Czyli o tym jak się ma BDSM do designu oraz o tym, że bez łopaty trudno o odkrycia.
Niebo napuchnięte od ponurych sinych chmur nie pozwalało zapomnieć, że rzecz się dzieje na „nizinie nadwiślańskiej” – jak teren miedzy Odrą a Bugiem mieli w zwyczaju nazywać stratedzy z sowieckiego sztabu generalnego. Choć świński deszczyk wypranym z koloru stołecznym murom dodawał niepokojącego kontrastu, to jednocześnie skutecznie zniechęcał do spacerów innych niż wymuszone pracą lub stosownym obowiązkiem. Uwiąd twórczy męczył mnie już od kilku dni. Budynek, który przybierał właśnie ostateczną formę, marzył mi się od lat. Był już prawie gotów a trwające rok oskrobywanie pięknej bryły z koszmarnych narośli miało się właśnie ku końcowi. Ale cały czas coś było nie tak. Czegoś w tym wszystkim brakowało. Dreptałem w kółko w realu i w przenośni. Wertowałem stare dokumenty, przeglądałem zdjęcia i stare plany. Nic. Panów na budowie wyraźnie już nosiło, co nieodmiennie oznacza nadchodzące kłopoty. Niepokój twórczy operatorów łopaty przekuwa się zazwyczaj w „ulepszenia”, od których piękna pękają nawet ukryte za miłosiernymi powiekami oczy. Dochodzimy do ściany. Pomysłu nie ma, a to co jest dalej mi się nie podoba.
Kiedy docieram na miejsce akcji dwóch wspartych na łopacie dżentelmenów rzuca mi złe spojrzenie. Ćmią szlugi, a słodkawy dym uparcie wisi w stojącym powietrzu. „No to robimy coś wreszcie?” – dopytuje się zniecierpliwiony designer Krzysiek, a jego kontrastująco czerwony kinol wyraźnie zaświadcza, że „księżycówa” teścia była dzisiaj grana jako obowiązkowy antybiotyk lub antydepresant. Znam ten wyrób; faktycznie doskonały. Popatrzyłem w niebo i z punktu rozgrzeszyłem pana Krzyśka. W zasadzie też bym golnął. I przypomniał mi się znienacka Antek Nerkowski – leciwy dyrektor Oddziału PBK w Piszu. Noooo, delegacja w te rejony to była poważna sprawa :). Dyrektorski bimberek był równie sławny jak zniszczenia, które powodował. Rozmarzyłem się :). Oddział PBK stał przecież tuż obok stacji w Piszu, na którą przybyłem na swój pierwszy obóz żeglarski. I wtedy mnie olśniło! Wakacje, emocje, nieznane, podróż; a jak podróż, to pociąg; a jak pociąg, to… TORY!
„Panowie, sprawa jest!” – zakomenderowałem ochoczo, „Wychodzimy na zewnątrz i kopiemy”. Mojego entuzjazmu nie podzielał nikt: +2 stopnie, buro, siąpi deszczyk, a mi się plenerowych operacji zachciało. „Wychodzimy i co?” – dopytywał pan Krzysiek. „Kopiemy!” – uściśliłem, a operatorzy osobistych urządzeń wyładowczych nie potrafili ukryć grymasu obrzydzenia. Niechętnie wyczłapali na zewnątrz.
Tory. Przypomniałem sobie, że na starych mapach była zaznaczona bocznica. Dzisiaj już nie było po nich śladu, ale coś przecież musiało pozostać! Szyny można wyciąć, ale torowiska nie da się przecież ot tak wydłubać i wyrzucić. Coś musi tu gdzieś być. Zrelacjonowałem pokrótce powód mojej nagłej ekscytacji. „Pojebało go” – aż nadto wyraźnie mówił wzrok designera Krzyśka, a w oczach jego pretorian zapaliła się wyraźna złość. Deszcz jak na złość nabrał wigoru i z mżawki zamienił się w półlodowy prysznic. Panowie zbili się w mroczną gromadkę. „Jak mamy kopać, to kopiemy” – filozoficznie zauważył designer Krzysiek, „Ale gdzie?”. Potoczyłem wzrokiem po mniej więcej 100-metrowej elewacji budynku 46. Tory mogły być wszędzie; albo nigdzie. Myślę. Oni patrzą. Czas leci. „Tu!” – wskazałem pierwsze lepsze miejsce. Łopaty poszły w ruch.
Leje. U siebie się nie schowam. Chciałbym, ale niezręcznie:). Spaceruję sobie, a tempo nawilżania ogranicza mi parasol z logo Soho Factory. Kopią, kopią; atmosfera kwaśna i nagle… coś jest! A za chwilę już nie tylko coś. Bo za chwilę widać już najprawdziwsze, oryginalne T O R Y!
Trzeba szczerze przyznać, że chłopaki nabrali wigoru i za chwilę wydać już było znacznie większy kawałek torowiska.
Następnego dnia kilkanaście metrów podkładów i szyn.
Potem było niestety gorzej. Szyny nie oparły się złomiarzom. W ziemi zostały już tylko (albo aż) oryginalne drewniane podkłady. Torowisko pochodziło najprawdopodobniej z 1925 roku i stanowiło zmodernizowaną bocznicę, którą w ten rejon sprowadziła kilkadziesiąt lat wcześniej Manufaktura Juta. „Rewitalizacja torowiska!” – przeszło mi natychmiast przez głowę. Tego jeszcze nie było. Fakt. Nie było. W Polsce. Bo absolutnym mistrzostwem świata w dziedzinie kreatywnego wskrzeszania torów i torowisk było, jest i będzie paryskie Promenade Plantee. Nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni dowiemy się, że prekursorami wielkich przebudów upadłych przestrzeni miejskich są właśnie Francuzi. La Defense było najprawdopodobniej pierwszym istotnym projektem rewitalizacyjnym o tak istotnej skali. I z tego punktu widzenia, nowojorskie High Line można by uznać za projekt wtórny. Możnaby, gdyby nie to, że stworzyło nowe identity dla całej dzielnicy Meatpacking District. Stało się wręcz symbolem jej przemiany.
Dzielnica, która od czasów swego gospodarczego upadku okryła się złą sławą, aby w połowie lat 80-tych stać się niekwestionowanym epicentrum wszelkiej maści usług seksualnych doskonale zharmonizowanych z handlem narkotykami. To tutaj właśnie realizował swoje eksperymenty BDSM Jerzy Kosiński i to tutaj zapewne nawiązywał swoje wpływowe, choć jak się na koniec okazało, niezwykle toksyczne znajomości. Lata 90-te przyniosły okolicy jakościową zmianę. Tanie i spektakularne przestrzenie magazynowe zaczęli obejmować początkujący designerzy, tacy jak choćby Alexander McQueen, Stella McCartney czy Christian Louboutin. Równolegle o dzielnice upomnieli się architekci i pasjonaci postindustrialnych przestrzeni. To dzięki nim w 1999 roku narodził się projekt High Line – jeden z piękniejszych przykładów rewitalizacji post industrialnej przestrzeni. Niecałe dwa kilometry fantastycznie zmodernizowanej linii kolejowej stworzyło symboliczną oś dla nowej, kreatywnej dzielnicy. Paryski oryginał został wspaniale przetworzony i zaadoptowany do odnajdujących nową drogę fabrycznych przestrzeni.
Mam nadzieję, że podobną rolę odegra nasze wskrzeszone torowisko stając się aortą Soho. Choć na razie linia została zrewitalizowana w części, w niedalekiej przyszłości dołączą do niej kolejne, dedykowane różnym aktywnościom przystanki. Dzisiaj tor prowadzi nas od budynku 1923 w którym bije serce projektu, przez redakcję Malemena, biuro i showroom Rage Age i kończy się na niezwykłym obiekcie opatrzonym neonem Warszawa Wschodnia. Dokąd poprowadzi nas dalej?
Designer Krzysiek z uznaniem komentował wysiłki jednolicie odzianych fachowców z PRKI Wrocław. „Sprawne chłopaki!” cmokał z satysfakcją obserwując pracę wyjątkowo zgranej ekipy. Zachwyty były na miejscu. Wrocławska „perka” to jedna z najlepszych firm budownictwa kolejowego w naszym kraju, a tej „zabawkowej” roboty podjęła się wyłącznie…. z sentymentu. Kilkanaście lat temu była moją spółką portfelową w Zachodnim NFI, przeprowadziłem tam jedną z pierwszych emisji obligacji konwersyjnych na akcje. Maszyny, które wtedy kupiono pracują do dzisiaj. „Fachowo robią” z nutą zazdrości zauważył designer Krzysiek „no ale jak tu ma jeździć lokomotywa …. nie dalibym rady” rozgrzeszył się ostatecznie.
Bo jak jest torowisko, musi być również lokomotywa. Niewielka, ale ważna. Już za tydzień pojawi się na peronie obok 1923 nasza własna SM03. Na chodzie. Być może kiedyś pociągnie skład którym dojedziemy bezpośrednio …. na lotnisko:)?