Czyli o tym, że każdy kij ma dwa końce
Noc z 27 na 28 lutego 1933 dostarczyła Berlińczykom nie lada atrakcji. Wydarzenie, które miało niebawem stać się momentem zwrotnym w historii świata, zgromadziło wielu gapiów, których, choć dzieliło wiele, z pewnością łączyło jedno: niechęć do skompromitowanej republiki. Pożar dostarczył gawiedzi niebywałych atrakcji, a wszystko to za sprawą niezwykle sprawnie przygotowanego podpalenia. W tej kwestii wątpliwości nie miał zresztą nikt. Niejasne było jednakowoż co innego: kto i dlaczego owo profesjonalne podpalenie przygotował.
Choć przez dziesięciolecia oficjalnej historii PRL i nie tylko, wątpliwości nie było żadnych, dziś – a może szczególnie dziś – warto by się było nad tym zagadnieniem ponownie zastanowić. I to bynajmniej nie dlatego, że szereg ustaleń w tej kwestii popełnił autokompromitujący się często John Irving. W przypadku pożaru Reichstagu winnych określiła na zawsze łacińska maksyma: czyja korzyść, tego wina. Choć trudno odmówić jej słuszności, to ustalenie winnych czasem nastręcza zasadniczych przeciwieństw – osobliwie, wszędzie tam, gdzie historię piszą media, a spracowani gentelmani w salach przesłuchań nie ustają w dociekaniu prawdy.
Tymczasem Niemcy Anno Domini 1932 nie były bynajmniej oczywistą widownią zwycięstwa narodowych socjalistów. Co więcej, uważny obserwator zauważyłby zapewne, iż utratę 2 milionów głosów w wyborach z 6 listopada trudno uznać za dowód rozpierającej naród miłości do tejże formacji. Więcej dowodów na pewną zmianę wyborczych preferencji można dostrzec w obozie komunistów, którzy w tych samych wyborach pozyskali o 600 tysięcy głosów więcej, zdobywając imponujące 100 mandatów. Naziści, choć uzyskali dwukrotnie lepszy wynik (33,1 vs 16,3), samodzielnie rządzić jednak nie mogli. Taktyczny sojusz NSDAP i postmonarchicznej DNVP dawał wprawdzie parlamentarną większość, ale nie oznaczał totalnego zwycięstwa. Bez niego przyszłość nie przedstawiała się w różowych barwach.
Nazistów, a faktycznie ich sponsorów, martwił coraz bardziej lewacki charakter socjalistycznej (było, nie było) partii, w której od początku nie brakowało namiętnych zwolenników „uwspólnienia” wielkich majątków. W walce o rząd dusz kompartia jeszcze nie wygrywała, ale takie incydenty, jak strajk komunikacji miejskiej w Berlinie w 1932 roku dowodziły, że czas zaczyna grać na korzyść skrajnej lewicy. W trakcie strajku i związanych z nim zamieszek okazało się bowiem, że taktyczną współpracę zawiązali nie tylko związkowcy czerwoni i brunatni, ale, o zgrozo!, pałkarze SA i ich namiętni przeciwnicy z komunistycznych bojówek RFB! Wbrew pozorom to właśnie w plebejskich SA nie brakowało postaw, które jako żywo pasowały do komunistów. Trudno się dziwić: fanem antykapitalistycznej rewolucji był sam Ernst Rohm – przywódca SA, który bynajmniej nie kochał swoich zwierzchników z NSDAP, a ich arystokratyczno-burżuazyjnych akolitów szczerze nienawidził. W efekcie partia musiała sobie radzić z buntami we własnej bojówkarskiej organizacji. Uciszał je Rohm. Ale co by się stało, gdyby wybrał własną drogę lub zmienił front?
Koalicja NSDAP – NDPV zawiązała się z jednym warunkiem: miała doprowadzić do kolejnych przedterminowych wyborów. Adolf Hitler, któremu w styczniu powierzono urząd Kanclerza wraz ze swoim zapleczem, doprowadził do ustalenia terminu na 5 marca 1933. Kampania wyborcza ruszyła niemrawo, a w powietrzu wisiało coś, co z demokracją nie miało nic wspólnego. Gra miała się odbyć na zupełnie innej szachownicy. W konsekwencji buchnął żywym płomieniem Reichstag.
Zarówno wtedy, jak i dziś nie ma wątpliwości, że został podpalony profesjonalnie i sprawcą nie mógł być wyłącznie schwytany na miejscu holenderski komunista Marinus van der Lubbe. Ani wtedy, ani dziś nie było wątpliwości, że nie podpalił go osobiście Georgi Dimitrow ani jego koledzy z ławy oskarżonych. Kim był człowiek, którego błyskotliwa obrona stała się jedną z najlepszych reklam komunizmu w tamtej epoce?
Choć wokół tej postaci nie brak rozmaitych teorii i domysłów, wiadomo z całą pewnością, iż był architektem sukcesów bułgarskiej kompartii do czasu, kiedy jej dalsze sukcesy uniemożliwił prawicowy zamach stanu. Co ciekawe, towarzysze bułgarscy mogli skutecznie wesprzeć urzędującego premiera (nota bene lewicowca), a prawica nie odniosłaby w 1923 roku tak spektakularnego zwycięstwa. Tyle, że mimo wyraźnych instrukcji z Moskwy, bułgarscy komuniści wspólnego frontu oparcia nie stworzyli. Moskwa pamiętała jednak o towarzyszu Dimitrow, który trafił na trudny austriacki odcinek przyczyniając się do zasadniczego wzrostu tamtejszej partii komunistycznej. Kilka lat później dostał się na najtrudniejszy, ale i najbardziej obiecujący, odcinek niemiecki, na którym stał się jednym z najważniejszych instruktorów niemieckiej Partii Komunistycznej. Choć świat poznał go jako błyskotliwego mówcę (w trakcie relacjonowanego na cały świat procesu bronił się sam), był jednocześnie bezwzględnym aparatczykiem. O jego rzeczywistej pozycji w moskiewskim układzie władzy najlepiej świadczył fakt, iż stolica rewolucji bardzo aktywnie włączyła się do zakulisowej obrony. Choć w obszarze dowodowym proces był farsą, naziści niemalże zdołaliby doprowadzić do oskarżenia. Ale był pewien problem: w wybudowanych po układzie z Rapallo fabrykach z udziałem Junkersa w Charkowie i Samarze przebywało na szkoleniach wielu niemieckich pilotów i konstruktorów. Związek Radziecki dysponował zatem argumentem nie do przecenienia. Niemcy wrócili do ojczyzny dopiero, gdy wszyscy uniewinnieni w procesie dotarli do ZSSR, otrzymawszy wcześniej obywatelstwo radzieckie. Towarzysz Dimtrow w nagrodę zasiadł na fotelu głównodowodzącego kominternu, gdzie wsławił się później jako zatwardziały stalinista, który rozpoczął w swojej organizacji proces śmiertelnych czystek. Jego dalsze losy ujawniły niezbicie, że był niezwykle lojalnym pretorianinem samego Stalina, skutecznie występując przeciw interesom własnego państwa.
Być może nie ma znaczenia, że w trakcie przesłuchań w Norymberdze władze radzieckie bardzo zainteresowały się ustalaniem niemieckiego poziomu wiedzy i ostatecznie zabetonowały przekonanie o nazistowskiej prowokacji. Być może nie ma…
W czerwcu 1941, kiedy niemieckie oddziały ruszyły na ZSSR, powszechnie ośmieszano sowiecką strategię dyslokacji wielkich jednostek w bezpośrednim zapleczu linii frontu. Trzeba było dziesięcioleci, aby świat usłyszał o planie „Burza”, zgodnie z którym ZSSR miał zaatakować Niemcy (w czasie, gdy te będą uwikłane w atak na Wielką Brytanię), ale nie zdążył z uwagi na przeciwnatarcie niemieckie. Trudno zakładać, że w 1933 roku zarzucono plany rozpalania rewolucji na zachodzie. To przecież właśnie w tamtym czasie sowieckie służby notowały wspaniałe sukcesy werbunkowe, a ludzie – tacy jak Kim Philby – zdradzali własny kraj i angażowali się w regularną konspirację zbrojną w Austrii i Niemczech. Pożar Reichstagu zarówno dla nazistów, jak i komunistów, był symbolem władzy Republiki Weimarskiej. Jego podpalenie i represje mogły skutecznie zdynamizować niemieckie społeczeństwo i pchnąć je w wir komunistycznego powstania.
I kto wie, co by się faktycznie wydarzyło, gdyby nie fakt, iż naziści znacznie wcześniej przygotowali się do agresywnego rozwiązania. Symbol, który mógł rzucić ich na kolana, wykorzystali dla siebie, rozkręcając natychmiast wielką spiralę represji, nigdy wcześniej niewidzianą w Niemczech. Wyniki wyborów 5 marca przyniosły nową rzeczywistość:
Warto zauważyć, że to wyniki osiągnięte w ramach ogłoszonego 28.02.1933 stanu wyjątkowego! W efekcie kampanię wyborczą prowadzono skrajnie brutalnie, finansowano z budżetu państwa, a politycznych przeciwników masowo aresztowano.
5 marca 1933 Rosja Radziecka straciła szansę na polityczne zwycięstwo w Niemczech. Kohorty zawodowych działaczy, którzy podobnie jak Dymitrow znajdowali się w Rzeszy nielegalnie, musiało zbiec, albo znalazło się w więzieniach. Prawdopodobnie najlepiej zorganizowany aparat sowiecki poza ZSRR został skutecznie znokautowany. Najprawdopodobniej wyłącznie dlatego, że naziści uderzyli pierwsi.
Historię jak wiadomo piszą zwycięzcy, a od niedawna historia musi być również politycznie poprawna. W wielu lewicowych środowiskach do dziś ZSSR jest krajem wiecznej szczęśliwości, planującym wyłącznie wyzwolenie mas od ucisku i zaoferowanie im szczęścia wiecznego. W tej optyce nie ma miejsca na zbrodnie i spisek, które rezerwuje się wyłącznie dla oficjalnych zbrodniarzy tego świata. Tymczasem wielka polityka to wielka szachownica, na której nigdy nie gra się fair, a wolność, moralność i prawda to zwyczajowe zaklęcia, których nieodmiennie łakną masy. Od wieków te same wojny były sprawiedliwe i bandyckie po obu stronach frontu. I nie inaczej jest dzisiaj.
Bo zasada jest zawsze taka sama: pecunia non olet oraz inter arma silent leges…