Juliusz Trump

Czyli o tym, dlaczego republika musi upaść.

Choć modny obecnie dochód permanentny staje się przedmiotem ostrej agitacji zwolenników i równie żywiołowej krytyki przeciwników, to ani jedni, ani drudzy nie odnoszą się do ciekawego przykładu – przecież doskonale znanego już w politycznej historii, a ta, jak mówi obiegowe przysłowie, lubi się powtarzać. Faktycznie lubi, ponieważ  w kwestii powtórek nie ma po prostu zbyt wiele do powiedzenia, jako że natura ludzka nie ulega zmianom mimo upływu tysiącleci.

Rzym, który w latach swej świetności władał niemal całym światem, namiętnie wzdychał do czasów, gdy formalnie i praktycznie był republiką. Ta narodziła się w 509 roku p.n.e. wraz z wypędzeniem ostatniego z królów rzymian i nominalnie od początków jej zarania to lud sprawował w niej władzę. Niestety – a o tym romantyczna wersja historii lubi zapominać – lud rzymski miał bardzo niewielki wpływ na rządzącą (rzecz jasna w jego imieniu) władzę. Tą koncentrował w swych rękach złożony z patrycjuszy senat i pomimo górnolotnych deklaracji nie zamierzał się nią dzielić. Powyższe stawało się coraz trudniejsze wobec ekspansji państwa oraz związanych z nią kosztów operacji wojskowych. Choć było ich wiele, jednym z punktów zwrotnych stało się rosnące zapotrzebowanie na kadry legionów. Musiały się one składać z wolnych obywateli rzymskich, którzy po powołaniu pod broń wystawiali poczet (jazda) lub uzbrajali się sami (legion), zgodnie z obowiązującym cenzusem majątkowym. Zwłaszcza odpływ klasy średniej (drobni posiadacze ziemscy) odbił się na przyszłych stosunkach społecznych: latyfundia rosły, a możni stawali się coraz potężniejsi. Powyższe nie umknęło rzecz jasna uwadze zwykłych obywateli, którzy przez kilka stuleci republik zdołali dla siebie wyrwać to i owo – w efekcie republika rzymska w czasach swojego schyłku bardzo przypominała współczesne państwa. Warto pamiętać, że w tym wielkim państwie do uprzywilejowanej warstwy posiadaczy ziemskich  należała właściwie garstka ludzi, których status materialny skrajnie się różnił. Ten unikalny status, który dzisiaj można by nazwać „uprawnieniem do głosowania” mieli w zasadzie wyłącznie mieszkańcy Rzymu i Lacjum, i zawzięcie swej wyłączności strzegli – choć z różnych powodów.  Możni  – z oczywistych, ale  namnażający się lud rzymski odnalazł w niej źródło dochodów. Wybory wymagały głosujących, a właściwy rezultat wyborczy wymagał nakładów. Rzymscy prawodawcy stulecia wcześniej przewidzieli ów obmierzły proceder i stosowania podobnych praktyk wyraźnie zakazywali. Cóż z tego, gdy proceder kupowania głosów ścigano coraz rzadziej, aż wreszcie po ową technologię sięgnął nawet… senat, uciekając się do usług wyspecjalizowanych agencji organizujących głosy. Warto wspomnieć, że do dnia dzisiejszego słownik polityczny przechowuje określenie „kandydat” – niegdyś nieco pejoratywne określenie człowieka, który w poszukiwaniu głosów „idzie w lud” i sypie obietnicami, a gdzie trzeba – wspiera je grubym trzosem. Schyłkowa republika jako żywo przypominała współczesne demokracje, gdzie o prawie i wolności mówiło się często i dużo, ale realne mechanizmy władzy skoncentrowały się już w aparacie politycznym. Obywatele rzymscy coraz bardziej pakowali się w cudzysłów, a kolejnym kandydatom na tyranów coraz bardziej podobał się koncept szerokiego frontu wyborców (szczególnie wtedy, gdy ich utrzymanie mogło by być odpowiednio tanie). Ten problem nastręczał niestety pewnych kłopotów, które raz mniej, raz bardziej skutecznie rozwiązywano. Czas wolny organizowano biedocie zapewniając szeroki wachlarz rozrywek, ale przede wszystkim oferując dni ustawowo wolne od pracy, których systematycznie w kalendarzu przybywało. Ówcześni „uprawnieni do głosowania” byli niemal w całości zależni od możnowładców ubiegających się o urzędy (te, zgodnie z republikańską tradycją, nie zapewniały żadnych dochodów) i najwyższych dostojników państwa, dzięki rozwojowi subwencji państwowych. I kto wie czy w ogóle doszłoby do przekształcenia republiki w monarchię, gdyby nie jeden element, który po dziś dzień badaczom politycznym zaprząta głowę.

Otóż istotnej zmianie poddano zasady zaciągu i finansowania armii (Gajusz Mariusz), która stała się najpierw państwową (a nie złożoną z obywateli) armią, aby dość szybko zamienić się w struktury militarne zależne od własnych wodzów. To w ich bowiem rękach spoczywał szereg oficjalnych przywilejów, ale przede wszystkim najbardziej poszukiwane zgody na proceder, który współcześnie można by precyzyjnie określić jako zbrodnie wojenne. Największym zaś pragnieniem żołnierzy, którzy przeżyli lata służby były nadania ziemskie i… prawa wyborcze, które w sensie ekonomicznym nie były niczym innym, jak właśnie dochód permanentny.

Owa konstrukcja zapewniła wielkie przewagi tym, którzy wiedzieli jak jej używać, a faktyczny koniec republiki przypieczętował pierwszy triumwirat (rok 60 p.n.e.), czyli jak publicyści określiliby to dzisiaj – „nieformalny układ” aparatu władzy. Gnejusz Pompejusz i Juliusz Cezar byli podówczas powszechnie wielbionymi wodzami, a Marek Krassus był po prostu najbogatszym człowiekiem świata, który zza kulis sterował ich karierami. I kto wie, jak dalej potoczyłaby się historia, gdyby nie wyprawa wojenna, którą zorganizował Krassus. Jej celem było umocnienie nowej rzymskiej prowincji Syrii, a konkretniej:  odepchnięcie Królestwa Partów od lukratywnych korzyści wynikających z kontroli jedwabnego szlaku. Wojna, rozpętana w znacznej mierze dla osobistych korzyści, zakończyła się jedną z największych klęsk armii rzymskiej. Co gorsza, wraz ze śmiercią Krassusa skończył się triumwirat i 4 lata później wybuchła wojna. Triumf Cezara nie trwał jednak długo – 15 marca 44 p.n.e. miłośnicy republiki i wolności zatopili sztylety w bezbronnym ciele tyrana, który coraz jawniej zamierzał się koronować. Spiskowców rozczarowały jednak realia: rzymski lud na wieść o śmierci Cezara nie dość, że nie oszalał z radości, to kilka dni później uczestnicy mordu musieli uciekać. Kraj pogrążył się w kolejnej wojnie, ale tym razem żołnierze byli już nieco mądrzejsi. Pod ich naciskiem zawarto kluczowy dla przyszłości cesarstwa II triumwirat (Oktawian, Marek Antoniusz, Marek Lipidiusz), co skutecznie skonsolidowało obóz stronników Cezara przeciwko jego zabójcom. Panowie, utworzywszy kolegialny urząd dyktatorski, raźno zabrali się przede wszystkim do pacyfikacji przeciwników politycznych. Terror okazał się podwójnie skuteczny: wyeliminowani z gry nie kompromitowali fasadowej republiki, a ich majątki zasiliły budżet wojenny. W dniach 3 i 23 października 42 p.n.e rozstrzygnęła się przyszłość republiki rzymskiej: Brutus i Kasjusz przeszli do historii jako nieudolni obrońcy wolności, której nikt już nie potrzebował.

Triumwirat nie okazał się konstrukcją trwałą, choć jego członkowie potrzebowali czasu, aby skutecznie rzucić się sobie do gardeł. Triumf tym razem należał do Oktawiana, który zrozumiał doskonale, iż ludem można rządzić tak, aby tylko zachowywać pozory władzy ludu i umiejętnie prowadzić wewnętrzną politykę. W rezultacie umiejętnych gier, Marek Lipidiusz stracił wojska i wpływy, ale zachował życie – co stanowiło istotne novum w ówczesnej polityce. Umocniony Oktawian pokonał w 31 p.n.e. Antoniusza pod Akcjum, stając się de facto jednowładcą w republice; nie uległ przy tym słabościom Cezara i nie usiłował się koronować. Wręcz odwrotnie: pielęgnował ustrój republikański, obsadziwszy fotele senatorskie oraz najwyższe urzędy własną klientelą. Wdzięczny senat przyznał mu 16 stycznia 27 p.n.e. tytuł Augusta, co jednocześnie rozpoczyna w Rzymie epokę cesarstwa. Kolejnych 41 lat umocniło zdobycze systemu, który z demokracją nie miał zupełnie nic wspólnego, ale pozwolił na solidne wzmocnienie państwa. Oktawian gruntował władzę mimo systematycznych zamachów na jego życie, a umiejętnie rozwijany marketing polityczny (igrzyska, donacje, darmowe zboże) umacniały wizerunek władcy.

Największe sukcesy miały jednak dopiero nadejść. Choć marzenie o republice tliło się zawsze, skutecznego podboju niemal całego ówczesnego świata dokonała monarchia w draperii republikańskich instytucji. Zapewne nie bez przyczyny, ponieważ wszystko wskazuje na to, że wprawdzie wiara czyni cuda, ale ludzie przenoszą góry z woli despotów. System kliencki, który coraz bardziej zastępuje tradycyjny model demokratyczny, w przypadku Turcji już stoi na progu legalnie wprowadzonej monarchii. Zachodni model obyczajowy nie sprzyja otwartym działaniom, co powoduje, że wzorem antycznych triumwiratów coraz bardziej skonsoliduje się osobowo aparat władzy. Kiedy zacznie wyłaniać samodzielnych imperatorów? Teraz to już wyłącznie kwestia czasu – trudno zakładać, że problemy współczesnego świata rozstrzygną się w parlamentach. Dlaczego? Ponieważ spisek i przekupstwo powracają w wielkim stylu jako instrumenty polityki międzynarodowej, co niebawem spowoduje, że prosta „wola ludu” stanie się czynnikiem niewygodnym, a do tego bardzo niepewnym. O ile urabiać można ją zawsze, to realne decyzje podejmować będzie… monarcha.

Jak się go nazwie to zupełnie inna sprawa. Warto pamiętać, że urząd prezydenta to de facto ta sama funkcja, którą w większości monarchii konstytucyjnych pełni koronowana głowa. Ot wystarczy solidnie poszerzyć uprawnienia prezydenta (co notabene właśnie dzieje się w Turcji). Sytuacja nad Bosforem doskonale wpisuje się w nadchodzące zmiany. Westernizacja Ataturka zniosła reżim osmański. Islamizacja w wydaniu Erdogana może niebawem przywrócić kalifat.

Signum temporis.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

4 komentarze
Previous Post
Next Post