poważne i długi. Ale to już zupełnie inna historia.