Czyli o tym, że każda zmiana władzy to szansa dla interwentów.
Choć niemal każde dziecko wie, że nie mieliśmy gorszych królów niż Sasi, książka Jaska Staszewskiego wydana przez Ossolineum każe nieco zweryfikować to tradycyjne podejście. Okazuje się bowiem, że ani Wettynowie nie byli tacy źli, ani też elity Rzeczpospolitej tak doskonałe i odporne na ekonomiczne pokusy, jak chciałoby się sądzić. Staszewski pogrzebał w drezdeńskich archiwach i wydobył z nich wiadomości, które zachęcają do nieco cieplejszego spojrzenia na poczynania Sasów na tronie polskim. Choć autor dedykuje książkę panowaniu Augusta III, czyni istotne wprowadzenie, opisując plany i zamierzenia jego ojca. Dowiadujemy się dzięki nim, iż sojusz sasko-polsko-litewski stanowił prawdopodobnie ostatnią szansę odbudowania autonomicznej pozycji Rzeczpospolitej na geopolitycznej mapie ówczesnej Europy.
Ów śmiały pogląd od lat napotyka na liczne głosy krytyki, a niemal cała historiografia polska jednogłośnie wskazuje na Wettynów jako grabarzy polskiej państwowości i niezależności. Nikt jednak poza Staszewskim nie zauważył, iż August II na tronie polskim reprezentował dynastię o poważnych notowaniach w Europie, liczącą się nie tylko w politycznych knowaniach, ale również w dynastycznych rachubach wszystkich ówczesnych domów panujących. Nie ulega rzecz jasna wątpliwości, iż Saksonia, stanowiąca w owych czasach jeden z najzamożniejszych krajów Europy, zamierzała sfinansować polityczny projekt, który zdecydowanie przenosił jej realne ekonomiczne możliwości. Choć istotnie tak było, to ambicje Augusta II sięgały dalej niż korona w Rzeczpospolitej i niewiele brakowało, aby przypadły mu w udziale cesarskie laury Wiednia. Choć w analizie historycznych faktów gdybać rzecz jasna nie należy, to trudno oprzeć się konkluzji, że mariaż Warszawy, Drezna i Wiednia skutecznie utrudniłby wasalizujące działania podejmowane przez carów Rosji.
Tych, którzy dzisiaj z zachwytem relacjonują polaryzację poglądów politycznych w Polsce, powinno zainteresować interregnum poprzedzające elekcję syna Augusta II, Fryderyka. Warto pamiętać, że zaskoczony nagłą śmiercią ojca nie zgłosił choćby taktycznych pretensji do polskiej korony, stwarzając doskonałe pole do manewru stronnikom Stanisława Leszczyńskiego, popieranego przez dwór francuski. Nastroje szlachty podgrzewała dodatkowo wieść, że o elekcję Fryderyka mają zadbać pułki saskie – nomen omen doskonale znane z rekwizycji, które ściągały w trakcie niedawnej wojny domowej. Nic zatem dziwnego, że pomimo rozmaitych ekwilibrystyk i zabiegów w ościennych stolicach, 12 września 1733 szlachta wybrała na króla Stanisława Leszczyńskiego, hojnie finansowanego przez Francję i możnowładców. Wyborowi „piasta” sekundowała również szlachecka tłuszcza przekonana o tym, że upadek Rzeczpospolitej to wina „obcych” królów. Decyzje na polu elekcyjnym podjętoby zgoła inne, gdyby nie ospały marsz rosyjskich pułków. Te hamowała jednak ostrożność Sasa w podpisywaniu traktatowych zobowiązań. Gdy w kandydacie do tronu zwyciężyła chęć koronacji, wojska ruszyły rysią, a Warszawa rzuciła się do panicznej ucieczki. Józef Potocki, któremu umykający król Stanisław Leszczyński powierzył obronę stolicy, pośpiesznie opuścił miasto zapewniając wszem i wobec, że jego celem jest przyjęcie bitwy poza murami Warszawy. Tej dziwnym trafem udało się jednak uniknąć, a rosyjskie wojska skutecznie wsparły szlachtę zebraną na polu elekcyjnym warszawskiej Pragi. Obradowano z oporami, a na listach wyborczych nietrudno odnaleźć nazwiska oficerów w służbie saskiej, co dobitnie po dziś dzień zaświadcza o niskiej frekwencji wyborczej. Mizernej frekwencji nie podniosła hojnie wspierana groszem pro saska agitacja, dlatego też dla wszystkich było jasne, że wybór dokonany 5 października 1733 pod wsią Kamień był wyborem mniejszości. Czy faktycznie gorszym niż ten dzięki któremu koronę uzyskiwał Stanisław Leszczyński?
Ważniejsze dla współczesnych jest jednak co innego: ŻADEN wybór nie mógł się podówczas dokonać bez takiego czy innego konsensusu stolic państw ościennych. Warto o tym pamiętać dziś, gdy podział polityczny osiąga kryterium uliczne i z całą pewnością w nadchodzących latach okaże się jeszcze bardziej dramatyczny. Zarówno wtedy, jak i dzisiaj, państwa ościenne miały i mają swoje interesy, których obsada rządu w Warszawie jest zaledwie funkcją. Lektura zachowanych listów posłów pruskich, austriackich i rosyjskich, podobnie jak treść traktatów, które do dzisiaj przetrwały w archiwach, nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do intencji stron – tym bardziej, że czasy w których nie słyszano jeszcze o politycznej poprawności sprzyjały jasnemu wyrażaniu opinii przez wykonawców woli dworów. Warto się z nimi zapoznać i dziś, gdy w opinii znacznej części społeczeństwa Ameryka i Amerykanie chcą dla nas jak najlepiej, a Moskwa i Rosjanie zdecydowanie jak najgorzej. Prawda jest znacznie bardziej prozaiczna i wynika z niej, że zarówno jedni, jak i drudzy chcą najlepiej dla siebie, a rozdania polityczne w Warszawie mają jedynie tym interesom służyć.
O ile owa konkluzja nie jest odkrywczą w najmniejszym stopniu, to znacznie bardziej dyskusyjne są wynikające z niej wnioski. Otóż nie można zakładać, iż organizm gospodarczo – polityczny o rozmiarach Polski jest lub będzie w stanie prowadzić samodzielną politykę wewnętrzną, nie mówiąc już o międzynarodowej. Dlatego też widoczny gołym okiem (a pogłębiający się) podział polityczny jest nie tylko przykładem różnicy stanowisk, ale również – albo przede wszystkim – efektem wykorzystywania sytuacji przez państwa obce. Co więcej, choć obie strony lubią wymyślać sobie od zaprzańców, ich postępowanie nie różni się przecież ani na jotę od tego, które było udziałem naszych przodków. Konfederaci stawali do walki z władzą, która podniosła rękę na należne im prawa, a znajdowali protekcję tam, gdzie podobały się ich cele. Podobnie i sama władza nie była nigdy tylko i wyłącznie zlepkiem kreatur, ale też jednostek wybitnych przekonanych, że osiąganie dobrych celów wymaga sojuszy nawet z zewnętrznym wrogiem. Interesującym przykładem jest tu błąd środowiska reformatorskiego, które w epoce Stanisława Augusta poszukiwało oparcia w (od zawsze niechętnych Polsce) Prusach, choć podobnych przykładów da się znaleźć rzecz jasna znacznie więcej.
Ale najważniejsze jest jednak co innego: rewaloryzacja polityki Sasów na tronie polskim ujawnia znane w naszej historii zjawisko: nadmierną skłonność do obwiniania za wszelkie niepowodzenia obcych przy umiarkowanej skłonności do odnajdowania winy w sobie samych. Graf von Bruchl – mityczny główny winowajca rozkładu w czasach Augusta III – doczekał się sądu, który wykazał niezbicie, że wszechmocny minister złośliwie przezywany „wicekrólem” nie tylko nie okradał państwa, którym przyszło mu zarządzać, ale w przeważającej większości swych agresywnych zabiegów o pieniądze po prostu wykonywał polecenia króla. Słynna „czarna kamera”, przed której zawartością drżeli co poniektórzy, powstała również z woli Augusta III i stanowiła element rozwiniętego systemu informacji niezbędnemu władcy, który przebywał na terytorium Saksonii. Ciekawej pointy doczekała się również owa krytykowana przez szlachtę nieobecność króla w Warszawie. Gdy po przegranej wojnie z Prusami August III osiadł w stolicy na stałe, prędko zaczęto sarkać, że przebywając w niej często jątrzy i za bardzo miesza się w sprawy Rzeczpospolitej.
W plątaninie wrogów sprawy polskiej tamtej epoki da się wskazać wiele dworów i wiele nazwisk, ale z całą pewnością laur czołowego wroga zawsze przypadać będzie Prusom. Małemu księstwu, które dzięki konsekwentnej antypolskiej polityce, sprawnym planom gospodarczym i łamiącym wszelkie ówczesne zasady działaniom militarnym wybudowało pozycję wiodącego państwa w Europie. Księstwa, które stało się królestwem dzięki nielegalnej i przez dziesięciolecia nieuznawanej formalnie koronacji elektora brandenburskiego Fryderyka III, której notabene jako pierwszy pogratulował mu…August II, formalny dziedzic tytułu króla Prus. Zachowane do dzisiaj pamiętniki, wspomnienia i dyspozycje królów pruskich nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że za warunek sukcesu uznawali unicestwienie Polski.
Warto o tym pamiętać, ponieważ współcześnie w takiej samej pozycji strategicznej jak niegdyś Prusy znajduje się Ukraina i to ona właśnie siłą rzeczy staje się głównym i najbardziej aktywnym przeciwnikiem Polski i Polaków, a inaczej być nie może, ponieważ droga Kijowa do polityczyno- gospodarczego znaczenia w UE wiedzie przez gruzy Warszawy.
Choć ów pogląd wydawać się dziś może szokujący, szczególnie gdy polska opinia publiczna niemal jednomyślnie potępia agresję na Krymie i wojnę w Donbasie, prawdziwa natura naszych „dobrosąsiedzkich” relacji ujawniać się będzie w nadchodzących latach. Pistolet wymierzony w miękkie podbrzusze Rosji potrzebny będzie Niemcom, a przede wszystkim Amerykanom, toteż Kijów zawłaszczy większość finansowo – ekonomicznej pomocy, którą wysupła UE – tym bardziej, że pod obecnym rządem Polska na pewno nie będzie miała ochoty wywiązać się z unijnych traktatów, gdy po 2020 roku przyjdzie nam stać się unijnym płatnikiem netto. Co więcej, może się okazać, że to nasze wpłaty do budżetu UE zasilą programy modernizacyjne w Łucku, Winnicy i Odessie, przynosząc te same przemiany jakie zaszły w naszym kraju. Bez względu na to, jak ułożą się relację Polski z UE, w regionie na głównego partnera Europy wyrośnie Ukraina. Jeśli do tego dodamy rosnącą obecność Ukraińców w naszym kraju, która szybko przełoży się w udział w życiu społeczno – ekonomicznym, w perspektywie dziesięciu lat obudzimy się w kraju z dużą i dobrze zorganizowaną ukraińską mniejszością. Niemożliwe? Wedle danych MSWiA Ukraińcy stanowią największą grupę obcokrajowców kupujących nieruchomości w Polsce i w 2016 roku wyprzedzili dominujących w tej kategorii Niemców (64 tys m2 wobec 43 tys m2), a wstępne dane za 2017 potwierdzają utrzymanie tej tendencji. Trudno się temu dziwić, skoro emigracja z Ukrainy nabiera tempa i wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi rozwijać się będzie nadal.
Jakiej przyniesie efekty? Czas pokaże, niemniej polityka środowiska Ukraińców wychowanych w Polsce jest jasna i nie pozostawia złudzeń. Jak wyjaśnił w wywiadzie Miron Sycz, przewodniczący Ukraińskiego Zespołu Parlamentarnego w sejmie VII kadencji: „Delikatnie mówiąc nie byłem wychowywany w miłości do Polaków”.