Czyli o tym, że na grawitację nie ma mocnych.
Choć światowe media donoszą o nich półgębkiem, wydarzenia ostatniego weekendu dowodzą niezbicie, że Białoruś zamierza pozostać w moskiewskiej strefie wpływów, a wszelkie pro zachodnie gesty stanowiły wyłącznie element gry w geopolitycznym przetargu. Zeszłoroczne zniesienie unijnych sankcji miało otworzyć nowy rozdział w kontaktach Mińska z zachodnią Europą, a na dodatek wizerunek Łukaszenki doskonale ocieplały pokojowe inicjatywy, zmierzające do zakończenia wojny w Donbasie. Gdy świat bił brawo, mało kto zauważył, że niezwłocznie po zniesieniu sankcji reżim rozpoczął aresztowania, przy czym z wolnością pożegnali się nie opozycjoniści, których brak sankcji mógłby ośmielić do działania, tylko biznesmeni – w tym ci, którzy orbitowali najbliżej centralnej władzy. Z dnia na dzień znikali wpływowi luminarze biznesu, a fala czystek nie ominęła najważniejszego z nich, prywatnie ojca chrzestnego samego Koli, czyli najmłodszego syna prezydenta. Media nie poświęcały owym aresztowaniom zbyt wiele uwagi – tym bardziej, że każde z nich podlano podatkowym sosem, a jak wiadomo w UE podnoszący rękę na budżetowe wpływy są natychmiast ekskomunikowani. Więcej, można by powiedzieć, że Aleksander Łukaszenko podjął te wszystkie działania, które UE zaleciła państwom członkowskim w ramach konfiskaty rozszerzonej, zatem Mińsk uplasował się w tej dziedzinie w unijnej awangardzie.
Uważnym obserwatorom życia na Białorusi nie umknął prawdziwy cel owej akcji. Reżim postanowił się zabezpieczyć przed ewentualną irrydentą ze strony tych, którzy posiadali rozbudowane struktury i pieniądze. Nokaut silnych środowisk biznesowych pozwolił na kształtowanie polityki wedle własnej agendy. Przewidywała ona pozyskanie środków na dalsze finansowanie autorskiego eksperymentu społecznego prezydenta Łukaszenki. Ów, choć masom skutecznie służył, wymaga sponsora; w tej roli przez dwa dziesięciolecia występowała Moskwa. Kurek ze wsparciem skutecznie zakończyła ukraińska wojna, a wobec braku środków Mińsk musiał postawić na pro zachodnią orientację.
Choć w pierwszych dniach kwietnia w Mińsku pojawi się ważna delegacja International Finance Corporation, ostatnie wydarzenia zdają się wskazywać, że flirt z zachodem właśnie się kończy. Teoretycznie trudno się dziwić. Recepta IFC jest zawsze taka sama: kredyty i prywatyzacja, a na to administracja Łukaszenki zdecydowanie nie jest przygotowana. W kraju, w którym wysokie zatrudnienie utrzymywane jest sztucznie, prywatyzacja może oznaczać tylko jedno: potworny skok bezrobocia.
W teorii na Białorusi nie ma go w ogóle. W praktyce – trudno oszacować jaka cześć zdolnych do pracy faktycznie pracuje. W dużych zakładach tydzień roboczy często kończy się w środę; w małych – zleceń produkcyjnych często w ogóle nie ma; trudno się zatem dziwić, że przedsiębiorstwa nie chcą zatrudniać. Tymczasem, zdaniem władz, wszyscy bezrobotni to darmozjady i szkodniki, które do podjęcia pracy trzeba zmobilizować, a ów cel miał zapewnić nowy podatek od pasożytnictwa. Co ciekawe, władze życzliwym okiem spojrzały na tych rodaków, którzy dostarczają dewizy z zagranicy i obciążyły nowym podatkiem wyłącznie tych, którzy nie udowodnią, że poza granicami przebywali więcej niż pół roku. W efekcie na celowniku fiskusa znaleźli się ci wszyscy, którzy po prostu nie mieszczą się w białoruskiej oficjalnej rzeczywistości. W kraju zawrzało, bo zawrzeć musiało. Pytanie komu pasowały wydarzenia związane z takim scenariuszem.
Anno Domini 2017 Kreml wie już bowiem dobrze, że finansowanie status quo jest znacznie tańsze niż pełnowymiarowa wojna, nie mówiąc już o kosztach utrzymywania quasi pokoju. Białoruska prowincja do tanich nie należy, ale w geopolitycznej rozgrywce ma olbrzymie znaczenie. Bez niej szachowanie bliskiej zagranicy jest bardzo trudne, żeby nie powiedzieć niemożliwe. Dlatego też, jeszcze przed zajęciem Krymu, władze Federacji Rosyjskiej zaplanowały następujące rozmieszczenie własnych sił zbrojnych na terenie bratniej republiki:
Łatwo sobie wyobrazić niechęć samodzierżcy Białorusi do takich rozwiązań. Częste ćwiczenia i niejawne stacjonowanie rosyjskich pododdziałów można znosić. Oficjalne bazy rosyjskie to już zupełnie inna historia. Atak na Ukrainę (poprzedzony dyslokacją samolotów do Bobrujska) musiał solidnie schłodzić władze w Mińsku, a pozycja wypadowa Moskwy na skutek wojny i sankcji na pewno się osłabiła. Do flirtu z Zachodem zachęciło zniesienie sankcji, na koniec jednak wygrała zapewne polityczna kalkulacja. Zwrot na Zachód to murowany koniec obecnego obozu władzy, a trudno przecież zakładać, iż ów zdemontuje się i odejdzie po demokratycznych wyborach. Stąd pewnie paliwo do kolejnych porozumień, bo i Rosja musi się swoją zachodnią flanką solidnie zainteresować.
Kontrola Białorusi do militarny klucz do działań w regionie i w Moskwie z całą pewnością uznano, że mimo ceny warto go jednak ponowne kupić. Mińsk wie już na pewno, że pomysły okupacyjne się Kremlowi po głowie nie kołaczą (koszty, koszty, koszty), ale za pomoc będzie musiał czymś zapłacić. A że w dobrej cenie jest niezawisłość… W zeszłą sobotę pałowano na stołecznej ulicy pod tą właśnie nazwą. Pałowano emerytki i rencistów z gorliwością zarezerwowaną niegdyś dla ważniejszych demonstracji. Tyle, że najprawdopodobniej chodzi o sygnał: gramy teraz po waszej stronie.
Pomysł opodatkowania bumelantów niemal wszędzie wzbudził kontrowersje, ale w Moskwie… bardzo się spodobał. Taki drobiazg.