Gra w klasy

Czyli o tym, że dzisiaj Cortazar nie wjechałby na Węgry

Kilka dni temu ta wiadomość znalazła się w czołówkach większości światowych serwisów. W epoce łączenia wszystkich ze wszystkimi i na wszystkie sposoby ktoś znienacka zdecydował się na podział i to nie na rubieżach, ale w zasadzie w sercu Europy. Mowa tu rzecz jasna o najnowszej inicjatywie Orbana: budowie płotu na granicy  z Serbią. Powód? Wzniesienie tamy dla nieograniczonego napływu imigrantów, którzy wybrali sobie tę drogę jako najprostszy sposób dotarcia do upragnionej, nordyckiej Europy. Dlaczego emigranci podróżują właśnie tędy? Szlak, który biegnie przez granicę Węgier, zaczyna się na gościnnym wybrzeżu Czarnogóry. Tu wyląduje każdy, a na dodatek, jak wieść gminna niesie, za umiarkowane pieniądze. Brak granicy między Czarnogórą i Serbią, podobnie jak życzliwość tamtejszych służb, którym dodatkowy grosz bynajmniej nie przeszkadza, sprawia że szlak rządzi się swoimi marketingowymi prawami. Nic zatem dziwnego, że owa „wędrówka ludów” solidnie zaniepokoiła czujnego w tej kwestii Victora Orbana. Madziarzy zareagowali chwacko, płot stanął, a dyskusja o jego roli przetoczyła się przez światowe media. Choć w kwestii skuteczności oddzielania się płotem w warunkach demokratycznych mam od dawna wyrobione zdanie (a płot w Ceucie je tylko potwierdza https://www.youtube.com/watch?v=OmqOlxNQABI), warto odnotować iż granica, na której rzeczony płot powstał, przez kilka dziesięcioleci nie była granicą przyjaźni. Ba – ci, którzy podróżowali drzewiej do Austrii przez Czechosłowację lub Węgry, pamiętają dokładnie jak wyglądała ówczesna „żelazna kurtyna” i jakie panowały na niej standardy. Tyle że dzisiaj (a przynajmniej na razie) nikt nie zaminuje pasa ziemi niczyjej i nie wzmocni go drutem kolczastym pod prądem. Chociaż na Węgrzech… kto wie?

Powyższe rozmyślania nachodziły mnie w drodze do Serbii. Do węgierskiej stolicy przyleciałem wściekle rano, a do spotkania w Belgradzie miałem jeszcze bardzo dużo czasu. Okoliczności dla badań terenowych były aż nadto sprzyjające – tym bardziej, że Morahalom, miasteczko które padło pierwszą ofiarą zalewu imigrantów, przycupnęło sobie niezwykle dogodnie tuż obok miedzy państwowej autostrady. Na miejscu zamiast uchodźców napotkałem szeroki wybór archaicznych aut na serbskich blachach. Łza zakręciła mi się w oku na widok Zastawy, jako że w takim właśnie aucie dziesiątki lat temu w raz z rodzicami podbijałem kraje demokracji ludowej. Naturalną – zdawałoby się – hipotezę, iż w owych zabytkach motoryzacji przybywają uchodźcy, rozproszyła rodzina, która wysiadła tuż obok w pełnym ekwipunku plażowym. Uprzejmy dotąd sklepikarz na pytanie „co tu robią Serbowie?” żachnął się, oświadczając, że to nie żadni Serbowie, tylko Węgrzy mieszkający tuż za granicą, a także – co podkreślił z naciskiem – „dużo dalej też”. Traktat Trianon – przemknęło mi przez głowę…

Jak się okazało, wszystkich przybyłych zwabił tutejszy kompleks basenowy. Na miłośników kąpieli z odleglejszych rejonów czeka sympatyczny hotel i tu spodziewam się zastać skoszarowanych emigrantów. Zagadnięta o powyższe recepcjonistka władała wprawdzie dość sprawnie językiem władców Albionu, ale uchodźców nie widziała. Precyzyjniej – nie widziała ich teraz, bo jak była mała, to i owszem, ale wtedy trwała wojna. Płot? Tak, jest; chociaż dokładnie nie wiadomo gdzie. Ale już wiadomo, że bardzo pomógł – tak przynajmniej mówił burmistrz.

Cóż – tyle to akurat przeczytałem sam. Gorycz klęski postanowiłem utopić w saganku doskonałej gulaszowej zupy. Z pomocą przyszedł tradycyjnie Google Earth. Bo jeśli płot powstał w okolicy, to pewnie tam, gdzie przerwanie granicy najlepiej wychodziło uchodźcom i przemytnikom. Lokalizacji nie trzeba było długo  szukać – ja zieloną granicę z Serbią przekraczałbym tu:

 

Nie pozostało zatem nic innego, jak przekonać się na miejscu. Po drodze na parking wyrósł mi przed oczami budynek Informacji Turystycznej. Kiedy zapytałem  o płot, pulchna ręka urzędniczki sięgneła po uprzednio przygotowaną mapkę w stosownym powiększeniu. „Nie jest pan tu pierwszy” – uprzedziła moje pytanie, zadając własne „telewizja czy prasa?”. Brak natychmiastowej odpowiedzi zamroził długopis wzniesiony nad kartką niewidocznego formularza. I gdy Mars niebezpiecznie jął orać czoło uprzejmej Madziarki, wydukałem „social media”. Na lica wróciła jasność, otrzymałem wskazówki i lokalną mapkę:

 

Na spotkanie ze współczesnym Wałem Hadriana ruszyłem raźno, a na bocznych dróżkach, którymi przemieszczają się zapewne wyłącznie tubylcy, minąłem trzy lśniące samochody patrolowe, których załogi nie okazały mi jednak najmniejszego zainteresowania. Jak się okazało, nie bez przyczyny: tuż przed celem przy drodze przyczaiła się kontrola z ToiToikiem, którego nie ulokowano raczej po to, aby ulżyć zmotoryzowanym policjantom. Podejrzenia wzbudzał również okoliczny teren, jako żywo przygotowany na sporej wielkości parking. Znudzeni funkcjonariusze rozpoczęli interrogację. Rutynową  litanię: „skąd? dokąd? po co? na co?” zakończyło retoryczne, acz już znajome: „telewizja czy prasa?”. Moja blogerska profesja tym razem problemu nie rozwiązała. Funkcjonariusze spoważnieli, a następnie pogrążyli w egzotycznym szwargotaniu przez walkie talkie, a przypominiałem sobie  „ege szrege dre ostro kudo buroki”, którym niegdyś rozbrajali widownię Smoleń i Laskowik. Czar wspomnień rozproszyło ”Lengyel”, pojawiające się w charakterze częstego przecinka w rozmowach prowadzonych już wyłącznie przy użyciu telefonów komórkowych. Powyższe zazwyczaj świadczy o jednym: obecne uzgodnienia toczyły się już nieoficjalnie. Lengyel – czyli Polak, a Polak to ani chybi ja. Stropiłem się. Zapaliła się szlifowana w latach PRLu lampa alarmowa. Upał. Słoneczny żar niemiłosiernie podgrzewał elementy szturmowego ekwipunku, a na magazynkach do HK416 można by już swobodnie przyrządzić jajko sadzone. Dumanie nad tym, czy aby do nieodległej sensacji nie puścić się biegiem (otwarcia ognia się w sumie nie spodziewałem), przerwało krótkie „You can go”. Pomaszerowałem bez zwłoki.

Kilkanaście kroków i już podziwiałem zaporę, która miała oddzielać lepszy i gorszy świat. Stała dokładnie tam, gdzie należało się jej spodziewać i wyglądała tak:

 

I wszystko stało się jasne. Victor Orban przeprowadził całkiem udane przedsięwzięcie marketingowe. Żołnierze pracujący w pocie czoła od ponad tygodnia wybudowali nie więcej niż 200 metrów ogrodzenia i nie wyglądało na to, aby planowana była  kontynuacja. Namioty, w których wojsko ulokowało się tuż obok, promieniowały nastrojem rodem z filmu MASH, kontrastując silnie z nudą bijącą od policjantów, którzy w liczbie ośmiu „zabezpieczali” punkt widokowy.

„Krótki ten płotek” – zagaiłem po powrocie do auta, ale funkcjonariusz łypnął na mnie niechętnie i wyjaśnił, że jeśli UE nie zareaguje, to niebawem będzie dłuższy. Na pytanie, ilu imigrantów łapią, lekko się skrzywił i zapewnił wprawdzie, że „tylko wczoraj tysiąc pięciuset”, ale nastrój współpracy zdecydowanie się ulotnił. W drodze powrotnej minąłem dwa radiowozy a ich załogi pomachały mi radośnie. Trzeci napotkałem przy głównej drodze. Stał na bombach dokładnie w tym miejscu, gdzie zgodnie ze wskazówkami pani z informacji należało skręcić. Przypadek? No właśnie, Pani z Informacji. Jej również zadałem pytanie o szturmujących jewrosajuz. Wiedziała, że są – tyle, że sama ich nie widziała. Ale – jak to w małym mieście – o ich łapaniu opowiadał jej kolega ze szkoły, obecnie lokalny policjant. Pochwalił się, że w piątek przechwycili dwadzieścia osób. Funkcjonariusz na granicy podał mi liczbę 75 razy większą. Ale być może pochodzili z dwu różnych komisariatów…

Manewr z płotem skutecznie umocnił mołojecką sławę premiera Orbana i po raz kolejny zakomunikował Europie istotę węgierskiej odrębności. Budapeszt kroczy własną drogą i to pomimo konsekwentnej nagonki, której towarzyszą  jednoznacznie negatywne oceny wystawiane tamtejszej gospodarce przez międzynarodowe agencje ratingowe. Czy (i jeśli tak – to na ile) są słuszne, przekona się każdy, kto poświęci chwilę na analizę danych dostępnych choćby tu http://www.focus-economics.com/countries/hungary. Ci, których analiza danych zniechęca, powinni odnotować, iż Węgry spłaciły pożyczkę, której udzielił im MFW, ale od stycznia tego roku wdrażają pakiet reform, których celem jest konsekwentne obniżanie deficytu budżetowego, a w efekcie zmniejszanie udziału długu w PKB. Warto odnotować, iż w pakiecie reform jest nie tylko szeroko komentowane w mediach obniżenie PIT, ale także ograniczenie subwencjonowania leków oraz publicznych świadczeń emerytalnych. Mimo tych „samobójczych” kroków nic nie wskazuje na to, aby zbliżało się usunięcie z tronu dunajskiego satrapy. Nic dziwnego. Wygląda bowiem na to, że Węgrom się poprawiło.

Nad pięknym modrym Dunajem życie nadal nie jest jednak słodkie i nie ma chyba szans, aby w najbliższej przyszłości takie było. Pytanie, czy może takie być gdziekolwiek indziej. Budapeszt spłacił pożyczkę z MFW, ale mimo to kontynuuje politykę zmniejszania długu publicznego. Do kolejnych wyborów pozostały jeszcze 3 lata i na razie nic nie wskazuje na to, aby cokolwiek miało zaszkodzić rządzącym. Ale… w 2012 nic nie zapowiadało wojny na Ukrainie i nie byłoby jej zapewne, gdyby nie geopolityka. Tyle że jej koordynanty ustawiane są zupełnie gdzie indziej.

Rok 2014 był dla Węgier niezwykle udany i miał w tym swój udział  umiejętny balans między Rosją i Zachodem. W polityce międzynarodowej mówi się o ideach, ale decyzje przelicza się na pieniądze. Tyle że tego nigdy już chyba nikt nie zrozumie w Warszawie.

 

 

5 komentarzy
Previous Post
Next Post