Sarajewo 2

Czyli o tym, do czego może doprowadzić efekt domina

Choć od 24 listopada 2015 minęły tylko nieco ponad dwa tygodnie, opinia publiczna zdołała o nim niemal całkowicie zapomnieć. Nic dziwnego – ostatnimi czasy w polityce światowej sporo się dzieje, co potwierdza po raz kolejny słynne twierdzenie Clausewitza, że wojna to nic innego jak tradycyjna polityka, tyle że prowadzona innymi środkami. O nieustającej prawdziwości owego twierdzenia wydaje się zapewniać dzień codzienny, choć przeczy to, rzecz jasna, uparcie lansowanym medialnym zapewnieniom, wedle których siły używa się wyłącznie po to, aby chronić demokratyczny ład i porządek społeczny.

„Wolnościowa” frazeologia odpowiada każdej stronie w każdym konflikcie, a coraz bardziej bipolarny świat powoduje, że na popularności raczej na pewno nie straci. Zestrzelenie Su-24 jest zatem dla jednych pierwszym wyraźnym „NIE” dla neoimperialnej polityki Rosji, dla drugich to jawny dowód na prowojenną postawę Waszyngtonu. Zaiste trudno uwierzyć, aby tureckie efy zaatakowały bez uprzedniej zgody – tym bardziej, że w porównaniu z nimi bombowy Su-24 ma zwinność ciężarówki Kamaz i absolutnie nie nadaje się do walki powietrznej, co samo przez się wyłącza gorliwość rosyjskich pilotów do występowania w roli tarczy strzeleckiej. Strącenie bombowca miało więc charakter pokazowy. Ankara postanowiła wyraźnie pokazać, jak daleko posunie się w obronie własnych interesów. Pokerowa zagrywka ujawniła słabość Rosji, której nie dały rady przykryć ciężkie ataki rakietowe na pozycje Turków syryjskich.

Co ciekawe, ani o tym kim są, ani o tym, o co walczą, nie wspomina się chętnie w mediach. Nic dziwnego. Turecko-syryjska granica państwowa została bowiem ustalona w 1921 roku, a  Anglia i Francja, szatkujące terytorium Wielkiej Porty, stosunkami etnicznymi bynajmniej się nie przejmowały. Ustaloną granicę poddano jednak rewizji dość szybko, bo już w 1939 roku do Turcji powrócił ważny port wraz z sandżakiem Aleksandretty. Rozwiązanie siłowe, które współtworzyło mit Atatürka, nie rozwiązało wszystkich problemów etnicznych, a po syryjskiej stronie granicy pozostała całkiem spora turecka społeczność, która na przestrzeni dziesięcioleci solidnie się rozrosła, korzystając ze wsparcia bratniej Turcji. Co ciekawe, powrót Aleksandretty Turcy rozegrali bardzo współcześnie. Najpierw powołano do życia Republikę Hatay, do której następnie weszły wysłane z Ankary oddziały wojskowe,  po czym przegłosowano jej połączenie z Republiką.

Nie jest wykluczone, że Erdogan, który mieni się następca Atatürka, chciałby powtórzyć podobny manewr i terytoria opanowane przez bojowników tureckich zorganizować jako osobną strukturę administracyjną, a następnie – przy odrobinie woli międzynarodowej – „wchłonąć” do tureckiego państwa. Oficjalnie wielkim marzeniem tamtejszych bojowników jest demokratyczna Syria, niemniej jednak bój o własne państwo znacznie bardziej pasuje do skali zaangażowania Turcji. Z tej perspektywy przerwanie bezkarnych bombardowań rosyjskich miało dla Ankary znaczenie prestiżowe i z całą pewnością wybudowało Turcji wizerunek, którego najcięższy rosyjski ostrzał rakietowy łatwo nie nadwątli. W kolejnym kroku może się okazać, że demokratycznie wybrany rząd Republiki Aleppo wezwie na pomoc bratnie tureckie oddziały wojskowe, podobnie jak rząd Asada zwrócił się o pomoc rosyjską. Takimi detalami jak brak międzynarodowego uznania nikt nie będzie się przejmował. Jakby nie było, francuskie myśliwce latają po syryjskim niebie bez pytania się o zgodę al-Asada, którego Paryż przestał uważać za jedynego legalnego reprezentanta Syrii. Swoje naloty uzgadniają dla odmiany z przedstawicielami amerykańskich sił powietrznych. Do plątaniny interesów na ziemi dojdzie niebawem szereg podniebnych komplikacji, jako że do Francuzów niebawem dołączą brytyjskie myśliwce. Warto zauważyć, że dla jednych celem bomb będzie ISIS, dla innych – Kurdowie lub Turcy syryjscy. Co z tego wszystkiego może wyniknąć?

Słabość Rosji obnażona brakiem odpowiedzi na zestrzelenie Su-24 będzie miała swoje skutki uboczne w jej polityce wewnętrznej. Budujące morale manewry wojskowe nie przykryją faktu, iż mocarstwo atomowe dało sobie zestrzelić samolot wojskowy, a to poważna skaza na wizerunku wszechmocnego cara Rosji. I choć jego krajanie są obecnie zjednoczeni jak nigdy wcześniej, reżim, aby się nie rozpaść, będzie musiał gdzieś ukąsić. Systemy rakietowe, które mają obecnie bronić rosyjskiej bazy w Syrii, boleśnie obnażają prozaiczną prawdę: rozpoczynając swoją misję w Syrii, wrogich ataków lotniczych Rosja po prostu nie brała pod uwagę. Fakt, że musi się z nimi liczyć, wprowadził nowy poziom chwiejnej równowagi. Równowagi, którą łatwo może naruszyć przenikanie przez granicę tureckich formacji wojskowych. Jeśli w takich warunkach dojdzie do rosyjskiego ataku na wojska NATO, Europa znajdzie się w sytuacji całkowicie nowej, ale bynajmniej nie pozbawionej precedensu.

Choć lubi się dzisiaj o tym zapominać, muzułmańskie imperium, którego dziedziczką jest Republika Turecka, przez kilka stuleci skutecznie groziło Europie.

 Padło pod ciosami wielu przeciwników, pośród których najważniejszymi okazały się Anglia, Francja, Austria i Rosja. Rozbijaniu państwa, które u schyłku swego istnienia nazywano „chorym człowiekiem Europy” towarzyszyły wojny, piętrowe polityczne spiski, dyplomatyczne manewry zapakowane tradycyjnie w niesienie wolności narodom ucieśnionym. Serbowie, którzy po dziś dzień żyją mitem bohaterskiej (aczkolwiek przegranej) bitwy z islamem na Kosowym Polu (1389) , długo korzystali z pomocy dwóch możnych sponsorów (Austria i Rosja), aby w końcu znaleźć się z jednym z nich w stanie wojny. Wojny, dzięki której nie ustaje pamięć o zamachu, którego dokonał Gawriło Princip, ale skutecznie zaciera się wiedza o rzeczywistych celach konspiracyjnej „Czarnej ręki”, bez której udziału mordercza kula nie dosięgłaby Arcyksięcia i jego małżonki. Przyczyną zamachu były marzenia o budowie Wielkiej Serbii, a jego ofiarą padł orędownik najbardziej proserbskiej polityki, jaką ktokolwiek realizował w domu Habsburgów. Owa polityka mogła skutecznie przytemperować niepodległościowe pragnienia bośniackich Serbów, a to kompletnie nie podobało się wojskowym tajnym służbom w Belgradzie. Proserbska polityka Austrii w Bośni skutecznie ograniczała marzenia o wielkiej Serbii.

Wielkiego kryzysu, który materializował się zaraz po zamachu, można było jeszcze uniknąć. Słynne 10-punktowe ultimatum, które de facto naruszało niepodległość Serbii, zostało przyjęte przez jej władze skutecznie zmiękczone przez lokalne przedstawicielstwo Rosji. Z 10 punktów odrzucono zaledwie jeden, dotyczący udziału CK śledczych w śledztwie mającym wykryć sprawców mordu. Ale Wiedeń – wsparty buńczucznym stanowiskiem Berlina – był już gotowy na wojnę, która miała być łatwa, prosta i przyjemna, a jednocześnie zbliżyć miała Habsburgów do upragnionej kontroli nad Bosforem. Elastyczność Serbów, której nikt się po nich nie spodziewał, poszła na marne. Europa chciała wojny. Zadziałały układy bilateralne.

Odległy scenariusz? Być może. Turków nie ma jeszcze oficjalnie w Syrii, ale są już… w Iraku, gdzie Ankara posłała kilkuset żołnierzy – oficjalnie celem ochrony tureckich instruktorów szkolących rebeliantów w obozie pod Mosulem. Premier Hajdar al-Abadi musi się zadowolić ujadaniem w ONZcie, ponieważ władze irackie nie sprawują już praktycznie żadnej kontroli nad tą częścią własnego terytorium, co walnie ułatwia działalności Ankarze, która nawet nie zaprzecza, że jej duże formacje znajdują się na tym terenie.

Walki w Syrii dowodzą niezbicie, że nawet masowe ataki z powietrzna nie prowadzą do ostatecznych rozstrzygnięć militarnych. Do zakończenia wojny potrzebne są wojska lądowe mogące przejąć kontrolę nad terenami, które dzisiaj są celem powietrznych rajdów. Rosja i USA – podobnie jak Anglia i Francja – do wprowadzania żołnierzy absolutnie się nie palą, co stwarza niemal doskonałe warunki dla ambitnych generałów z Ankary. Wielka Porta panowała na tych terenach przez kilka stuleci. Utraciła je wyłącznie dlatego, że Anglia i Francja miały przeważający potencjał militarny i poparcie opinii publicznej. Dzisiaj nie mają ani jednego ani drugiego.

Turcja, która sto lat temu dała się wypchnąć z Europy, ma prawdopodobnie więcej samolotów niż wszystkie państwa europejskie razem wzięte (z wyłączeniem Rosji). Na dodatek dysponuje armią, która nie roztrząsa, do kiedy żołnierze walczą, a od kiedy mordują, co ma szczególne znaczenie zwłaszcza przy operacjach w mieście. Warto pamiętać, że Turcja użyła siły przeciwko Rosji mimo 55% dostaw gazu i 30% ropy zapewnianych przez Moskwę. Teraz – w obliczu ekonomicznej wojny – Prezydent Erdogan zapewnia, że o bezpieczeństwo energetyczne zadba Azerbejdżan, ale to tylko kolejne możliwe źródło konfliktu. O co? Wystarczy jeden rzut oka na mapę. Turcja z Azerbejdżanem graniczy tylko formalnie, poprzez terytorium izolowanej przez Ormian Autonomicznej Republiki Nachiczewańskiej. Trwała izolacja azerskiej eksklawy powoduje, iż wszelka komunikacja z metropolią odbywa się przez Iran lub… Turcję, co od lat wyprowadza z równowagi władze w Baku. Jeśli dodamy, iż prezydent – a wraz z nim cały klan rządzący Azerbejdżanem – pochodzi z blokowanej przez Ormian republiki, konfrontacja Rosji z Turcją musi doprowadzić do odmrożenia azersko-ormiańskiego konfliktu w Górnym Karabachu. A jeśli ów konflikt wybuchnie na nowo, swoje trzy grosze wtrąci za pewne hołubiony przez Rosję Iran.

Ale to wszystko mroczne przewidywania i może się przecież okazać, że większość problemów tej części świata rozstrzygnie jakaś międzynarodowa konferencja. Być może. Warto jednak pamiętać, że ta plątanina interesów to prawdziwa mieszanka wybuchowa. Zapiekłym narodowym i rodowym sporom towarzyszą dzisiaj wielkie pieniądze. W dobie optymalizacji kosztów największe korporacje pochylą się nad atrakcyjną ofertą na gaz i ropę, nie roztrząsając nadmiernie, kogo zasilą transferami pieniędzy. Eskalacja konfliktu, który ograniczy możliwości eksportowe Rosji z całą pewnością wpłynie na cenę gazu i ropy. Ów trend widać już w cenie dolara.

Posiadacze amerykańskich obligacji znowu mogą oddychać spokojnie.

 

8 komentarzy
Previous Post
Next Post