Czyli o tym, że – jak wiadomo – zależy od punktu siedzenia
O tym, że we współczesnych realiach politycznych trudno jest ustalić kto i z czym jest na lewo lub na prawo, wiadomo wprawdzie nie od dzisiaj, ale weekendowe wydanie Gazety Wyborczej dostarcza w tej kwestii kolejnego materiału do analiz.
Wzmiankowana, pod mrocznym tytułem „Dziedzicom zapłacimy WSZYSCY”, donosi o wyroku, zgodnie z którym rodzina Grocholskich otrzyma 200 mln złotych odszkodowania od skarbu państwa. Lektura artykułu dowodzi, że czujna na froncie sprawiedliwości i demokracji GW czyni jednak zasadniczy wyjątek dla obywateli i obywatelek klasowo obcych. Mimo, iż treść artykułu nie pozostawia wątpliwości co do zasadności roszczenia (nacjonalizację orzeczono wadliwie, co oznacza, że działki pospolicie zagrabiono) i nie mamy tu do czynienia z sytuacją, gdy odszkodowania domaga się kto inny niż spadkobierca, dziennikarze zdecydowanie stają po stronie bogu ducha winnych mieszkańców domów, które wybudowano na spornej (jak się okazuje) własności. Tymczasem ci ostatni, jako nabywcy w dobrej wierze, mogą spać spokojnie. Odpowiedzialność za ów błąd ponosi w całości państwo polskie i to ono powinno wyrównać szkody i dlatego też od państwa domaga się odszkodowania rodzina Grocholskich. Niemniej jednak czujni dziennikarze stawiają przerażające pytanie w podtytule: „Czy powrócą latyfundia?”
Prywatyzacja i reprywatyzacja od zarania III RP budziły i nadal budzą szereg kontrowersji. Brak poważniejszych działań w tej dziedzinie i zamiatanie spraw pod dywan doprowadził do patologii, które dzisiaj oglądają światło dziennie jako kolejny „układ warszawski”. Tymczasem mechanizmy, które stały się wygodnym instrumentem korupcyjnym stworzyło… państwo polskie, i to na dodatek już to całkowicie niepodległe.
Najdoskonalej portretuje to dekret Bieruta, za pomocą którego znacjonalizowano w 1945 roku wszelką własność prywatną na terenie miasta stołecznego Warszawy. Powyższe zastosowano egalitarnie, toteż nieruchomości stracili również obywatele innych państw i kontrolowane przez nich spółki, tyle, że na mocy umów międzynarodowych wypłacono im stosowne odszkodowania. Największy odsetek pokrzywdzonych stanowili zatem obywatele polscy, a w tej liczbie, rzecz jasna, wielu Żydów. Na dodatek tężejący reżim nie liczył się specjalnie z ładem prawnym; w efekcie nacjonalizowano bardzo niechlujnie, popełniając przy tym szereg błędów i zaniechań. Co gorsza nie obyło się też bez niezliczonej ilości większych i mniejszych przestępstw, tyle, że z różnych względów podówczas ich nie wykrywano. Dość powiedzieć, że arcyagresywny akt prawny natychmiast stał się żerowiskiem dla rozmaitych elementów „przedsiębiorczych”. Jakim sposobem?
Choćby takim, że nowy akt prawny teoretycznie dotyczył wyłącznie gruntów, a nie wybudowanych na nich nieruchomości. W założeniu swój majątek mieli zachować ci, których budynki przetrwały wojnę, a ustawa wprowadziła możliwość ubiegania się o przyznanie „własności czasowej” zabranych dekretem budynków. Tyle, że władze określiły tu nieprzekraczalny termin 3 miesięcy, któremu w warunkach powojennych trudno było sprostać – tym bardziej, że wielu właścicieli nie żyło lub nie byli się w stanie zebrać ich wszyscy spadkobiercy. Co gorsza, w wielu przypadkach właściciele, którzy mieliby się zgłosić celem złożenia odpowiedniego wniosku… siedzieli w więzieniu lub odsiadką grożono im właśnie za chęć obrony swojej własności. Jak wykazuje lektura zachowanych dokumentów, praktyka wywłaszczania zależała od zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Choć „własności czasowej” nikomu nie przyznano, to raz mniej, a raz bardziej skrupulatnie przechowywano i rejestrowano składane przez obywateli wnioski. Podówczas urzędowa rzetelność zdawała się mieć znaczenie drugoplanowe, choć ten, kto nie wystąpił o nadanie „własności czasowej” w ustawowym terminie, tracił prawo do wszelkich przyszłych roszczeń.
Przez kilka dziesięcioleci szans na zwrot nieruchomości nie było żadnych, choć dawni właściciele często z wielkim zdumieniem odnajdywali się nadal w księgach wieczystych. Brak szacunku dla prawa i przekonanie o wiekuistej trwałości PRL zaowocowały szeregiem administracyjnych niedoróbek, ponieważ zazwyczaj nie zawracano sobie głowy właściwym ewidencjonowaniem swobodnie łączonych działek, burzenia budynków i nowo wytyczanych ulic. Dziesiątki lat zaniedbań wykwitły brzydkim liszajem na dziewiczym licu III RP, która ograbionym właścicielom kojarzyła się ze zwrotem znacjonalizowanych nieruchomości. Tymczasem szybko się okazało, że reprywatyzacja nie znajduje się w gronie zagadnień priorytetowych, a w kwestiach warszawskich przyjęto rozwiązanie iście szatańskie, choć niezwykle skuteczne w ograniczaniu zwrotu dawnej własności. Otóż o zwrot zabranego dekretem mienia mogli się ubiegać jedynie ci, którzy… dopełnili określonych w nim możliwości zwrotu, czyli o mityczną „własność czasową” prawidłowo wystąpili.
O tym, czy takie rozwiązania były dla dawnych właścicieli upokarzające można by dyskutować godzinami. Do wyrobienia sobie zdania wystarczy jednak niezwykle plastyczny przykład. Urokliwą Aleję Przyjaciół wytyczono w ramach parcelacji parku należącego do pałacyku Sobańskich. Efektem parcelacji przeprowadzonej w latach 30. były wspaniałe budynki, które notabene do dziś słyną z elegancji i architektonicznego smaku. Pośród tamtejszych inwestorów nie brak było ludzi sukcesu, a jednym z najbardziej znanych posiadaczy tamtejszych kamienic był Janusz Regulski – jeden z niewielu międzywojennych selfmademanów, właściciel i prezes korporacji Siła i Światło S.A. Dom, który wybudował w Alei Przyjaciół imponował nie tylko Warszawiakom; po upadku Warszawy we wrześniu 1939 zajęli go Niemcy, a wkrótce cała Aleja Przyjaciół znalazła się w zamkniętej dzielnicy niemieckiej. Budynki wyłącznie dzięki temu przetrwały powstanie warszawskie. Przez powstańców niezdobyte, po upadku powstania nie zostały przez Niemców wysadzone, a już w lutym 1945 zainteresował się nimi Urząd Bezpieczeństwa oraz doborowe grono ówczesnych notabli. Janusz Regulski, choć posiadał akt własności, wniosku o własność czasową nie złożył, ponieważ… znalazł się w więzieniu. Finalnie opuścił je dopiero w 1955 roku, a rodzinie zakazano meldunku w administracyjnych granicach Warszawy. Z przyczyn proceduralnych spadkobiercy nie mogli zatem uzyskać zwrotu zajętej nieruchomości. Można by jednak przyjąć, że Aleję Przyjaciół zamieszkują osoby, które władający Warszawą urzędnicy postanowili objąć szczególną troską. Tyle, że pośród nich aż roi się od niezwykle interesujących nazwisk. Mieszkanie odziedziczone po rodzicach ma tam nadal choćby Adam Michnik.
Pośród mieszkańców Warszawy – miasta, na którym potwornie odcisnęła się wojna – nie brak przybyszów, którzy swoje tutejsze kariery zawdzięczali reformie rolnej. Wywłaszczenie, którego notabene w żaden sposób nie zakwestionowano ani nie zadośćuczyniono w całkowicie suwerennej Polsce, stało się podwaliną materialnego awansu dla wielu obywateli polskich, choć znaczna część zagrabionych majątków weszła w skład Państwowych Gospodarstw Rolnych. W latach 90. wiele z nich wydzierżawiono lub sprzedano w ramach… prywatyzacji. O prawowitych właścicielach zapomniano po raz kolejny.
Gazeta Wyborcza po raz kolejny stara się przypomnieć, że przedwojenni posiadacze to „wyzyskiwacze”, jak zgrabnie określała ich ludowa władza, lub „kapitalistyczni krwiopijcy” – ludzie pozbawieni własności w wyniku praktycznego zastosowania zasad sprawiedliwości społecznej, która wyrównała „wielowiekowe” nierówności. Czy ta definicja jest jednak na pewno słuszna? Czy można i należy straszyć czytelników kwotami odszkodowań należnych za te majątki, które nawet w świetle grabieżczych ustaw odebrano w sposób wadliwy? I wreszcie: czy ktokolwiek z tych, którzy posiadają jakąkolwiek nieruchomość współcześnie, uznałby za sprawiedliwe wywłaszczenie w ramach jakiejś nowej „wyrównawczej” inicjatywy?
Na pewno nie. Pozostaje liczyć na to, iż parowóz dziejów nie przeora tej szerokości geograficznej ponownie.