Czyli o tym, że są tacy, o których film nigdy nie powstanie.
Produkcji na temat giełdy, w szczególności tej najmroczniejszej, czyli rzecz jasna amerykańskiej powstało wiele, ale do masowej widowni przebiło się zaledwie kilka. Powyższe zapewne nieprzypadkowo. Sfery finansowe przez kilka ostatnich dziesięcioleci cieszyły się nadzwyczajną ochroną i zapewne dzięki niej ukuło się do niedawna obowiązujące przekonanie, że bardziej etycznych niż ci, którzy „robią w pieniądzu” po prostu nie ma :). O tym, że ów pogląd należałoby poddać krytyce próbował przekonać choćby John Landis w swojej „Nieoczekiwanej zmianie miejsc”. Film, który za oceanem debiutował w 1983 roku, nad Wisłą pojawił się nieco później. Jak Polska długa i szeroka, odtwarzacze OTAKE mełły wymęczone kasety VHS, a rozbawionej gawiedzi w gagach Aykroyda i Murphy’ego umykało to, co najbardziej zwracało uwagę za oceanem: zacni bankierzy pochodzący z najstarszych instytucji finansowych byli… źli, złośliwi i pazerni. Na razie wyłącznie w komedii.
Wystarczyło jednak zaledwie kilka lat, aby zawrotne kariery robione przez takich facetów jak Michael Milken (król obligacji śmieciowych) na tyle skutecznie rozłupały stereotyp etycznego finansisty, aby na ekranach kin pojawił się demiurgiczny Gordon Gekko zagrany brawurowo przez Michaela Douglasa. Tym razem nie było już komediowo, a Martin Scorsese uderzył w sedno sprawy: giełda kocha wzrosty i jeśli tylko są, nie docieka ich natury. W warstwie, jak to się ładnie mówi, „merytorycznej” było znacznie ciekawiej niż na filmie zrealizowanym przez poprzednika, tyle, że nawet wyrafinowane cztery głowice magnetowidu Panasonic nie były wstanie ujawnić mym oczom tego, co zrozumiałem niemalże dekadę później :).
Na przełomie lat 80. i 90. na ekranach TVP zagościł serial „Capital City”, który skutecznie zawładnął wyobraźnią osób chcących związać swoje życie z rynkiem kapitałowym. Choć dziś dialogów słucha się z prawdziwą przyjemnością, podówczas każdy z nas rozumiał piąte przez dziesiąte :). A szkoda, bo przygody maklerów z banku Shane Longman mogły wtedy służyć za całkiem niezły podręcznik. Tyle, że rynek w Warszawie do „dili” telewizyjnych bohaterów dojrzał niemalże dekadę później :).
Mniej więcej wtedy na ekranach kin pojawił się „Pierwszy milion”. Produkcja zgrabna, ale z rzeczywistością lat 90. miała relatywnie niewiele wspólnego. Powyższe, rzecz jasna, nie za sprawą braku doświadczonych konsultantów scenariusza. O nie :). Tych na pewno nie brakowało! Znacznie trudniej byłoby jednak wytłumaczyć widzom na czym faktycznie zarabiało się podówczas wielkie pieniądze.
Tymczasem był sobie gentelman, który na ikonę ówczesnego rynku nadawałby się jak ulał. Przybysz z wybrzeża, szarmancki i przystojny (zdaniem pań) Witek X. w drugiej połowie lat 90. niemal dosłownie „trząsł” warszawskim parkietem odpowiadając za (jak mawiali najgłębiej wtajemniczeni) połowę dziennej kapitalizacji giełdowej. O źródłach tej potęgi krążyły rozmaite legendy, których główny bohater bynajmniej nie dementował, a zawiązany z nimi nimb tajemniczości doskonale oddziaływał nie tylko na płeć piękną :). Zawsze elegancki, otoczony luksusem na miarę NYC czy Londynu, wspinał się na absolutny szczyt krajowej finansjery. Nieodrodny syn Trójmiasta, doskonale odnajdował się w tamtejszym melieu, ale z równą swobodą brylował w najwyższych rewirach, nieodmiennie pozdrawiając widzów ze słynnego balkonika w Sopockim klubie tenisowym w trakcie Procom Open.
Choć na temat zmierzchu tej wspaniałej kariery opinie są nie mniej sprzeczne, niż kwestii jej narodzin, odnotować należy, iż jedną z przyczyn zasadniczych była być może… reforma emerytalna i wkraczające na rynek OFE. W XXI wieku zagranica przestała mieć zasadniczy wpływ na kierunek marszu kursów i indeksów, a rynek pogłębił się od kiedy narastającą falą trafiały nań krajowe, instytucjonalne pieniądze. Gwiazda szakala z GPW bladła w takt prasowych enuncjacji, w których cyklicznie pojawiało się słowo „słup” w odniesieniu do wielkich postaci krajowej polityki i finansjery. I choć jak twierdzą bankierzy „pieniądz nie śpi”, to nie ulega wątpliwości, iż nad wrzawę zdecydowanie przedkłada spokój, dyskrecję i ciszę. I dlatego też, na ekranizację przygód Witka X. do kin się raczej nie wybierzemy.
Wybuch kryzysu finansowego w 2008 roku był katalizatorem prawdziwego wysypu produkcji nowej ery. Piętnowano chciwość, cynizm analityków i wielkich bankierów masowo „grzejących księgi”, a swoistą pointą tego trendu był sequel kultowego Wall Street. Od tej pory widz nie miał najmniejszej wątpliwości: jeśli coś nam się gdzieś pomnoży, to wyłącznie przypadkiem albo odpryskiem. Ale na prawdziwy hit, który postawi ostateczny znak równości pomiędzy giełdą papierów wartościowych i samochodową w Słomczynie, nad Wisłą należało jeszcze trochę poczekać. „Wilk z Wall Street”, fabularyzowana autobiografia Jordana Belforta, pojawiła się na ekranach kin dopiero w 2013 roku, od razu stając się światowym przebojem za sprawą doskonałej gry Leonardo DiCaprio, który do tej roli wydawał się wręcz stworzony.
Ponieważ na pokaz przedpremierowy nie udało mi się dotrzeć a druga połówka odmówiła wspólnej wyprawy na wątpliwej jej zdaniem jakości dzieło, nie pozostało mi nic innego, jak sięgnąć namiętnie po opasłe tomisko reklamowane na stołecznym lotnisku. Jak miało się niebawem okazać: całe szczęście.
Film, który kilka miesięcy później obejrzałem w samolocie przekonał mnie po raz kolejny, że druk z celuloidem nieustająco miewa niewiele wspólnego. Nie inaczej było w tym wypadku. Scenarzysta skoncentrował się na wątkach kolorowych i czytelnych dla każdego, skwapliwie omijając te, które nie pasowały do jednoznacznej oceny głównego bohatera oraz te, które zrozumieliby wyłącznie branżowi fachowcy. W efekcie filmowy Belfort to ikona zepsutego oszusta-malwersanta. Książkowy, to żydowski chłopak owładnięty obsesją zrobienia kariery w zamkniętym dla takich jak on WASPowskim świecie sytej Ameryki. Nieistotna różnica?
O sukcesie Stratton Oakmont zadecydował spryt, a nie oszustwo. Belfort wykazał się nadzwyczajną biegłością w analizie przepisów regulujących obrót papierami wartościowymi i w efekcie wykorzystywał szereg luk w amerykańskich regulacjach. Równie istotnym fundamentem było jednak coś innego: hazard. To właśnie skłonność do podejmowania ryzyka w zamian za ponadstandardowe zyski torowała drogę sprytnym i wygadanym brokerom. Dowodzili, że choć zyski są, to ryzyka… być może w ogóle niema. I dość długo faktycznie wielkiego ryzyka nie było. Belfort był jednym z tych, którzy dostrzegli walory NASDAQ, rynku który, choć często się tak uważa, bynajmniej nie jest giełdą, a jedynie platformą do obrotu instrumentami rynku kapitałowego. Choć powstał w latach 70., prawdziwe sukcesy zaczął odnosić ponad dekadę później. Jego wzrost napędziła era junk bonds&shares oraz wielkie nadzieje sektora technologicznego.
W efekcie dzięki znacznie niższym niż na NYSE wymogom, w obrocie pojawiały się podmioty nie tylko mniejsze, ale i ryzykowne już z samego założenia biznesowego. Cała sztuka polegała na tym, aby akcjami z tego rynku zainteresować nie tych, którzy mogą sobie na nie pozwolić, ale najbogatszych klientów nieopuszczających wcześniej głównego parkietu giełdowego. I ta właśnie sztuka Belfortowi doskonale się udała. I kto wie, co by z tego wyszło, gdyby nie posunął się znacznie dalej.
Prawdziwe przestępstwo Belforta nie polegało na wciskaniu inwestorom akcji. Kasa, którą legalizował w Szwajcarii oraz problemy z prawem dotyczyły zasadniczo czegoś innego. Belfrot zaczął bowiem wprowadzać do obrotu akcje firm, których właścicielem był sam – tyle, że ukryty za uczynnymi osobami określanymi zazwyczaj przez biznesową prasę jako „słupy” :). W efekcie „strattonici”, a później ich klony w zakładanych przez pretorian Belforta firmach brokerskich pracowicie upychali w rynek akcje należące faktycznie do… ich patrona. Olbrzymie kwoty pozyskiwane przez „słupy” generowały jednak dwa problemy: sterowanie „słupami” stawało się coraz trudniejsze, a „przepierka uzyskiwanych w gotówce olbrzymich kwot była zadaniem pierwszoplanowym.
Choć na filmie jest wiele obrazoburczych scen z paczkami banknotów w roli głównej, realnym problemem Belforta była właśnie legalizacja dochodów. Wilk z Wall Street nie potrzebował gotówki – miał jej pod dostatkiem. On pragnął czegoś innego – legalnego kapitału, który mógłby oficjalnie pomnażać. Co więcej, na filmie zobaczymy jak „uzależniony od seksu” Belfort zamierza „zdobyć” ciotkę swojej żony. W książce z kolei namiętność Jordana opisana jest nieco precyzyjniej. Brytyjska krewna miała bowiem walor zasadniczy: jako obcokrajowiec inwestując na amerykańskiej giełdzie była zwolniona z pewnych istotnych ograniczeń. Konkretniej? Mogła sprzedawać swoje akcje natychmiast, w ofercie publicznej, bez uciążliwego lock upu, który ma właśnie uniemożliwić insiderom lub właścicielom wychodzenie w trakcie, lub w bezpośredniej okolicy debiutu, albo wtedy, gdy szkodzi to interesom akcjonariuszy mniejszościowych. Nie ma zatem wątpliwości, że Belfort był nieuczciwy i wielokrotnie złamał prawo ale… głównie nie tam, gdzie to na filmie prezentowano.
Jordana bardziej niż system pokonało uzależnienie. Odurzony od rana, systematycznie tracił zdolność oceny sytuacji coraz bardziej grzęznąc w kłopotach (niestety jego współpracownicy brali więcej narkotyków od niego). Co więcej, w rzeczywistości żona od niego nie odeszła, jak zostało to zaprezentowane na filmie. Również aparat państwa nie był nadmiernie toksyczny dla cennego informatora i przewodnika po meandrach nieregulowanego rynku finansowego.
Jaki z tego morał? Na wszelkiej maści targach, giełdach i festynach, nie mówiąc już o świętej pamięci bazarze Różyckiego, królowała niegdyś gra „w trzy karty”. Podchmieleni gentelmani o jednoznacznej fizjonomii, chrapliwymi głosami zachęcali dyszkantem „czarna wygrywa, czerwona przegrywa” na przemian z „grać, obstawiać, nie próżnować”. Mistrz ceremonii otoczony zazwyczaj gęstym wianuszkiem ciekawych sceptyków namiętnie tasował karty, lub (w innej wersji) kostki w kubkach. Prędzej czy później, w gronie sceptyków ujawniał się gracz. Prędzej czy później, wygrywał. Prędzej czy później, jego miejsce zajmował ten bezimienny miłośnik hazardu na którego polowano. I to on właśnie nieodmiennie tracił mniejszą czy większą fortunę. W chwilę po rozgrywce wokół pechowca robiło się pusto. I choć o tym, że w „trzy karty” wygrać się nie da wiadomo od stuleci, chętnych, by zmierzyć się z fortuną nadal nie brakuje. Aby się o tym przekonać wystarczy spacer po zakopiańskich Krupówkach lub pod Gubałówką.
Ów proceder państwo ściga z całą stanowczością. Z powodu niechęci do hazardu? Skądże znowu :). W 2013 roku Polacy wydali na ten cel ponad 15 miliardów złotych tworząc zacne źródło wpływów podatku. Ryzyko jest złe tylko wtedy, gdy pozostaje nieopodatkowane.