Czyli krótki i tendencyjny zarys relacji polsko-ukraińskich
W rankingu filmów o największej oglądalności w 2016 roku „Wołyń” zajmuje jak na razie bardzo wysoką pozycję, a w kategorii oglądalności w pierwszy weekend od premiery pobił nawet „Pitbulla”, zajmując wysoką, 4 pozycję z wynikiem 777.219 widzów. W peletonie znalazły się również „Gwiezdne Wojny: przebudzenie mocy”, a także „Bridget Jones 3”, którą intensywnie reklamowano jako jeden z jesiennych mega hitów. Co więcej – „Wołyń” pokonał również „Miasto 44”, podobnie jak „Kamienie na szaniec”, mimo iż obydwu produkcjom trudno było odmówić braku intensywnej reklamy. Smarzowski to rzecz jasna inna kategoria wagowa; jego filmy przyciągają od zawsze tym, co od wieków magnetycznie działa na lud: wiwisekcją zbrodni.
Doprawdy trudno byłoby o lepszy temat dla twórcy takich obrazów jak „Róża” i „Dom Zły”, choć osobiście żałuję, że artysta tej klasy nie zmierzył się ze zbrodnią, która nadal nie doczekała się choćby jednego filmu. Mowa tu o rzezi Woli w sierpniu 1944 roku, zarządzonej przez niemieckie władze na wieść o wybuchu powstania warszawskiego. Tu, podobnie jak w przypadku Wołynia, eksperci spierają się po dziś dzień, nie mogąc dociec czy zorganizowany mord kosztował życie 30 czy 65 tysięcy ludzi. Wiadomo na pewno co innego: pozbawiono ich życia w ciągu zaledwie 7 dni. Rzeź wołyńska dosięgła prawdopodobnie porównywalnej liczby ofiar, ale ich eksterminacja zajęła pracowitym bojownikom o samostijną Ukrainę kilkanaście miesięcy.
Choć za czasów PRL o Wołyniu nie mówiło się ze względów oczywistych, Wola i jej doświadczenia nie zasłużyły sobie na upamiętnienie wykraczające poza kilka zapomnianych pomników. Najwyraźniej uznano, iż nie ma potrzeby, aby stosunki polsko – niemieckie zadrażniać przypominaniem takich niewygodnych faktów, a miejsce, w którym zamordowano nie mniej niż 12 tysięcy osób w ciągu 3 dni, aż do 2010 roku upamiętniano w ten imponujący sposób:
Co ciekawe, niewiele brakowało, aby i po tym skromnym upamiętnieniu nie pozostał ślad. Władze miejskie zezwoliły bowiem na zabudowę działki pobliskiemu dilerowi samochodowemu. Szczęśliwie dla pomordowanych, w mieście wybuchł skandal, który zaowocował budową nieco większej, ale nadal nad wyraz skromnej symbolicznej nekropolii.
Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że w skali kraju znacznie więcej placów i nazw ulic upamiętnia ofiary mordu ukraińskiego. Pamięć, jak wiadomo, jest od zawsze jedną z funkcji polityki. W tym kontekście rozpamiętywanie niemieckich zbrodni jest bardziej niż niewygodne. Rozpamiętywanie ukraińskich zaś doskonale wpisuje się w obecną „hura narodową” narrację. Tymczasem warto pamiętać, iż szeroko rozumiana „kwestia ukraińska” ma niezwykle współczesne, bo oparte na intrygach politycznych, źródła. Oto one.
W zenicie swego panowania Zygmunt Stary rozpoczął zabiegi, aby jeszcze za swego życia zapewnić tron swemu następcy. Elekcja viviene rege była posunięciem ze wszech miar roztropnym i jednym z dowodów na to, iż przedostatni z Jagiellonów na Wawelu na realia rzeczpospolitej szlacheckiej patrzył trzeźwo i wolał nie zasypiać gruszek w popiele. Niestety, jak to bywa w demokracji, zgoda parlamentu na nietypowe plany władzy miała swoją cenę. W tym konkretnym wypadku (między innymi) było to zrzeczenie się uprawnień monarchy do rozstrzygania sporów pomiędzy szlachtą i chłopami. Powyższe miało następstwa proste, acz brzemienne w skutki: na rosnące obciążenia nakładane przez szlachtę, chłopi odpowiedzieli ucieczkami, które niebawem stały się zjawiskiem masowym. Na głównych beneficjentów ucieczek wyrośli… ukraińscy kniaziowe. Chłopi bynajmniej nie od razu zdecydowali się na tę odległą lokalizację. Atrakcyjnym kierunkiem dla zbiegów były Czechy, a także Prusy i północne Mazowsze. Tyle, że w tych okolicach zdarzały się wcale często przypadki karania i wydalania poszukiwaczy lepszego życia. Rusińscy władcy do takich technik nie uciekali się w zasadzie nigdy. Powody były oczywiste: ich gigantyczne latyfundia obejmowały tereny niemal bezludne, zatem w kontekście produkcji rolnej praktycznie pozbawione wartości. Nie oznacza to rzecz jasna, że kniaziowie nie mieli Koronie niczego do zaoferowania. Polonizowali się szybko, porzucając przy okazji prawosławie, które nie przydawało prestiżu w stołecznym Krakowie. Potrafili popisać się gestem, a nie bez znaczenia było również to, iż na sejm stawiali się w otoczeniu zaprawionych w bojach mikro-armii, co w kraju pozbawionym stałych sił zbrojnych miało spore polityczne znaczenie. Kto wie, czy nie równie istotne były zagadnienia towarzyskie. W Koronie książąt było bowiem jak na lekarstwo i pochodzili oni niemal wyłącznie z wymierających Piastów. Ziemie litewsko – ruskie pełne były kniaziów, a najmożniejsi z nich (dzięki postanowieniom Unii Lubelskiej) otrzymali potwierdzenie swych tytułów książęcych – w rewanżu za udział w przeprowadzonym przez Zygmunta Augusta małym zamachu stanu. Województwa podlaskie, wołyńskie, kijowskie i bracławskie król inkorporował do Polski, a powyższa polityka faktów dokonanych solidnie zmitygowała litewskich możnowładców.
Od tej pory Ostrogscy, Zasławscy, Zbarascy, Wiśniowieccy, Koreccy, Sanguszkowie, Czetwertyńscy i Czartoryscy mogli równać się prestiżem Radziwiłłom, których tytuł książęcy pochodził z nadania (i to obcego). Uzbrojeni w koronne prawodawstwo zasiedli w sejmie Rzeczpospolitej, a dzięki związkom z łaknącą tytułów szlachtą koronną, polonizowali się szybko i chętnie. W ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat dokonała się nietypowa transfuzja: rusińska magnateria przestroiła się w polskość, koronni zbiegowie odnaleźli się w nowej kozackiej tożsamości.
Rody książęce bardzo skutecznie wypełniły próżnię pomiędzy królem, a masami szlachty i począwszy od Unii Lubelskiej, uzyskały olbrzymi wpływ na państwo. Neofici rzymskiej wiary, często bardziej polscy od Polaków, prędko odcięli się od własnego ludu i nie minął wiek, a stali się uosobieniem krwiożerczych tyranów, których władza nie ustępowała monarszej – szczególnie tam, gdzie granice Rzeczpospolitej zależały wyłącznie od sprawności prywatnych armii.
Te jednak nie wystarczyły, gdy po Ukrainę zapragnęli sięgnąć sąsiedzi. Tu potrzebna już była armia koronna i jej mobilizowani na czas wojny zaporoscy kozacy – idole ukraińskiej chłopskiej czerni. Chwaleni za męstwo i odwagę w boju, stawali się zbędnym balastem, gdy umilkł szczęk szabel. Potęga kozaków rosła odwrotnie proporcjonalnie do kondycji Rzeczpospolitej, która wobec braku własnej armii systematycznie uciekała się do ich usług. Takiej polityce nad wyraz niechętnie przyglądali się ukrainni magnaci: umocnienie państwa nieuchronnie prowadziłoby do osłabienia ich potęgi. W efekcie polityka wobec kozaków stała się przedmiotem wielu intryg, a królewskie posunięcia bardzo często przygotowywano tajnie. Powyższe budowało szczególną pozycję tym, którzy wobec mas kozackich mogli się legitymować monarszym umocowaniem. Z owej pozycji jako pierwszy skorzystał pułkownik kozaków rejestrowych – Krzysztof Kosiński. Polski szlachcic i odważny żołnierz był jednocześnie hulaką i wałkoniem, a własne nadania ziemskie postradał na rzecz Ostrogskich. Rachunki wyrównał 29 grudnia 1591 roku, zdobywając zamek w Białej Cerkwii na czele… kozaków rejestrowych. Bunt, który przeszedł do historii jako powstanie Kosińskiego, otworzył długą listę większych i mniejszych starć zbrojnych, zwieńczoną w 1648 roku przez powstanie Chmielnickiego. Powstanie, które bynajmniej nie rozpoczęło się pod sztandarem ukraińskiej samodzielności narodowej. Pośród kozaków nie brakowało dżentelmenów przedsiębiorczych, a pośród nich także zamożnych posiadaczy ziemskich. Marzyły im się te wszystkie prawa, które niemal 100 lat wcześniej otrzymali kniaziowie rusińscy. Tym ostatnim taka okoliczność zupełnie się jednak nie podobała. Emancypacja kozacka podkopywałaby wszechwładzę magnacką, która dzięki swoim przywilejom w województwach małopolskich w rzeczywistości panowała. Dziesięciolecie wielkich walk polsko – ukraińskich miała na zawsze zakończyć Unia Hadziacka (1658), tworząca de facto Rzeczpospolitą Trojga Narodów. I kto wie, jak dalej potoczyłyby się sprawy, gdyby nie Rosja. Z jej inspiracji przeciw własnym liderom powstały biedne masy chłopskie. Wojna polsko – rosyjska spolaryzowała masy kozackie i w praktyce doprowadziła do podziału Ukrainy, przypieczętowanego ostatecznie traktatem (w 1686 roku), a linie graniczne utrzymały się aż do II rozbioru Polski.
Rosja początkowo tolerowała pewną niezawisłość kozacką, ale Katarzyna II zabrała się za ich skuteczną rusyfikację. Rosnąca potęga Rosji tylko tę politykę umocniła, a do ukraińskiego odrodzenia doszło dopiero dzięki władzom austriackim. Te – po początkowych wysiłkach germanizacyjnych – zorientowały się, że nic nie zapewni lepszej kontroli nad dzielnicą, niż umiejętne rozgrywanie antagonizmów ukraińsko – polskich. Znalazły one ujście w częstych sporach w galicyjskim parlamencie. Wiek XX stał się widownią polsko – ukraińskiego sporu, który wszedł w fazę ostrą, a jedną z przyczyn było zajmowanie przez Polaków większości kluczowych dla dzielnicy urzędów.
Wiedeń zorientował się, że jedyną polityką, która pozwoli utrzymać w całości imperium, jest rozgrywanie niechęci narodowych. Dzięki tej polityce Lwów stał się kolebką współczesnej ukraińskiej myśli narodowej, a efekty nie kazały na siebie długo czekać. Nowy etap relacji polsko – ukraińskich otworzyła tradycyjnie polityka. Polaków i Ukraińców dzieliła historia, ale łączył… socjalizm, o czym przekonały się w 1905 roku elity galicyjskie. W trakcie wielkiej manifestacji we Lwowie (23.10.1905) Ignacy Daszyński i Mykoła Hankewycz dostarczyli hrabiemu Potockiemu (namiestnikowi Galicji) wspólne stanowisko w sprawie przyszłych wyborów. Te, w zamyśle socjalistów miały być powszechne i zapewnić parlamentarną reprezentację ludowi. Powyższe nie podobało się nie tylko polskim klasom posiadającym, ale również… Ukraińcom, którzy nie przepadali za ideami socjalizmu. Efektem był niebezpieczny rozłam. W zamian za stanowiska w administracji i poważne ustępstwa w obszarze nauczania (kolejne wydziały ukraińskie na uniwersytecie Lwowskim i nowe szkoły z językiem ukraińskim) znaczna część posłów ukraińskich poparła większość zachowawczych Polaków. Igranie z narodowym ogniem miało tragiczny finał. 12 kwietnia 1908 Myrosław Siczyński, student III roku filozofii, zgłosił się na audiencję u namiestnika Potockiego. Nie wiadomo o czym rozmawiali. Faktem jest, że wkrótce rozległy się cztery strzały. Zaczęła się nowa era.
O dalszej historii można by napisać dużo – począwszy od tego, że tajemniczym zbiegiem okoliczności Siczyński, pierwotnie skazany na karę śmierci, został najpierw ułaskawiony (wyrok zamieniono mu na 20 lat więzienia), a następnie w nocy z 9 na 10 listopada 1911 zbiegł z więzienia w Stanisławowie, w którym odbywał wyrok. W 1914 roku znalazł się w USA, ale po powstaniu ZSRR kilkakrotnie gościł na terenie ukraińskiej SSR, i to zarówno w latach 30., jak i po drugiej wojnie światowej. Co ciekawe, zabójca bezbronnego człowieka w środowisku ukraińskim funkcjonował jako bohater, a 25 czerwca 2013 został uroczyście upamiętniony przez władze obwodu lwowskiego niepodległej Ukrainy.
Pierwsza przygoda Ukrainy z niepodległością trwała krótko, ale wystarczyła, aby pośród jej mitów założycielskich znalazła się niechęć do państwa polskiego. Niechęć uzasadniona oczywistym konfliktem
o ziemie wchodzące niegdyś w skład Rzeczpospolitej Obojga Narodów, do której tworzenia nigdy nie dopuszczono narodu trzeciego. Ilu Ukraińców znalazło się w granicach II RP dokładnie nie wiadomo, jako że spis powszechny z 1921 roku, podobnie jak kolejny przeprowadzony 10 lat później, do kwestii narodowościowych odnosił się nad wyraz ostrożnie. Można jednak założyć, iż w warunkach swobodnych do narodowości ukraińskiej przyznałoby się nawet 5 milionów ludzi, czyli 15%, ówczesnych mieszkańców Polski. Polityka wobec nich była różna, choć najczęściej wroga. Jedynym, który świadomie i przez wiele lat animował współżycie Polaków i Ukraińców, był Henryk Józewski – wojewoda wołyński. Ponury rachunek tej polityce wystawił rok 1943.
Ani OUN, ani UPA nie byli tu specjalnie potrzebni. Zwyczajny mord i rabunek najlepiej wygląda w makijażu walki o wolność lub równość.