Czyli o tym, jak polityczna poprawność wpływa na uliczną równość.
Choć połączenie z tym odległym portem jest faktycznie doskonałe, gdy tylko dotkniemy stopą płyty lotniska natychmiast okazuje się, że jesteśmy w Afryce. Upewni nas o tym procedura pakowania pasażerów do autobusów, która kubek w kubek przypomina technikę stosowaną na innych lotniskach regionu i z logiką nie ma wiele wspólnego :). Jako, że Johannesburg przywitał nas wspaniałą pogodą, komplikacje logistyczne nie zmąciły radości, że wreszcie po kilkunastu godzinach opuściło się trzewia samolotu. Ów nastrój euforii wyparował nieco w zetknięciu z urzędnikiem Immigration. Gentelman, na co dzień posługujący się zapewne własnym narzeczem, z dużym trudem formułował pytania po angielsku, a informacja, iż nie zamierzam nigdzie nocować, ponieważ wracam do Europy tego samego dnia, wprawiła go w osłupienie. Powyższe wyzwoliło falę naturalnej podejrzliwości: funkcjonariusz wyprężył się, otworzył szeroko oczy i w chwili, gdy jego majestat powalał mnie już na kolana, a oskarżycielsko wymierzony palec trafiał w ukrytą prawdę, na blacie zabrzęczał radośnie telefon komórkowy. Całość ekranu wypełniła uśmiechnięta Murzynka o ujmującej aparycji, cerber zwiotczał i koncentrując się już wyłącznie na rozmowie w jakimś śpiewnym narzeczu, wbił mi stempel do paszportu. Wkroczyłem raźno do RPA.
Nie da się zaprzeczyć, że globalizacja odebrała podróżom wiele smaku. Nawet w najdalszym zakątku świata dogonią nas reklamy znanych nam z domu produktów, które starają się wywołać wrażenie, że świat jest wszędzie taki sam i takie same są wszędzie społeczne wymagania. O ile obyczaje kulinarno-konsumpcyjne są być może w RPA podobne, jak w Europie, to podejście do bezpieczeństwa już na pewno nie. Przekonają nas o tym prędko ciągnące się kilometrami 3 i więcej metrowe płoty, obowiązkowo umajone drutem kolczastym. Całości dopełniają małe żółte tabliczki, dzięki którym dowiemy się, że ów drut dodatkowo zasilany jest prądem. Milusio.
W zaistniałych okolicznościach nie zdziwiłem się specjalnie, iż brama wjazdowa do hotelu, w którym miałem zaplanowane spotkanie, przypominała raczej fort Knox lub zakład karny dla więźniów szczególnie niebezpiecznych, niż hotel. Powyższe, rzecz jasna, podano z dużym architektonicznym wyczuciem, ale z wyraźnym komunikatem, że do formowania trzeba by użyć RPG lub popularnego ostatnio w mediach BTR-a. Całość dopełniali licznie zgromadzeni funkcjonariusze ochrony, którzy (takie odniosłem wrażenie) niezwykle chętnie znaleźliby się w awangardzie napastników.
Jako, że po locie należało się lekko fizycznie odbudować, postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym i w mojej iPhone’owej aplikacji zarejestrować kolejne kilometry przebiegnięte w egzotycznej lokalizacji. Przebrałem się, i gdy już miałem opuścić hotelowe lobby, w drzwiach zatrzymał mnie wzrok szefowej concierge. „Where are you going to run?” – zapytała podejrzliwie, a kiedy wyjaśniłem, że polatam sobie po okolicy, pokręciła z niedowierzaniem głową i zagulgotała coś do dyndającej na przegubie radiolki. Spojrzenia zdumionych funkcjonariuszy w bramie nie pozostawiały wątpliwości, do kogo „gulgotała” czarnoskóra, rzecz jasna, szefowa. Niezrażony, bramę pokonałem ze szczególnym naciskiem na grację w ruchach i pomknąłem na biegowy interior experience. Wystarczył kilometr, aby się przekonać, iż zaiste wyglądam tu dosyć egzotycznie. Trzeci natchnął mnie, że bieganie w tej okolicy nie jest chyba zajęciem typowym dla białych, szósty uświadomił to bardziej dobitnie, kiedy pierwszy napotkany biały kierowca popukał się po prostu w czoło. Choć nie da się wykluczyć, iż ów gest dotyczył wyłącznie mojego nietypowego jak na biegacza stroju – uznałem jednak, że roztropniej będzie wracać. Kaniony pomiędzy wysokimi murami nie zachęcały zresztą do biegania, podobnie jak tabliczki „Armed response” wyraźnie eksponowane przez właścicieli nieruchomości. O tym, że nie jest to czcza pogróżka przekonałem się przystanąwszy nieroztropnie na jednym z podjazdów, który z powodzeniem dostałby rolę we współczesnej wersji „Władcy pierścieni”. Rozszczekały się psy, a dwaj ubrani jak na wojnę dżentelmeni wyglądali na takich, którzy z wielką przyjemnością sprawdzą po raz kolejny, jakie efekty wywołują kule wystrzelone z ich automatów. Rozpoznawszy w ich rękach M-4, zwinnie nabrałem prędkości z przekonaniem, że bieganie w tej okolicy nie jest typowym zwyczajem tutejszych mieszkańców.
Kiedy drążyłem: „Czy nie przeszkadza Ci to?”, moja czarnoskóra koleżanka mitygowała się twierdząc: „Przyzwyczailiśmy się”, przy czym owo „my” oznaczało w tym wypadku klasę społeczną, ponieważ Fezeka pochodzi z Kenii i z tutejszymi czarnoskórymi porozumiewa się wyłącznie po angielsku, nie darząc ich zresztą wielką sympatią. Jej wypowiedzi na temat kreatywności i chęci do pracy większości czarnoskórych obywateli RPA, z powodzeniem można by sklasyfikować jako teorie… rasistowskie. Jak zatem przebiegła transformacja państwa białej mniejszości w raj czarnej większości? Okazja do podsumowań jest zaiste doskonała. W kwietniu mija bowiem 20 lat od wolnych wyborów i symbolicznego obalenia apartheidu.
Teoretycznie najbardziej czytelne są dane statystyczne. Teoretycznie, ponieważ, choć wiadomo, że populacja przekroczyła 52 mln, to szacuje się jednocześnie, że bezrobocie procentowo jest takie samo od kilkunastu lat i wynosi… 25%. Określenie „szacuje” jest tu bardzo na miejscu, głównie dlatego, że w takim na przykład Lesoto, nie ma w zasadzie adresów, co stwarza wymierne problemy już przy określaniu samej liczebności populacji. Zamożne RPA cały czas kusi kolorowych imigrantów, dla których mekką nie jest bynajmniej wielbione przez czarną biedotę RPA, lecz sąsiednie Zimbabwe. Powyższe rzecz jasna nie bez przyczyny. Osiągniecia towarzysza Mugabe bardzo skutecznie destruowały gospodarkę dawnej Rodezji, a wojna z białymi farmerami zamieniła eksportera żywności w kraj zagrożony głodem.
Mimo, iż gospodarka RPA, którą w latach 90. powalały sankcje urosła o 250%, poziom analfabetyzmu spadł z 34% do 19%, a dostęp do elektryczności wzrósł z 58% do 85%, to równolegle wzrosły potrzeby i oczekiwania społeczne. Państwo z ewolucją oczekiwań wyraźnie sobie nie radzi, czego dowodem są narastające protesty. A radzić sobie musi, ponieważ system demokratyczny w RPA to de facto system transferu publicznych środków do czarnych, wyborczych mas. Populizm to jedyna droga do politycznych sukcesów w państwie, w którym klasa średnia liczy sobie zaledwie 4,2 miliona obywateli, a to i tak jeden z sukcesów ostatniej dwudziestolatki, w trakcie której ta ważna gospodarczo warstwa praktycznie się podwoiła. Podwoiła, ale i nabrała mieszanego koloru, głównie za sprawą Black Economic Empowerment Act – prawodawstwa wprowadzonego właśnie po to, aby przy wsparciu państwa zmienić rasową strukturę gospodarczą kraju.
Ciekawe zmiany dokonały się na froncie walki z przestępczością. O ile, wedle statystyk, fala zbrodni spada, to być może również dlatego, iż ich cześć uzyskała wsparcie autorytetu państwa. Władze RPA postanowiły bowiem pójść w ślady Zimbabwe i zaatakować białych farmerów. Choć oficjalnie się temu gorliwie zaprzecza, Afrykanerzy wiedzą swoje, a prezydent Zuma https://www.youtube.com/watch?v=6fzRSE_p1Ys wydaje się być jasno zorientowany na budowanie kapitału poparcia w technologii z powodzeniem wdrażanej przez Roberta Mugabe. Trudno się dziwić: biali farmerzy nadal posiadają 80% ziemi rolnej w RPA. Łakomy kąsek. Ale zanim zaczniemy im współczuć warto wspomnieć, że w latach 1961 do 1990, czyli w czasie obowiązywania Land Act, do bantustanów wysiedlono ok. 3,5 mln czarnych posiadaczy ziemi ornej. Choć do dziś toczy się debata na temat tego, co posiadali ci, których wysiedlono, faktem pozostaje, iż dokonano przymusowej komasacji białych gruntów. Choć szacuje się, że w efekcie udział białych wzrósł z 65% do 80%, to wciąż udział w tym procederze otwiera polityczną drogę do rewindykacji.
Ponieważ bezrobocie dotyczy głównie młodych czarnych, nie należy się spodziewać, iż RPA w najbliższej przyszłości stanie się państwem przodującym w statystykach bezpieczeństwa. Liczeni w milionach młodzi bezrobotni zapewniają grzybnię, na której systematycznie wyrasta i będzie wyrastać przestępczość. Jedynym remedium byłoby ograniczenie bezrobocia, ale tu pojawiają się problemy. Nie dość, że prywatna gospodarka nie jest w stanie wchłonąć takiej masy bezrobotnych, to sektor publiczny od lat zatrudniający tak hojnie, jak tylko się da, sam cierpi na coraz poważniejsze problemy. Spadająca wydajność pracy stała się już tematem politycznych apeli, a program wymuszonych wcześniejszych emerytur w przemyśle wydobywczym jest tylko listkiem figowym, który zamieni zasiłki dla bezrobotnych na świadczenia emerytalne. Rzecz jasna, dla państwa ważniejsi są młodsi, toteż wiadomo doskonale, jak owa wymiana prezentuje się w matematyce politycznej. W ujęciu realnym nie wnosi jednak nic i utrzymuje sytuację, w której (ponownie wedle szacunków) ponad połowa obywateli RPA utrzymuje się z dotacji państwowych w różnej formie. Tak czy inaczej, w 20 lat od pierwszych demokratycznych wyborów 30% czarnych jest bezrobotnych w sposób trwały, a spora cześć z nich żadnej pracy podejmować nie zamierza. W podobnym położeniu jest 5% białej populacji, co, jak twierdzą złośliwi, jest wyłącznie efektem wdrażania Broad BEE. Nawet, jeśli to nieprawda, pozostaje faktem, iż pomiędzy 1995 a 2013 liczba czarnych menedżerów i profesjonalistów wzrosła z 216 do niemalże 400 tysięcy.
Jak wygląda prawda o RPA AD 2014? Stosunkowo łatwo się przekonać, że jednej prawdy nie ma. Nie ma jej z dokładnie tych samych powodów, które stanowiły tło zapomnianej dzisiaj, a słynnej swego czasu na cały świat, historii obywatela USA, Rodneya Kinga. Fragment nagrania, na którym funkcjonariusze LAPD biją i kopią czarnego obiegł cały glob, a wyrok z 29.04.1992 uniewinniający uczestniczących w zatrzymaniu policjantów stał się katalizatorem zamieszek, które na 6 dni sparaliżowały Los Angeles. Co ciekawe, w podburzaniu mas niemały udział miał sam George W. Bush – ówczesny prezydent USA, który w wywiadzie stwierdził wręcz, iż „ani on, ani jego rodzina nie rozumie, jak można było uniewinnić tych ludzi”. Owo sprzyjanie nastrojom miało swoje uzasadnienie. Rok 1992 był rokiem wyborczym: oponent urzędującego prezydenta Bill Clinton przeniósł walkę z niepokonanym, wydawałoby się, prezydentem, na pole polityki wewnętrznej. Tak, czy inaczej, efektem politycznych gierek były zamieszki, w wyniku których śmierć poniosło 56 osób, kilka tysięcy odniosło rany, a straty oszacowano na ponad miliard dolarów. Tłumienie zajść wymagało użycia US Marines i Gwardii Narodowej, a filmy nakręcone podczas zajść nie pokazują walk z gniewną ulicą walczącą o swoje prawa, tylko festiwal brutalnej przemocy i grabieży.
A sam Rodney King? Nie był bynajmniej bogu ducha winnym czarnym obywatelem. Miał na koncie odsiadkę za napad, a w chwili zatrzymania naruszał zasady zwolnienia warunkowego. Uciekał chcącym go zatrzymać policjantom, a gdy go w końcu osaczono, nie chciał wysiąść z auta, mimo, że zrobili to jego pasażerowie i tych, nota bene, nie pobito. Na pełnym nagraniu widać, że, mimo wezwań, nie chciał się położyć na ziemi, a powyższe, zdaniem sądu i przysięgłych, uzasadniało użycie przemocy. W 1993 roku sprawę ponownie zbadano i pod naciskiem federalnym skazano dwóch policjantów. W tym samym czasie King walczył już o odszkodowanie od miasta Los Angeles, które niebawem uzyskał. Imponująca kwota 3,8 mln USD bynajmniej nie spowodowała, aby zamienił się w spokojnego obywatela. W 1993 roku prowadząc po pijanemu rozbił samochód; w 1995 został aresztowany za potrącenie samochodem i pobicie żony; w 2003 został aresztowany za przekroczenie prędkości i jazdę na czerwonym świetle pod wpływem alkoholu. Żeby było śmieszniej, 3 marca 2011 – niemalże w dwudziestolecie pierwszego zatrzymania – został zatrzymany po raz kolejny! W trakcie zatrzymania ustalono, iż King posługiwał się nieważnym prawem jazdy. 17 czerwca 2012 symbol bezprawia i nienawiści rasowej w USA dokonał żywota w basenie przy własnym domu. Autopsja wykazała silne stężenie alkoholu i narkotyków we krwi.
Choć w dobie politycznej poprawności, na rasową walkę białych z czarnymi nie ma, rzecz jasna, miejsca, nie zmienia to faktu, iż powyższe jest faktem wszędzie tam, gdzie obie rasy żyją blisko siebie. Swoisty parasol ochronny rozłożony nad białymi w ramach eksperymentu budowy nowego społeczeństwa, miał swoje silne ekonomiczne uzasadnienie. Ma je pewnie również dzisiaj, tyle, że oczekiwania rosną szybciej, niż wydajność gospodarki słynącej jako najsilniejsza w Afryce. Ale jej pozycja bierze się nie tyle z nadzwyczajnej sprawności, co z degradacji gospodarek innych państw, które nadzwyczaj łatwo kroczyły drogą eliminacji białych z biznesu i populistycznych finansów państwa. Znawcy tematu twierdzą, iż biali po prostu zawiedli w Afryce. Albo nie pozostawili po sobie nic – tak, jak Brytyjczycy; albo pozostawili sentymenty – tak, jak Francuzi. W efekcie relacje czarnych i białych były, są i będą… politycznie aktywne. A gdzie dwóch się bije, tam zazwyczaj trzeci korzysta. Od lat swoją kartę w Afryce wykorzystują Chiny.
Biali stracili Afrykę dokładnie wtedy, gdy jej rzeczywiste zasoby zaczęły się naprawdę liczyć w światowej gospodarce. Chińczycy wolni od niewygodnej rasowej i politycznej historii są po prostu doskonałym partnerem, zawsze gotowym do rozliczeń w minerałach i ropie. Rosnącej fali chińskich specjalistów wszelkiej maści nie zatrzyma już pewnie nic. Bo Chiny mają jeszcze jedną wielką przewagę nad kolonizatorami z Europy: przewagę demograficzną. Eksport obywateli w celach rozrodczych prędzej czy później urośnie w Państwie Środka do rangi oficjalnej prerogatywy. Było nie było, Chińczyków jest dzisiaj znacznie więcej w samych Chinach, niż wszystkich mieszkańców w całej Afryce.
I nie bez znaczenia jest zapewne coś jeszcze. Jak wykazują statystyki, żółci i czarni bardzo niechętnie się krzyżują.