Czyli o tym, że nie ma to jak wola ludu.
Choć może się to wydawać dziwne, w dzisiejszej wolnościowej i demokratycznej Europie w najlepsze funkcjonuje… monarchia absolutna. Jej rozmiary mogą wywołać uśmieszki, niemniej jednak faktem pozostaje, że księstwo Lichtenstein, które stało się monarchią parlamentarną jeszcze w 1821 roku, w roku pańskim 2003 mocą referendum, przyznało swemu władcy prawo do odwoływania rządu i parlamentu bez konieczności pytania się kogokolwiek o zdanie w tej ważnej, jakby nie było, materii. Powyższe nie było pierwotnie celem domu panującego, od dziesięcioleci funkcjonującego w bezpiecznym związku ze Szwajcarią. Poszło jednak o pryncypia. W ultrakatolickim księstwie, w którym kobiety mają prawa wyborcze od 1984 roku, partia władzy zadecydowała o liberalizacji ustawy aborcyjnej, a książę… odmówił jej podpisu. Wobec wyczerpania administracyjnej ścieżki, sprawa stanęła na ostrzu noża. Konflikt na linii demokratyczny rząd i parlament kontra książę, zapowiadał rychłą porażkę archaicznej i zbędnej tradycji. Monarcha rzucił na szalę swe przywiązanie do posiadanych od setek lat włości, demokratyczne władze – prawo do nowoczesności. Rezultat zaskoczył jednak wszystkich. Poddani książęcy dobrowolnie porzucili swe demokratyczne zdobycze, składając pełnię władzy w książęce ręce. Równocześnie weszło w życie nowe prawo. Zgodnie z nim kobiecie, która dokona aborcji, grozi rok pozbawienia wolności.
Dlaczego masy odrzuciły wolność? Choć demokracja i ustrój republikański nie są bynajmniej odkryciami rewolucyjnej Francji, uważa się powszechnie, że to właśnie tam w 1789 roku narodził się współczesny system obywatelski. Uważa się również, że ten wolnościowy zryw nie tylko przyniósł wolność i ulgę ludowi, ale był przez tenże lud długo planowany, znaczony protestami i ofiarami walki. Tymczasem, choć w XVIII wieku we Francji buntów nie brakowało, to nie one zadecydowały o nadejściu jutrzenki wyzwolenia. Jej rzeczywistym zarzewiem, motorem i siłą sprawczą, były jak zwykle pieniądze. Albo ściślej: dotkliwy brak pieniędzy.
Potęga Francji, która na przełomie XVII i XVIII wieku wyrosła na głównego europejskiego gracza, oparta była na sile militarnej i mobilności w podbojach. Jedno i drugie wymagało finansowania, które zdobywano mamiąc bankierów dochodami z nowego świata, dzierżawiąc wpływy podatkowe, czy, w okresie regencji za czasów Ludwika XV, eksperymentując z papierowym pieniądzem i liberalnym rynkiem kapitałowym. Szczególnie to ostatnie, za sprawą Johna Lawa zwieńczone spektakularnym krachem roku 1719, skutecznie utrudniło Francji elastyczne pozyskiwanie dochodów, skazując gospodarkę na uzależnienie od zagranicznych kapitałów. Te jednak płynęły dość wartko, szczególnie gdy francuskie rzemiosło wsparte handlem z koloniami, zaczęło się powoli przekształcać w zarzewie przemysłu. Powyższe solidnie wzbogaciło sfery kupieckie i rzemieślnicze, a nadto pozwoliło na chwilę odetchnąć uciskanym podatkami chłopom. W tak dogodnej, wydawałoby się, atmosferze przejął ster rządów Ludwik XVI (zwany z początku „Dobrym”, choć swój żywot zakończył jako obywatel Kapet). W dniu intronizacji, skarb Francji uginał się pod ciężarem 300 milionów liwrów długu, ale ów problem nie budził jeszcze królewskiego niepokoju. Któż wie, jak dalej potoczyłaby się historia, gdyby nie fakt, iż Ludwik XVI, idąc w ślady poprzedników, sypnął groszem udzielając wsparcia nowej zamorskiej inicjatywnie.
Rewolucja amerykańska, bo o niej tu właśnie mowa, miała dla Francji wielkie znaczenie strategiczne. Trwał bowiem wyścig z wrażym od zawsze królem Francji Albionem, a stawką w wyścigu była supremacja nad kontynentem amerykańskim. Zwycięstwo wymagało jednak ekspedycji tysięcy żołnierzy, a przede wszystkim złota, bez którego nie udałoby się uzbroić młodej amerykańskiej demokracji. Rachunek za to ważne osiągnięcie zamknął się kwotą 2 miliardów liwrów, a regularne zadłużenie państwa dobiło do 600 milionów. Ów stan rzeczy niezwykle tropił monarchę, tym bardziej, iż nie licząc armii, sam dwór pochłaniał doprawdy imponujące środki. Ponieważ jako żywo nadszedł czas na reformy, na dworze królewskim pojawił się odpowiedni reformator, który… dość szybko utracił królewskie łaski, głównie za sprawą szaleńczych pomysłów! Opodatkowanie kleru i szlachty, obniżenie wydatków na dwór, a także wprowadzenie podatków drogowych w miejsce nieefektywnych feudalnych świadczeń nie mogło przypaść do gustu nikomu. Trudno się zatem dziwić, iż koterie wszelkiej maści zwarły szeregi, i już niebawem nowym królewskim faworytem został obrotny młody bankier ze Szwajcarii. O talencie nowego ministra finansów zaświadczył ożywczy strumień kredytów, które niebawem nawodniły wyschnięty rynek kapitałowy we Francji. Początkowo wartki strumień, nad wyraz prędko wysechł, a cudotwórca zainteresował się dorobkiem swego poprzednika. W 1781 było już naprawdę źle. Ratunkiem mogłyby być wyłącznie nowe, fiskalne obciążenia. Tyle, że choć król rządził z bożej łaski, pewnym ograniczeniem było istnienie stojących na straży prawodawstwa lokalnych parlamentów, a te skutecznie sprzeciwiły się zwiększeniu podatków… bez korekt w modelu państwa. Jako, że duchowieństwo i szlachta również nie chciały się dać złupić, zapanował impas, który za sprawą klęski nieurodzaju 87/88 przekształcił się w poważny wewnętrzny kryzys. Król deliberował nad ogłoszeniem bankructwa państwa, a utrwalający się za oceanem porządek polityczny niebezpiecznie kusił niektórych poddanych – szczególnie tych, którzy despotyczną władzą królewską byli już nieco utrudzeni. Grono spiskowców było szerokie i obejmowało zarówno księcia Orleańskiego, dzierżącego dumny tytuł najbogatszego człowieka Francji, jego politycznych pretorianów, pośród których błyszczała wschodząca gwiazda biskupa de Telleyrand, ale także tych, którzy już niebawem mieli zasilić radykalne skrzydło jakobinów. Pośród finansujących rozmaitej maści, chciałoby się rzec polityczne think tanki, nie zabrakło również możnych mieszczan, którzy wprawdzie wkraczali w wyższe sfery za pomocą nabywanych od bankrutującego króla szlacheckich tytułów, niemniej dostrzegali potrzebę nawigowania w bardziej współczesnym kierunku, gdzie trzos i jego zawartość liczyły się jeśli nie bardziej, to przynajmniej na równi z losem, który dawał wysokie urodzenie. Wolnością dla niepiśmiennych mas zajmowano się na płaszczyźnie teoretycznej, koncentrując uwagę na sprawach zasadniczych: to jest ekonomicznej naprawie państwa, w którym solą w oku był rozrzutny król i jego nieodpowiedzialna polityka. W owe konkluzje celował zwłaszcza książę Orleański, skutecznie zadurzony w brytyjskim systemie władzy i głęboko niechętny osiągnięciom dworskich koterii, które dla doraźnych łapówkowych celów sypały piach w najważniejsze dla przyszłości Francji tryby.
Wiosną 1789 król znalazł się pod murem. Francja i dwór łaknęły złota jak kania dżdżu. Władzy pozostało już tylko jedno: przemówić do swego ludu i wyszarpać wyższe podatki. Po 175 latach przerwy, absolutny monarcha zwołał Stany Generalne: przedstawicielstwo kleru, szlachty oraz tych, którzy nie byli ani pierwszymi, ani drugimi. Władza wyraźnie przyklękła na jedno kolano, a wiatr zmian skutecznie powiększał zastępy opozycji. Rozpoczęte 4 maja obrady uświetniła uroczysta msza, a zaraz po niej delegaci rozeszli się do swoich sal. Zgromadzeni osobno, duchowni i szlachta w liczbie 300, oraz cała reszta w liczbie 600, debatowali intensywnie, ale król nie spodziewał się niespodzianek. Uchwały dla swej ważności wymagały aklamacji. Problemy zaczęły się jednak dość szybko. Plebejską salę zaczęli nawiedzać luminarze a wśród nich książę Orleański i biskup de Telleyrand. 10 czerwca stan trzeci przedłożył wniosek, aby obradować wspólnie. Zapachniało buntem. Delegaci powtórzyli swoją prośbę 12-go, a nadal nie uzyskawszy odpowiedzi, obwołali się Zgromadzeniem Narodowym i w radosnym uniesieniu opuścili salę obrad. I choć król tym razem popisał się refleksem i uniemożliwił ponowne zgromadzenie, książę Orlański udostępnił swe paryskie ogrody. 20 czerwca delegaci zebrali się w sali do gry w piłkę i uchwalili, że nie rozejdą się dopóki nie uchwalą konstytucji Francji.
Król jak to król – sięgnął po wojsko, ale wojsko jak to wojsko – w czasach, gdy nie wiadomo dokładnie kto rządzi i kto płaci, wykazało się daleko posuniętą wstrzemięźliwością, co nota bene dało początek znacznie bardziej skorym do pacyfikacji własnych obywateli jednostkom policji. W zakulisowych grach, których do dziś nie przeniknęli w całości historycy, osiągnięto porozumienie: król uznał Zgromadzenie Narodowe, kończąc tym samym rządy absolutne we Francji. Opozycja triumfowała, a Zgromadzenie Narodowe przekształciło się w Konstytuantę, dokonując niejako przewrotu po raz pierwszy. Otóż okazało się nagle, iż członkami konstytuanty nie mogą być delegaci Zgromadzenia Narodowego J. Toczonym zawzięcie politycznym zapasom towarzyszyła pomrukująca groźnie ulica, systematycznie podburzana przez lewe skrzydło reformatorów. Lud wypłynął na sztandary, a masy uzbrojonej tłuszczy jawiły się kolejnym politykom jako narzędzie do realizacji własnych celów. Wbrew pozorom, królewska Francja nie skończyła się w upalne lato roku pańskiego 1789. Król dał szyję dopiero 3 lata później. Ten etap rewolucji Francuskiej od lat stanowi ulubiony obszar politycznych analiz. Przykłady wielu krajów, choćby Polski i RPA, dowodzą, iż tej akurat spuściźnie poświęcono należytą uwagę. Skutecznie transformacje systemowe dokonały się tam, gdzie polem gry było zacisze gabinetów, a nie ulice i masowe starcia.
14 września 1791 Król Francji Ludwik XVI złożył swój podpis na pierwszej konstytucji Francji, wprowadzając jej przepisy w życie. Prawa ludu oznaczały w praktyce, iż głosować mogą jedynie wyposażeni w majątek i starsi niż 25 lat mężczyźni. Dobra kościelne znacjonalizowano, a państwo wzięło rozwód z kościołem. Co zachował król? Władzę nad wojskiem i polityką zagraniczną, a także dziedziczny tron. Co stracił? Teoretycznie niewiele. Praktycznie istotę swej nieograniczonej wcześniej władzy. Niesmak pozostał.
Wobec braku obiektywnie zadowolonych, spiskowano pełną parą. Król w dawnych monarchicznych wrogach poszukiwał przyjaciół, dawni przyjaciele z opozycji odkryli w sobie wrogów. W państwie nie było ani trochę lepiej, a jedynie coraz gorzej, ulica podsycana przez lewicę coraz mniej syciła się orgiami krwi. Ekonomiczni eksperymentatorzy ustalali ceny maksymalne, pęczniejąca biurokracja starała się naprawiać gospodarkę przepisami. Wybitni politycy spekulowali na giełdzie, aparat nowej władzy masowo korzystał z łapówek, lud długo sycił się maratonem śmierci. Pewnego dnia na szafot udał się sam wielki przyjaciel ludu, który zrzekł się wszelkich tytułów i przyjął imię Filipa Równości. Ten właśnie obywatel, znany wcześniej paryżanom jako książę Orleański, hojnie torujący własnym trzosem marsz nowej idei, patrząc na wiwatujący podczas egzekucji motłoch, oddał głowę ze słowami: „A jeszcze wczoraj mnie fetowali”. 21 stycznia 1793 oddał szyję sam król dekapitowany jako obywatel Kapote.
Nastała wolność? Lud zatriumfował? Ani na chwilę. Niebawem jakobini przetrącili krzyż zbyt miękkiej żyrondzie, a rozpętawszy absurdalny terror, sami padli ofiarą obawiających się rychłej śmierci współtowarzyszy. Zmieniały się władze, terror Wielki zastąpił terror Biały, egzekucje nie ustawały, aż ster rządów uchwycił Dyrektoriat. Stąd już tylko krok do przewrotu Bonapartego i dnia, w którym przystroił on swe skronie cesarską koroną.
Jaki z tego morał? Lud od zarania dziejów służy wyłącznie do legitymizacji władzy, która nie pochodzi od Boga czy innego metafizycznego nadania. Pełni zaszczytną rolę walca, który uwiedziony zgrabną obietnicą toruje drogę politykom, a ci realizują na zapleczu własne cele. Republikę doniecką poprzedza w historii cała masa innych, czasem istniejących do dziś, czasem zapomnianych, nieodmiennie jednak powoływanych z woli ludu i z tegoż ludu potrzeby wolności.
Wedle statystyk frekwencja wyborcza w Europie spada, a prawo wyborcze nigdzie nie jest już realnym atrybutem wolności. Mechanizm wyborczy osłabł, a brak kadencyjności na poziomie lokalnym już wyprodukował w Polsce „wiecznych” burmistrzów. Tylko czekać aż Unia postawi na parlamentarną profesjonalizację i wydłuży solidnie kadencję europosłów J. Ustrój republikański nie ma już świeżości, a aparat państwa urósł do rozmiarów, w których stał się ekwiwalentem suwerena zainteresowanego własną przyszłością i własnym trwaniem. A monarchia? O dziwo w Europie trzyma się całkiem mocno. Do dzisiaj trwa w Norwegii, Szwecji, Danii, Belgii i Holandii a także Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. Przetrwała również w księstwach Monako, Luksemburga i Lichtensteinu. Choć uprawnienia koronowanych głów różnią się od siebie w europejskich państwach, zdumiewa w nich jedno: poza dziedzicznością nie różnią się wiele od funkcji europejskich prezydentów. I choć powszechnie wiadomo, że prezydenci to zazwyczaj polityczne maskotki, wiadomo również, jak wielkie znacznie dla mas mają symbole. Co więcej, przypadek Napoleona III dowodzi, że stanowisko prezydenta może się doczekać władcy. Czego tu potrzeba?
Woli ludu. W odpowiedniej interpretacji.