Posts Tagged ‘Irak’

BAYER FULL

Czyli o tym, że król jest nagi ale nie wszyscy się już pokapowali.

Rok 2020 zaczął się mocnym akordem. Utlenienie generała Suleimaniego skatalizowało lawinę ostrzeżeń przed zbliżającą się wojną na bliskim wschodzie. Choć większość komentatorów jest przekonana, że dojdzie do niej na pewno, patrząc nieco głębiej można dojść do całkowicie odwrotnych wniosków. Czemu?

Gdy 14 lipca 2015 roku zawierano z Iranem porozumienie atomowe świat odetchnął z ulgą. Ruch, który okrzyknięto szybko pierwszą wygraną wojną naftową, w której nie spadły bomby, w praktyce konserwował spadek cen ropy traktowany przez administrację Obamy jako najlepszy instrument walki z Rosją. Ów niewątpliwy sukces, który prędko przysporzył zmartwień Moskwie, z wyraźną rezerwą przyjęto w Tel Avivie i… Rijadzie. Aramco – petrochemiczny gracz numer jeden na świecie, ma wprawdzie najniższy koszt wydobycia, ale tylko wtedy, gdy w zestawieniach pominie się obłożone embargiem i przestarzałe instalacje irańskie. Teheran, odzyskawszy dzięki porozumieniu kontrolę nad 100 miliardami USD finansowych aktywów, mógł szybko nadrobić zaległości i nieco namieszać na rynku.

Choć krytyków porozumienia nie było zbyt wielu, na ich tle wybijał się… Donald Trump. Wymachując na prawo i lewo scenariuszem „atomowego holocaustu”, obiecywał odstąpienie USA od tego zbrodniczego porozumienia w pierwszych dniach swojej prezydentury. Owa perspektywa pozwoliła uwieść nie tylko lobby proizraelskie, ale utorowała Trumpowi drogę do lobbysty George’a Nadara, a za jego pośrednictwem – do saudyjskich pieniędzy. Co ciekawe, gdy zaraz po zwycięskich wyborach namiętnie poszukiwano dowodów na wyborcze wsparcie ze strony Rosji, prezydent Donald Trump złamał starą tradycję i z pierwszą oficjalną wizytą udał się… do Arabii Saudyjskiej.

Do zerwania porozumienia doszło rok później. Zwłoka nie dziwi; Waszyngton stawiał przecież pierwsze kroki na ścieżce wojennej z Teheranem, należało się zatem do nich nieco przygotować. Reakcje nad Potomakiem były mieszane, choć nie zabrakło głosów wyraźnego poparcia moderowanych dość powszechną w amerykańskim establishmencie niechęcią do Saudów. PR-u tych ostatnich nie poprawiło brutalne morderstwo Jamala Khashoggiego – dysydenta, który po ucieczce do USA ujawniał sekrety królewskiego dworu. Skandal był Rijadowi wybitnie nie na rękę, tym bardziej, że wielkimi krokami zbliżała się transakcja epoki: oferta publiczna akcji Aramco.

Tymczasem w nieodległym Teheranie szykowano się do świętowania 40-lecia triumfu rewolucji islamskiej. Rocznicowy rok miało uświetnić skuteczne wystrzelenie rakiety Simorgh zdolnej do przenoszenia ładunków na odległość 4.000 km. Jako, że do Tel Avivu jest o połowę bliżej, być może to izraelscy agenci przyłożyli się do sabotażu, w efekcie którego trzeci człon rakiety nie odpalił, a triumf kosmicznej myśli technicznej zamienił się w spektakularną klęskę. Irańczycy się jednak łatwo nie poddawali i, korzystając ze sprawdzonej rakiety Safir, w lutym zapragnęli wynieść na orbitę satelitę Dousti. Traf chciał, że i to podejście zakończyło się porażką a zły los natychmiast udrapowano w działania obcych wywiadów.

Sukcesem dla odmiany, zakończyło się wystąpienie generała Roberta Ashleya – dyrektora DIA (Defence Intelligence Agency) na forum senatu USA w marcu 2019. Oficer zakomunikował zebranym, iż Teheran nieustająco rozwija swój potencjał rakietowy, i zamierza uczynić zeń broń o zasięgu międzykontynentalnym (ICBM). Co ciekawe zdaniem większości specjalistów rakiety Safir i Simorgh to niewielkie modernizacje technologii opracowanej przez towarzyszy północnokoreańskich, którzy tworząc swój program ICBM, z którym przecież w ogóle się nie kryją, postawili na nowe silniki i nową technologię. Senatorzy nie okazali się jednak równie wnikliwi. Irański arsenał transkontynentalny potraktowano jako zagrożenie jak najbardziej realne.

Mimo dotkliwych kosmicznych porażek, ziemskie sprawy Teheranu miały się jeszcze w miarę dobrze. Konsekwentna polityka w Iraku zaczynała przynosić owoce: Adil Abd al-Mahdi, oddany akolita ajatollahów został wreszcie premierem i na dodatek zdołał zawrzeć strategiczne porozumienia z Niemcami i Francją. Powyższych sukcesów rzecz jasna by nie było, gdyby nie wieloletnia wytrwała praca… Qassema Suleimaniego. Generał, który nie tylko we własnym kraju cieszył się statusem medialnego celebryty, uchodził również za niezwykle sprawnego polityka. Koronnym dowodem zręczności było choćby to, iż rezydując niemal od zawsze na szczytach amerykańskiej „kill list”, swobodnie podróżował po regionie, a w czasie najgorętszych walk z ISIS dowodzone przez niego wojska korzystały z amerykańskiego wsparcia lotniczego w trakcie walk w okolicy Kirkuku. Co więcej, nie brakowało informacji, iż amerykańskie służby cenią sobie irańskie wsparcie a szczególnie wywiadowcze informacje dotyczące Afganistanu. Dziwne? Niemożliwe? Cóż, afera Iran Contras dowodzi przecież najlepiej jak Amerykanie potrafią być pragmatyczni 🙂

Czerwiec przyniósł kolejne podniesienia napięcia wraz z tajemniczymi atakami na tankowce w cieśninie Ormuz. Waszyngton oskarżył o nie Teheran, Teheran zarzucił Waszyngtonowi prowokację. Następne w kolejce były drony. Amerykanie upolowali jeden, Irańczycy zestrzelili dwa: jeden nad swoim terytorium, drugi nad Jemenem. Donald Trump litościwie wstrzymał ataki odwetowe, ponieważ… mógły kosztować życie 150 niewinnych osób. Imponująca wrażliwość zwłaszcza, iż USA jako jedyne od lat stosują pojęcie „collateral damage”, które nie jest niczym innym jak legitymizacją skutków ubocznych działań militarnych.

Wrzesień zakończył erę przepychanek, gdy tajemnicze drony skutecznie zaatakowały instalacje Aramco. Choć do ataku przyznali się natychmiast jemeńscy Huti, cały świat – w tym przychylne zazwyczaj europejskie stolice, oskarżyły Teheran. Mimo, zdawało by się, oczywistej winy po raz kolejny obeszło się bez odwetowych bombardowań. Tylko nieliczni komentatorzy przypominali rok 1986, kiedy to zaledwie 10 dni po terrorystycznym ataku na berlińską dyskotekę, Ronald Reagan zarządził naloty na Libię. Skąd ta wstrzemięźliwość Trumpa?

Gdy nie wiadomo o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze. Atak dronów nie powalił Aramco na kolana, ale na pewno… zepsuł atmosferę wokół planowanej przez Saudów sprzedaży akcji. Skuteczny atak skłonił do myślenia i wedle niektórych komentatorów ostatecznie zadecydował o wyborze parkietu. Notowania na prowincjonalnej, jak by nie było, giełdzie w Rijadzie nie były wielkim ukłonem w stronę transparentności, której zdaniem analityków Aramco bardzo brakowało. W internecie aż roi się od śledztw, których przedmiotem był opublikowany w prospekcie schemat korporacji a przed samym debiutem nie brakowało ostrych krytyków bronionej przez królestwo wyceny. Saudowie zareagowali w typowy dla siebie sposób: obiecali sowitą dywidendę, po czym skierowali ofertę do lokalnych funduszy i wybranych inwestorów.

https://talkmarkets.com/content/stocks–equities/aramco-slips-for-fourth-day-after-losing-2-trillion-dollar-valuation?post=244691

Łatwo sobie wyobrazić, że wojna z Iranem skutecznie psułaby „rynkowy sentyment” i pewnie dlatego machinie wojennej ostro ściągnięto cugle. Zapewne za sprawą przypadku w październiku Irakiem wstrząsnęły protesty wymierzone ni mniej ni więcej tylko w urzędujące władze i sterujących nimi Irańczyków. Jako głos ludu ujawnił się niejako tradycyjnie Muqtada Al – Sadr, który zaledwie rok wcześniej był jednym z akuszerów atakowanego rządu. Dla irackich aktywów Suleimaniego był to zapewne prawdziwy test, tym bardziej, że Al – Sadr wydawał się zmieniać front, choć w szczycie protestów znalazł czas na pielgrzymkę do Kom – świętego miasta w Iranie, słynącego jako mała Mekka. Po powrocie ostro nawoływał do ustąpienia rządu, ale Teheran miał już wtedy nieco inne zmartwienia.

W listopadzie, na wieść o podwyżce cen paliwa, Persowie wyszli na ulice. Nic dziwnego: dla kraju, który jest szczęśliwym posiadaczem 4. co do wielkości zasobów ropy naftowej, taka decyzja to prawdziwa kompromitacja. Mało kto zdawał sobie jednak sprawę, że owa dramatyczna sytuacja była wynikiem sankcji. Brak dostaw części zamiennych do dwu irańskich rafinerii wymusił ostre racjonowanie a powyższe najłatwiej było uzyskać drastycznymi cenami. Sankcje przyniosły oczekiwane efekty i w grudniu Teheran znalazł się w głębokiej defensywie. Na świecie liczono Persów zabitych i rannych w protestach a w Bagdadzie upadał proirański rząd. 40-lecie zwycięskiej rewolucji uświetniły same porażki.

Noworoczna egzekucja generała Suleimaniego wrogom Ameryki dała sporo do myślenia. Jakkolwiek by nie patrzeć, odparowano Irańczyka i to na publicznym lotnisku, choć w miejscu „maksymalnie bezpiecznym dla innych pasażerów”. Zastosowanie typowo izraelskiej techniki walki to wyraźny sygnał dla przeciwników USA i należy przyjąć, że przyniesie oczekiwane efekty. A że każdego upolować się nie da? Cóż, należy zatem przyjąć, iż region czeka powrót do tradycyjnych swarów iracko – irańskich. Przy okazji USA utracą na dobre Irak, bo przecież trudno sobie wyobrazić, iż jego władze zapłacą rachunek za amerykańskie bazy, ale łatwo też nie zniosą oficjalnych już sił okupacyjnych. Tyle, że mimo groźnych pomruków, do żadnej poważniejszej wojny raczej nie dojdzie. Nikomu do niczego tak naprawdę nie jest potrzebna tym bardziej, że nie musiałaby się wcale okazać taka łatwa.

W tle tych poważnych zapasów sułtan Erdogan przywraca właśnie Turcji utracony w 1912 Walijat Trypolitański, gdzie teoretycznie zamierza zapobiec secesji autonomicznej od 2014 roku Cyranejki.  W praktyce zrealizuje zapewne kolejny etap porozumienia z Władimirem Putinem, blokując skutecznie włoskie i francuskie interesy w „wyzwolonej” od Kadafiego Libii. Każąca ręka Waszyngtonu zapewne go nie dosięgnie, bo po pierwsze chronią go rosyjskie systemy antyrakietowe, a po drugie Amerykanom wiąże ręce nuklearny depozyt 50 bomb w bazie Incirlik.

Wszystko wskazuje na to, że 80 lecie amerykańskiej dominacji na świecie odchodzi w przeszłość: Waszyngton może nadal zabijać kogo chce i gdzie chce ale nie może już bombardować gdzie mu się podoba.

0 Comments

Stagflacja cz.2

Czyli o tym, że syjonizm generalnie się nie sprawdził, USA rozgrywają ostatnie globalne rozdanie a Rosja wraca na pozycję mocarstwa

Napięcie rośnie: baryłka ropy prędzej czy później ustanowi kolejny rekord. Przez Ormuz przepływa ponad 16 ml baryłek ropy, co stanowi podobno 20% światowego obrotu tym paliwem. To sporo. Dociskanie sankcjami Iranu ma również swoje granice tym bardziej, że europejscy odbiorcy irackiej ropy to… Grecja, Włochy i Hiszpania, czyli bankrut i kandydaci na bankrutów. Co jak co, ale wzrost kosztów i ograniczenie w dostawach na sytuację gospodarczą tych krajów na pewno nie wpłynie dodatnio. No, ale Wujek Sam ma swoje wyraźne oczekiwania – szlaban na ropę Ajatollahów. Póki co Europa zagrała na czas: decyzja ma być podjęta do końca maja. Sprytnie. A nuż będzie już po balu? A zauważyć trzeba coś jeszcze: jakim cudem Iran istnieje mimo sankcji? I znów mała dygresja. Irak w wojnie z Iranem wspierały oba główne mocarstwa, Francja i kilkanaście innych krajów. Iran miał w zasadzie jedynego istotnego koalicjanta: Chiny. Dzisiaj Państwo Środka jest głównym partnerem handlowym Iranu toteż trudno się spodziewać, że będzie go można zaatakować bez zasięgnięcia opinii Hu Jintao. I to choćby dlatego, że do ataku przydałaby się pewnie jakaś rezolucyjka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nie jest wcale pewne, że politbiuro ma ochotę na popieranie inicjatywy, która niekoniecznie skończy się sukcesem. Bo wojen nie da się wygrać wyłącznie siłami mobilnymi – przekonał się o tym Guderian w Rosji w 1941 roku, przekonali Amerykanie w Afganistanie i Iraku. Do wygrania wojny potrzebni są również żołnierze. Tych Saddamowi nie brakowało. Wsparcia również. Ale mimo, że zaatakował pierwszy, przez 6 lat 8-letniej wojny wyłącznie się bronił. Jak wiadomo Hu Jintao o taktyce wojskowej ma pewne pojęcie. Zagadnienia tamtej wojny przyswoił sobie na pewno.

Uzasadnieniem tego całego zamieszania jest zablokowanie Teheranu w jego zabiegach o broń masowego rażenia. Warto zauważyć, że pod takimi samymi auspicjami dokonała się inwazja na Irak tyle, że żadnej broni masowego rażenia tam nie odnaleziono. O ile nie mam wątpliwości, że Iran takową broń posiadać chciałby, to trudno mi sobie wyobrazić, aby z ową bronią był znacznie bardziej niebezpieczny niż na przykład jego sąsiad Pakistan. Warto pamiętać, że to myśli kształtowane w Islamabadzie dały początek ruchowi Talibów. To tam ukrywał się Ben Laden i to tam umieszczono swego czasu rozsadnik rewolucji ideowej wspierającej opór przeciwko ZSRR. Mało tego, nie wspomina się dzisiaj, że to Amerykanie hojnie finansowali religijne ruchy „odrodzenia moralnego”, gdyż atakowały kabulski reżim wojskowy lansujący laicyzację i europeizację kraju. Tyle, że ze wsparciem Moskwy.

I wreszcie rzecz najważniejsza: wielu komentatorów sugeruje, że kolejna wojna w regionie mogłaby wywołać kryzys podobny do tego jaki powstał w wyniku pierwszego szoku naftowego. Przypomnijmy, że ów szok był reakcją arabskich eksporterów zrzeszonych w OPEC na poparcie USA udzielone Izraelowi w trakcie wojny Jom Kippur. W wyniku zastosowania broni ekonomicznej, cena baryłki eksplodowała z kilku na kilkanaście dolarów. O tym, jak ważny jest dla ropy ten region, najlepiej wskazują okoliczności kolejnego rekordu, który ropa ustanawia w trakcie rewolucji w Iranie osiągając 30 USD, a oba wydarzenia dzieli raptem niecałe 5 lat! Choć podkreśla się często, że produkcja ropy jest dzisiaj bardziej zdywersyfikowana niż podówczas, zapomina się dodać, że bez dostaw z Zatoki Perskiej reszta świata nadal sobie nie poradzi. Przekonuje o tym najlepiej zestawienie tabeli producentów i importerów ropy. Rozwój gospodarczy ma swoje prawa. Dlatego właśnie Indonezja, od 2008 roku nie jest już w OPEC, ponieważ sama jest zmuszona do importu tego surowca. Konsumuje więcej niż wydobywa. Niegdyś zaopatrywała cały okoliczny region.

Tym samym polityczną spiralą wszystkich wydarzeń na Bliskim Wschodzie jest istnienie lub zniszczenie państwa Izrael.

W większości wywodów dotyczących absurdalności arabsko-żydowskiego konfliktu podaje się jako dowód niewielką istotność żydowskiej wyspy w morzu arabskim. Taka kategoria nie ma najmniejszego znaczenia. Antyizraelskość to dla państw arabskich lustrzane odbicie żydowskiego mitu założycielskiego. Kiedy dochodzi do pierwszej wojny arabsko-żydowskiej, przeciwnikami Żydów nie są państwa o określonej historii czy specyfice, tylko terytoria, którym nadano osobowość prawną. Syria, Jordania, Irak, Egipt to pozostałości podziału Imperium Otomańskiego po I Wojnie Światowej. Pozostałości administrowane przez Anglię i Francję w ramach „mandatu” Ligi Narodów, czyli de facto ukazu fasadowej organizacji politycznej, która zezwoliła Anglii i Francji na kolonizację tych terenów.

Co więcej, pierwociny państwa Izrael to pieniądze i wsparcie z Moskwy. Na tym etapie konfliktu Arabów zbroi i zachęca do walki głównie Wielka Brytania. Tyle, że Arabom nie chciało się walczyć. I trudno im się dziwić, ponieważ syryjscy, egipscy czy jordańscy żołnierze nie mieli motywacji, aby ginąć w ramach niejasnej idei wypierania Żydów z jakiegoś kawałka terenu. Mieli ich przecież również u siebie i to od zawsze. I choć za nimi nie przepadali to nie na tyle, aby w ramach tej antypatii dać się zabić. Znacznie wygodniej było od czasu do czasu splądrować stragany lub pokrzyczeć. Było gdzie. Handel w regionie organizowali tradycyjnie Żydzi, a jeden z najsłynniejszych bazarów w Bagdadzie w zasadzie stworzyli i niepodzielnie trzymali w garści.

Powstanie Izraela umożliwiło wzniesienie sztandaru narodowego w walkach i jednocześnie pod nim facetów, którzy nie mieli własnej tożsamości państwowej. Dzisiaj jest już nieco inaczej, bo 70 lat i więcej budowania świadomości syryjskiej czy jordańskiej zrobiło swoje. Ba, skutecznie przekonano świat, że istnieje taki naród jak Palestyńczycy podczas, gdy w tej kategorii mieszczą się wyłącznie tacy sami Arabowie jak w krajach sąsiednich. Lepszym określeniem są „uchodźcy palestyńscy”, ale niewygodnym w użyciu i to w zasadzie dla każdego. Najdotkliwiej przekonała się o tym właśnie Jordania – swego czasu mekka owych uchodźców. Ci, stanowiąc prawie 1/3 populacji, postanowili… zorganizować sobie własne państwo odrywając kawałek Jordanii.

Obu stronom konfliktu męczeństwo jest w zasadzie niezbędne. Izraelowi do istnienia (dzięki tezie o nieustannym zagrożeniu jest od dziesięcioleci wspierany przez USA materialnie, logistycznie i wojskowo); Arabom – do kanalizowania narastających problemów społecznych. Arabska, czy raczej islamska, ulica w każdym z tak różnych przecież krajów wie doskonale, że głównym wrogiem jest Ameryka, a ciemiężcą Izrael, bez którego na Bliskim Wschodzie żyłoby się znacznie lepiej. Ów paradoks wzajemnego zapotrzebowania można by porównać z siłami zwalczającymi handel narkotykami oraz producentami tychże. Wiadomo powszechnie, że zarobki związane z narkotykami są gigantyczne, mimo że produkcja samego narkotyku niezwykle tania, porównywalna z produkcją ziemniaków. Tyle, że ograniczenia w dystrybucji i ryzyko jej prowadzenia windują cenę do tak wysokich poziomów. Dzieje się tak, ponieważ państwa wydają krocie na systemy powstrzymywania dystrybucji narkotyków.

Ciekawe jest to, że zamiast koncesjonować kolejną używkę, podobnie jak to się dzieje w przypadku papierosów i alkoholu, na świecie nagminnie powiela się popełniony i przećwiczony błąd jakim była prohibicja w USA. Akceptacja bądź sprzeciw wobec narkotyków to kwestia ściśle polityczna. Na tej samej zasadzie pornografia jest znacznie bardziej szkodliwa niż brutalna przemoc. Tym samym mój syn w drodze do kina na poranek obejrzy plakat filmu, na którym dżentelmen wymachuje ociekającą krwią piłą mechaniczną, a widoczna za nim kobieta składa się już tylko z poszatkowanych elementów. I choć jestem przekonany, że golizna zaszkodziłaby mu mniej, normę ustala większość, a ta dla przemocy ma od dawna znacznie więcej zrozumienia. A wracając do rzeczy: nie można nigdzie pozyskać zestawienia ile kosztowała wszelkiej maści „wojna” z narkotykami. Szkoda. Mogłoby się okazać, że samo jej prowadzenie jest dla wielu państw i organizacji dochodowym interesem.

W podobny sposób istnieje i napędza się konflikt żydowsko–arabski, który najprawdopodobniej nigdy się nie zakończy. Jest wymiernie potrzebny obydwu stronom. Najlepiej widać to na przykładzie Egiptu – niegdyś głównego i najbardziej agresywnego przeciwnika Izraela. Przyjmuje się uważać, że wojna Jom Kipur to kolejna wielka wygrana armii izraelskiej. W praktyce było nieco inaczej. Egipcjanom powiódł się spektakularny desant i w zasadzie zrealizowali wszystkie cele jakie sobie stawiali w pierwszym etapie wojny. Nie gorzej poszło Syryjczykom. Załamanie było tak głębokie, że do walki musieli się włączyć Amerykanie. I choć ostatecznie wojna zakończyła się zwycięstwem Izraela, to w znacznej mierze dzięki temu, że ani USA, ani ZSRR nie były gotowe do bezpośredniego starcia. Konflikt był o krok od III wojny światowej. Nawet towarzysz Tito, lider ruchu państw niezaangażowanych w tym konflikcie, postanowił stanąć po stronie ZSRR, czyniąc tym srogi zawód amerykańskim strategom, których od wielu lat kokietował. Amerykanów rozczarowała również postawa krajów europejskich bardzo niechętnych wojowaniu. Ale i ZSRR nie był w doskonałej kondycji. Towarzysze syryjscy i egipscy cofali się przed wzmocnioną sprzętem i logistyką armią i to by się jeszcze dało przeżyć. Ale na towarzyszy syryjskich mógł natrzeć doskonale wyekwipowany w amerykańską broń Szach Iranu Reza Pachlawi. Klasyczny pat.

O tym kto wygrał, a kto przegrał, najlepiej świadczą granice. Izrael wycofał się z terytoriów zajętych po wojnie 6-cio dniowej. Ale ważniejsze jest co innego: stało się jasne, że kolejnej wojny, bez bezpośredniego zaangażowania USA już się wygrać nie da, a należało zakładać, że jeśli wojen było już tyle, zawsze może wybuchnąć kolejna. I wtedy właśnie podjęto najrozsądniejszą decyzję w historii tego konfliktu. Zadecydowano, że pokój należy kupić. W efekcie Anwar Sadat zmienił całkowicie front i jako główny przeciwnik Izraela stał się jego pierwszym arabskim stronnikiem, podpisując układ pokojowy uznający istnienie państwa Izrael. Dzięki temu błyskotliwemu posunięciu przez kilka dziesięcioleci Egipt ustawił się tuż za Izraelem jako biorca wszelkiej maści pomocy finansowej i wparcia wojskowego. I jakkolwiek w chłonności i jakości otrzymywanego sprzętu ze swoim dawnym wrogiem nie może się równać, to rzut oka na listę beneficjentów US Foreign Military Financing Programme nie pozostawia wątpliwości: Egipt Mubaraka plasował się wysoko, generałowie pewnie nie obsuną się niżej. Dlaczego? Choćby dlatego, że Egipt jest drugim po USA operatorem czołgów Abrams i posiada ich grubo ponad 1000. Oczywiście nie mają na pewno wszystkich najnowszych bajerów, a nie zdziwię się jeśli się okaże, że sprzedano je z jakimś zgrabnym wyłącznikiem systemów uzbrojenia dostarczonym do Tel Awiwu, ale… w dzisiejszych czasach takie rozwiązania nie są już pewne. Wybitni programiści są wszędzie.

Lokalne status quo finansuje Ameryka. Jak zabraknie jej pieniędzy, wydarzyć może się wszystko i tego chyba nie wzięto pod uwagę, eskalując sankcje.

Izrael posiada dzisiaj oficjalnie więcej głowic jądrowych niż Wielka Brytania, a tego jakim potencjałem dysponuje naprawdę na pewno się nie dowiemy. W trakcie II Wojny w Zatoce, mimo ochrony baterii Patriot, kilka Scudów uderzyło w Tel Awiw, co nawiasem mówiąc stanowiło pierwszy udany atak na stolicę w całej historii konfliktu żydowsko–arabskiego. Mimo paniki okazało się, że rakiety wyposażono w głowice konwencjonalne, a nie gazowe, czyli te, których się naprawdę obawiano. Wniosek był oczywisty: Saddam uderzał z bezsilności. Atakiem chemicznym wywołałby pewnie jądrowy odwet. Ale po raz kolejny okazało się, że technika jest zawodna. Miało nie przelecieć nic, a tu niespodzianka. Daje do myślenia.

Świat zbliża się do kolejnego pata, przy czym każda perturbacja związana z wydobyciem prowadzi do wzrostu ceny ropy. Jeśli ten wzrost okaże się trwały, po raz pierwszy w ujęciu globalnym zetkniemy się ze stagflacja. Rosnące ceny paliw oraz wszelkich innych w większości ropopochodnych komponentów gospodarczych muszą wywołać inflację, której przy tak rozchwianym systemie finansowym nie da się niczym zahamować, a wzrostu na skutek bankructwa polityki pobudzania długiem nie będzie czym pobudzać. Oczywiście w prasie mainstreamowej przeczytamy na pewno, że wyższe ceny przełożą się na spadek zużycia. I choć w pewnym stopniu tak jest, ów mechanizm kompensacyjny zawodzi w skali makro, ponieważ zarówno wydobycie, jak i konsumpcja ropy cały czas rośnie ponieważ wzrasta konsumpcja w Chinach i Indiach. I nawet jeśli OPEC to już „tylko” 40 a nie 50% wydobycia, nadal stanowi bardzo istotny element w grze. Przy okazji warto odnotować, że OPEC nigdy nie było jednorodne i dzieli się w zasadzie na dwie podgrupy: tj. kraje, które mają duże wydobycie i małe populacje (Arabia Saudyjska, Kuwejt, ZEA) oraz całą resztę, gdzie ropa jest elementem polityki państwowej. Co ciekawe, współpraca producentów ropy pojawia się w zasadzie wyłącznie wtedy, gdy cena ropy jest niska a nie wysoka. W odwrotnej sytuacji nikt się nie kwapi do współdziałania. Tym samym, czego by nie powiedzieć o obecnym para konflikcie, leży on w interesie wszystkich sprzedawców ropy. Najbardziej w interesie Rosji, która odradza się właśnie jako mocarstwo surowcowe, a w jednostkowym wydobyciu ropy zajmuje w zasadzie miejsce pierwsze ex equo z Arabią Saudyjską. Nic dziwnego, że nagle pojawiają się w Rosji ruchy anty-Putinowskie. Satrapa w kraju zadłużonym to jedno. W kraju, który coraz efektywniej prowadzi politykę broni surowcowych – to drugie. Na miejscu Władimira Ilicza Putina inwestowałbym w ochronę. Może się okazać, że „wola ludu” urodzi jakiegoś zamachowca. Choć w światowych mediach przystojny blogger z Rosji robi ostatnio karierę, każdy kto zna zapyziałe imperium wie jedno: ani wielikoj oktriabskoj, ani żadnej innej inicjatywy nie zorganizowała w tym kraju „ulica”.

Dzienne zużycie ropy zbliża się do 90 mln baryłek dziennie i dzieje się tak w świecie, który oszczędza energię, wydaje krocie na źródła odnawialne itp. Konsumentem nr 1 jest USA, główny odbiorca ropy z OPEC. Ten sam kraj jest sponsorem obecnego bliskowschodniego układu sił. Ze względów oczywistych w tym równaniu coś się obecnie nie zgadza. Jednocześnie owo równanie doskonale wyjaśnia dlaczego USA wybrały bezpośrednią interwencję w Iraku – kraju, którego udokumentowane złoża ropy plasują zaraz po Arabii Saudyjskiej i Iranie.

Amerykańska obecność w Iraku zakończyła się tak samo jak radziecka w Afganistanie. Obie miały na celu dobranie się do zasobów Iranu. I obie się nie udały.

Światowe larum o irańskim programie nuklearnym zaczyna się od ostrzeżenia Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, która ustami swego szefa Yukiya Amano ostrzegła świat, że Iran pracuje nad bombą. Na jakiej podstawie – tego już nikt się nie dowiedział, ale i nie było to interesujące. Podobnie jak to, że poprzedni szef tej instytucji Mohammed el Baradei wybrał się do Iraku tuż przed atakiem USA z misją ostatniej szansy i przywiózł informację, że… broni jądrowej tam nie ma. Za tę misję dostał Nagrodę Nobla; Irak – interwencję.

Świat wchodzi w erę, w której rządzić będą ci, którzy kontrolują strategiczne surowce. USA – żandarm świata, z eksportera stał się importerem kluczowych surowców. O tym, jak wielkie znaczenie ma uzależnienie od strategicznych dostaw, Departamentu Stanu przekonywać nie trzeba. Pamięta się tam doskonale, że jeszcze w latach osiemdziesiątych pszenicę z USA importował… Związek Radziecki. Tym samym ani Imperium, ani jego główny protegowany bez kontroli nad zasobami nie mogą istnieć. Oba kraje mają jednak problem, którego rozwiązać nie są w stanie. Iran można zbombardować, ale do jego kontrolowania potrzebna jest liczebna armia. A ta właśnie wycofała się z Iraku, którego i tak nie była w stanie kontrolować.

Nie wierzę, aby służby izraelskie nie posiadały doskonałej orientacji w tym komu się podoba, a komu nie podoba obecny układ rządzący w Teheranie. Warto pamiętać, że wszelkiej maści marsze niezadowolenia zaczęły się właśnie w Iranie od „zielonego protestu” wiosną 2009 stłumionego brutalnie przy biernej postawie świata.

Obstawiałbym, że USA liczą na przewrót w Iranie dokonujący się w tle „ratowania kraju” przed nieuchronną wojną. Nowe demokratyczne władze miłujące pokój przejmują stery państwa, Halliburton otrzymuje koncesje wydobywcze, świat oddycha z ulgą. Tyle, że ten bardzo sympatyczny scenariusz może się nie zrealizować, a wtedy przed stagflacją świata nie uchroni nic. Nie wierzę w solidarny wzrost wydobycia producentów ropy świadomie przeciwdziałających inflacyjnej presji ropy. Nie wierzę, ponieważ demokratyczna, etyczna Norwegia nie ma najmniejszej ochoty na obniżanie swoich zysków z ropy. Jak zatem wymagać takiej postawy od Kazachstanu czy Wenezueli?

I w tym momencie można by dojść do wniosku, że świat uzależni się od ropy znajdującej się w posiadaniu zaledwie kilkunastu państw. Otóż nie, ponieważ taki scenariusz od lat przewidywały Chiny. Dlatego też zaangażowały się finansowo w Angoli, Kongu i Sudanie. Tam ropę wydobywa się za chińskie pieniądze i w oparciu o chińskie inwestycje.

Uważam, że do żadnej wojny w regionie nie dojdzie, ponieważ USA na nią nie stać, a Izrael taktycznie nie może sobie poradzić z Hamasem i Hesbollahem toteż poza jądrowym uderzeniem niczego innego zrobić nie może. Na naszych oczach Ameryka dokonuje pokerowej zagrywki. Flota Rosji wypłynęła na Morze Śródziemne a dwa okręty złożyły oficjalną wizytę w Syrii – kraju, który z pomocy ZSRR korzystał długo i chętnie. Dzisiaj sowieckie dywizje powietrznodesantowe nie są w stanie dolecieć na wzgórza Golan w 12 godzin. Ale co się stanie, jeśli Teheran poprosi o pomoc Chiny? Jeśli na oficjalne zaproszenie w Teheranie wylądują samoloty wiozące chińską misję stabilizacyjną, świat się zmieni. Nie wiem czy Państwo Środka stać na takie zagranie, ale jeśli ma ochotę zadebiutować na mocarstwowej scenie, lepszej okazji nie będzie.

Bo Recep Erdogan nie zasypuje gruszek w popiele. Na pewno ma gdzieś w gabinecie starą mapę z której wynika niezbicie, że wszystkie kraje od Maroka po Iran to dawne Imperium Osmańskie. Tyle, że tereny podówczas w porównaniu z Europą mało atrakcyjne, dzisiaj są roponośne. Nie, premier Turcji na pewno Imperium nie wskrzesza. Ale budowa Unii Islamskiej? Już dzisiaj, dzięki Al Jazeerze Erdogan jest najbardziej popularnym politykiem islamskim, a o Turcji mówi się, że jest dla państw wyznawców proroka tym, czym Niemcy dla Europy. Z ropą w garści Turcja stałaby się dla Niemiec partnerem numer 1. Były już kiedyś takie czasy kiedy Zjednoczona Republika Arabska obejmowała dwa państwa Egipt i Syrię. Wszystko zależy od kalibru przywódcy i jego rozpoznawalności. Odrodzenie moralne braci w islamie. Nowy kalifat ankarski. Pięknie.

W 2011 Turcy wyprzedzili Chiny jako inwestor w regionie. Cóż, bliższa koszula ciału. Nie mam najmniejszych wątpliwości, komu islamscy bracia wolą przekazać koncesje wydobywcze i inne atrakcyjne frukata. A że islam ma swoje odcienie? Cóż. Europa też je kiedyś miała.

Cokolwiek się nie wydarzy, 2012 rok na bliskim wschodzie będzie miernikiem zmiany światowego status quo. Kto wygra tego jeszcze nie wiadomo choć wskazówką może być jedno ze słynnych powiedzeń Napoleona Bonaparte: „Zwycięstwo w ręku Boga, ale Bóg jest zwykle po stronie silniejszych batalionów”.

A o tym kto był silniejszy dowiemy się post factum:).

16 komentarzy

Stagflacja cz.1

Czyli o tym, że interesy małych państw wywoływały światowe wojny, Saddam był łosiem, a gospodarka światowa bez ropy już sobie nie poradzi.

Kiedy 22 września 1980 roku irackie czołgi przekraczały granicę Iranu wydawało się, że operacja pozbawiania ajatollahów ich roponośnego południa przebiegnie szybko i bezboleśnie. Chomeini nie zdołał jeszcze podporządkować sobie całego kraju, a armia była podzielona i rozpolitykowana. Co więcej, koncepcja republiki islamskiej – owej unikalnej hybrydy religijno-demokratycznej, w najmniejszym stopniu nie przypadła do gustu feudalnym władcom roponośnych państw. Więcej: urażona w swym majestacie Ameryka, wielki sponsor obalonego przez rewolucję Szacha Rezy Pachlawiego, życzliwym okiem popatrywała na zmierzające na wschód kolumny pancerne, a ich radziecka proweniencja nie obniżała satysfakcji Departamentu Stanu. Nic dziwnego, Saddam realizował podówczas politykę odpowiadającą prawie wszystkim w regionie.

Choć może się to wydawać dziwne, na przełomie lat 60 i 70-tych ulice w Bagdadzie, Damaszku, Kairze, Bejrucie czy Teheranie były znacznie bardziej laickie niż dzisiaj. Na ten egzotyczny z dzisiejszego punktu widzenia klimat miały wpływ całkowicie różne czynniki: z jednej strony umacnianie się wojskowych reżimów zasilanych przez ZSRR; z drugiej rosnąca zamożność eksporterów ropy. W obu przypadkach tyle, że z różnym natężeniem, rosło zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą, a ta przybywała masowo z tradycyjnych i zachowawczych wsi. Recesja w drugiej połowie lat 70-tych najbardziej uderzyła właśnie w te warstwy. Tracący pracę i utrzymanie ludzie nie mieli dokąd pójść. W Europie Zachodniej taka grzybnia wydałaby masowe ruchy lewicowe. W rzeczywistości bliskowschodniej ów wrzący kapitał najefektywniej zagospodarowali działacze religijni. A w szczególności jeden z nich: Ruhollach Chomeini. Ów gruntownie wykształcony duchowny kumulował społeczną niechęć wobec coraz bardziej krwiożerczych rządów Szacha opisanych niezwykle plastycznie w słynnej książce Kapuścińskiego. Warto wiedzieć, że zmuszony do emigracji znalazł bezpieczną przystań… w Iraku. Co więcej: ojciec rewolucji islamskiej nie był jedynym orędownikiem zmian. Był jednak owych zmian orędownikiem najbardziej znanym. Co ciekawe, ów zadeklarowany przeciwnik rozmaitej maści szatańskich wynalazków zdobył ogromną popularność dzięki… kasecie magnetofonowej. To błyskotliwe posunięcie zapewniło Chomeiniemu rząd dusz, ale nie dało władzy. Ta przyszła w sposób dla rewolucji naturalny. W chwili, gdy upadek szacha był już pewny, zdradziło go własne zaplecze i zgrabnie zaproponowało współrządzenie Chomeiniemu. Traf chciał, że ów stary i sprawdzony polityczny manewr tym razem nie zaskoczył. Chomeini nie był bowiem zainteresowany samym rządzeniem tylko głęboką moralną rewolucją. Istnieje zresztą cały szereg domysłów czym Chomeini był zainteresowany i przez kogo inspirowany, ale to już zupełnie inna sprawa.  Przez pewien czas w Iranie zapanowała dwuwładza, choć zastosowanie taktyki sprawdzonej w praktyce przez towarzysza Lenina zapewniło ostatecznie zwycięstwo Chomeiniemu. Mnożące się jak grzyby po deszczu Trybunały Ludowe i rosnąca w siłę Gwardia rewolucyjna stały się w krótkim czasie solidnym instrumentem rządzenia. Jak łatwo sobie wyobrazić miecz rewolucji skierował się w pierwszej kolejności przeciw funkcjonariuszom ancient regime’u a w tej liczbie wyższym wojskowym. Trudno się zatem dziwić, że spodziewano się łatwej kampanii. Rozchwiany kraj, armia pozbawiona wyższego dowództwa i rzut beretem za granicą – roponośna prowincja zamieszkała przez braci Arabów marginalizowanych w perskim Iranie. Bułka z masłem. Na dodatek Chomeini otwarcie wspierał bojówki i agitował za rewolucją islamską w Iraku. Zamachowcy dosięgli, choć nie zabili, Tarik Aziza – irackiego ministra spraw zagranicznych.  Powodów do wojny nie brakowało.

Okazało się jednak, że nic tak nie cementuje rewolucji jak wróg zewnętrzny. Od pierwszych dni walki wszystko szło źle: lotnictwo irackie nie zdołało uziemić irańskich sił powietrznych, arabscy bracia pozostali lojalni wobec Iranu, a opór tężał z każdym kilometrem. Im wolniej nacierały irackie wojska, tym głośniej świat domagał się zawieszenia broni. I kto wie, co byłoby dalej, gdyby nie brak doświadczonych dowódców irańskiej armii. Wielkie natarcie pancerne, które mogło zniszczyć całą ówczesną iracką armię, o mały włos nie skończyło się dokładnie odwrotnie. Irańczycy zafundowali sobie swój mały kocioł Falais, tyle że niskie morale irackich żołnierzy nie pozwoliło im podobnie wykorzystać normandzkiego wzorca. Obie strony wyciągnęły wnioski. Chomeini (ponownie wzorem Lenina) nakazał zmobilizowanie „białych” oficerów. Saddam zorientował się, że bez wsparcia tej wojny wygrać nie może.

Przyspieszona mobilizacja zapewniła co prawda napływ rekrutów na linię frontu, ale efekty były marne. Irak się cofał. Już po roku wojny Iran przejął inicjatywę. Gniewne pomruki świata zamieniły się w sankcje. Saddam zaproponował rozejm. Odpowiedzią Chomeiniego było słynne zdanie: „Droga rewolucji do Jerozolimy prowadzi przez Karbale”. Zrobiło się niefajnie. Trudno w tym miejscu nie przypomnieć epizodu jaki wydarzył się w pierwszych tygodniach hiszpańskiej wojny domowej. Jak wiadomo, główną siłę zbrojną faszystów stanowiły jednostki Franco, przerzucone pierwszym mostem powietrznym w historii. Co ciekawe, nie wszystkie Ju52 dostarczone przez Hitlera dotarły do Maroka samodzielnie. Większość załadowano na statki. A te, niedaleko wybrzeża Afryki, zauważył największy okręt republikańskiej floty pancernik Jaime I. Tyle, że pozbawiony dowództwa wymordowanego przez towarzyszy marynarzy nie był w stanie ani zatopić ostrzałem artyleryjskim, ani też doścignąć szybszych jednostek transportowych.

Saudowie i Kuwejt ponownie sypnęli petrodolarami, ZSRR dostarczył nowe czołgi a Francuzi rakiety Exocett. Najistotniejsza była jednak broń chemiczna. Na atakujące z furią irackie oddziały najlepiej działał gaz musztardowy. Głowice bojowe dostarczyła między innymi Hiszpania. Mimo przewagi w sprzęcie Irak cofał się coraz bardziej. Front jako żywo przypominał czasy I WŚ z tą różnicą, że gaz bojowy stosowany był na znacznie większą skalę. I choć Henry Kissinger, portretując stosunek administracji USA do konfliktu powiedział kiedyś „największym problemem wojny iracko-irańskiej jest to, że oba kraje nie mogą jej przegrać”, to w 1984 roku zanosiło się na to, że wygranym będzie Iran. Szariat zbliżał się do Bagdadu wielkimi krokami.

Wojska Saddama nie radziły sobie z przeciwnikiem. Do historii tej wojny przeszły irańskie „brygady rozminowania” złożone z chłopców torujących własnymi ciałami  drogę nacierającej za nimi piechocie, która falami atakowała umocnione irackie pozycje.  Potencjał ludnościowy rozstrzygał na korzyść Iranu.

W czasie tych zmagań przez cieśninę Ormuz w miarę spokojnie sunęły sobie tankowce. Teoretycznie tak być powinno, bo choć jeden ze szlaków prowadzi po wodach terytorialnych Iranu, to zgodnie z prawem morskim każdy statek ma tam prawo drogi. Poza tym wojnę trzeba finansować, więc ropa musi płynąć. I płynie; aż do kwietnia 1984 roku, kiedy to Irak zatopi tankowiec należący do Iranu rozpoczynając tym drugi etap wojny nazywany później „wojną tankowców”. Od tego momentu konflikt nabiera znacznie szerszego wymiaru, a stawką w grze staje się interes państw położonych znacznie dalej niż zasięg rakietowy. Według Lloyds, w okresie wojny zatopiono i uszkodzono ponad 400 statków. Nic dziwnego, że Kuwejt i Arabia Saudyjska poprosiły o ochronę swoich statków. W 1987 roku w roli eskorty pływały solidarnie okręty wojenne ZSRR i USA. Sprawa nie była błaha. O ile ropę transportować można również rurociągami, to siłą rzeczy przebiegają one przez terytoria obcych państw. Przekonali się o tym boleśnie Irakijczycy w 1982 roku, kiedy to sympatyzująca z Iranem Syria zablokowała im rurociąg.

W 1988 roku oba państwa są już skrajnie wycieńczone. Najgorliwsi bojownicy irańscy są już najczęściej poległymi bohaterami, a reżim zaczyna mieć kłopoty w związku z brakiem rozstrzygnięcia. Co gorsza okręty USA zaczynają atakować irańskie cele i to bez wypowiedzenia wojny. Punktem kulminacyjnym jest zestrzelenie cywilnego irańskiego Airbusa. Ginie 220 osób (w tym 66 dzieci), a w Teheranie staje się jasne, że w stosunkach z USA pojawia się nowa jakość. Po latach amerykańscy dziennikarze śledczy nie będą mieli wątpliwości jak zakwalifikować ten „incydent”. Iran Air 655 był zwykłym czarterem cywilnym. Słyszała go kontrola lotów na kilku lotniskach. Amerykanie nie usłyszeli…

Krążownik USS Vincennes – okręt, który zestrzelił cywilny samolot pasażerski, pełni służbę w cieśninie Ormuz. Choć dwa przeciwległe brzegi przesmyku dzieli zaledwie 54 kilometry to faktyczny tor wodny ma zaledwie 10 km. Co więcej tor podzielony jest na 3 osobne szlaki komunikacyjne: jeden w kierunku Zatoki Perskiej, jeden w kierunku Adeńskiej i rozdzielający je techniczny. Zastanawiając się na tymi wymiarami warto zauważyć, że współczesne supertankowce często przekraczają 400m długości i 60m szerokości. Dla lepszego porównania: w najwęższym punkcie cieśniny gibraltarskiej Afrykę od Europy dzieli zaledwie 14 km. Jeszcze w latach 70-tych artyleria fortecy owąż cieśninę dosłownie korkowała.

W mediach znajdujemy informację, że pomysły Iranu z blokowaniem cieśniny są niedorzeczne, ponieważ V flota zmiecie każdego morskiego przeciwnika. Cóż, sytuacja dzisiaj i w 1988 roku nie jest taka sama. Okręty nawodne nie są niezbędne do blokowania Zatoki. Znacznie większe znaczenie ma broń rakietowa. Przy okazji warto wspomnieć, że we współczesnych działaniach morskich wielkie znaczenie ma ręczna broń przeciwpancerna. Owi piraci, na których w Zatoce Adeńskiej V flota poluje już od lat, za pomocą granatników RPG są w stanie skutecznie terroryzować spore jednostki. Rakiety, które ostatnio przetestował Iran mają skuteczny zasięg 200km. Oznacza to możliwość odpalania ich z wnętrza kraju,+ a nie tylko wybrzeża.

Ale wyobraźmy sobie coś znacznie bardziej spektakularnego. Na wody zatoki wypływają małe łodzie wypełnione uzbrojonymi w RPG bojownikami. Łodzie mogą być małe, ale gotowych na śmierć bojowników są setki. Bardzo jestem ciekaw, jak amerykańscy wyborcy odebraliby szatkowanie tych młodzieńców na ekranach swoich telewizorów. A Europejczycy? Nie wspominam o islamskich masach informowanych online przez Al. Jazeerę. Masakra dziesiątek bojowników z miejsca awansowałaby do rangi najważniejszych symboli muzułmańskiego męczeństwa, replikowana w milionach telefonów komórkowych z pewnością wpłynęłaby na postawy i to nie tylko w świecie arabskim podobnie jak masakra w My Lai nie dotyczyła tylko Wietnamu i USA.

A są przecież jeszcze tak trywialne metody, jak na przykład minowanie. Ciekawym przykładem jest tu zablokowanie zatoki Haipong przez w 1972 roku w trakcie wojny wietnamskiej. Mimo użycia zaledwie 40 min zatoka była całkowicie zamknięta aż…. Amerykanie rozminowali ją sami realizując postanowienia zawieszenia broni.

11 komentarzy

Handlarze krwi.

Czyli o tym, że w niektórych armiach na wojnie lepiej zginąć niż zostać rannym, bezmyślna wasalizacja ma swoją cenę a skutki decyzji politycznych odczuwają zawsze nieświadomi wyborcy.

Do 1990 roku, Irak był jednym z ważnych partnerów handlowych Polandy. Obroty wynosiły ca 250 mln USD (to inne realia były nieco), w Iraku obecnych było kilka naszych przedsiębiorstw eksportowych (Dromex, Polimex, Instaleksport) i spora rzesza pracowników na ogół dobrze zasocjowanych z lokalną społecznością. Wszystko się działo zgodnie z najlepszym modelem amerykańskim, czyli PRL udzieliła Irakowi kredytu (głównie na budowę infrastruktury właśnie), co w latach 1984 do 1988 spowodowało solidny napływ nad brzegi Eufratu i Tygrysu polskich wykonawców. Kredyt miał zostać spłacony w postaci dostaw ropy naftowej. Polskie firmy radziły sobie w regionie nieźle, a niesławny dzisiaj Bumar produkował czołgi dla wrażej Izraelowi Syrii, Profel usprawniał im przyrządy noktowizyjne i sterowania ogniem, a Radwar wyposażał zainteresowanych we własną myśl radarową. Aż tu wielkimi krokami zaczęła zbliżać się ”Pustynna Burza”. W jej przededniu, wraz z polskimi pracownikami wycofano z Iraku agentów wywiadu USA. Zapewne dla owego wywiadu zrobiono znacznie więcej, bo po tej inicjatywie Saddam się na nas poważnie obraził i w 1992 roku sekwestrował majątek polskich firm pozostawiony w Iraku. W efekcie doprowadziło to do sytuacji, w której Irak jest nam winien… 900 mln USD. A do tego doszły jeszcze koszty misji wynoszące 1,6 mld PLN (800 mln za finansowanie obecności i 800 ml za zakupy sprzętu).

Tym samym Irak jest największym dłużnikiem Polandy i jest to bezpośredni skutek decyzji politycznej podjętej przez władze Polandy w okolicach operacji „Pustynna Burza”. Być może departament Stanu składał wtedy jakieś obietnice. Być może je nawet zrealizował, ale, po pierwsze – wątpię, a po drugie – gdyby cokolwiek zrealizował, to pewnie by lud o tym wielkim wydarzeniu poinformowano.

W tym miejscu nasuwa mi się przykre, aczkolwiek ważne, porównanie. ZSRR, mimo że szykował się do wojny z Zachodem, użył wojsk PRL tylko raz w trakcie interwencji w Czechosłowacji. Wprawdzie Irak i Afganistan poprzedziła stosowna rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale z punktu widzenia atakowanych to, kto ów atak legitymizował, większej różnicy nie robi. Chęci USA na wciąganie w wojnę innych kontyngentów się nie dziwię. To czysty interes. W imię wolności itp. inni finansują, walczą i giną. Śmierć i kalectwo  naturalnie towarzyszą wojny, toteż na ofiary, podejmując decyzję o wysyłaniu wojska, należało się przygotować.  

Tymczasem, po latach prac, PO cichutku odeszła w niepamięć ustawa, która miała wreszcie doprowadzić do tego, że posyłanie ludzi na front będzie w Polandzie choć trochę cywilizowane. Chodzi o Ustawę o Weteranach, bo na dzisiaj jest tak, że szeregiem praw dysponują wszelkiej maści kombatanci, ale, nie wiedzieć czemu, odpowiedzialność RP za rany i utratę zdrowia kończy się w zasadzie na II wojnie światowej. Nie zdajemy sobie na ogół sprawy, że żyjemy już w kraju, którego w niemałym stopniu dotyka „syndrom wietnamski”.

Nie ma sensu opisywanie żenujących perypetii rannych żołnierzy, którzy najtrudniejsze walki toczyli nie na froncie, ale z administracją wojskową po powrocie. Trudno sobie wyobrazić większą kompromitację państwa niż w tym właśnie przypadku. Wysłano ludzi do walki, a gdy wracali pokiereszowani stanowili wyłącznie „wstydliwe” obciążenie. Wstydliwe, bo w polskim celuloidowym etosie wojny ranni ostatkiem sił wysadzają czołg, bohatersko giną z głową na karabinie, kreśląc przed śmiercią kilka mocnych strof o miłości do ojczyzny. O ile już tolerujemy istnienie rannych (w naszych filmach, jeśli nawet są, to przecież szybko zdrowieją), to nie pozostaje już ani odrobiny miejsca dla nieestetycznych kalek. Celuloidowy ranny ma zawsze dwie opcje: albo wyzdrowieje, albo zginie. Pustym rękawem lub nogawką nie będzie nas straszył. Ten pogląd wgryzł się w świadomość armii i okolic na tyle głęboko, że rannym udziela się dość szybko kompleks winy, że w ogóle ranni zostali i na dodatek przeżyli. Szok jest jeszcze większy dla tych, którzy zaliczyli porównanie szpitala w bazie Rammstein z rzeczywistością polskiej medycyny wojskowej. Ameryka z Wietnamu wyciągnęła wnioski. Weteran to poważny problem społeczny, z którym trzeba się liczyć tym bardziej, że w USA 10% bezdomnych to byli żołnierze.  

Co gorsza w naszym przepompowanym patriotyzmem społeczeństwie, nie mówiąc już o armii, nie ma grama przyzwolenia dla ran psychicznych. Polski żołnierz jest przecież twardy i takich problemów mieć nie może. Nasze społeczeństwo nie dojrzało jednak po prostu do sytuacji, w której armia uczestniczy w wojnie innej niż ideologiczna. Tym samym powielamy model amerykański z czasów Wietnamu, gdzie żołnierz po powrocie do kraju nie otrzymuje żadnego wsparcia, jego poświęcenie wydaje się niepotrzebne, a ofiary jego i kolegów zbędne i kosztowne. Dawniej akademie ku czci, medale, nieustające celebrowanie rocznic, pozwalało skutecznie zrelatywizować zabijanie i stres. W Polandzie systemowo pamiętamy o Westerplatte czy Kocku i równie systemowo nie pamiętamy o Karbali. Dlaczego? Z braku czasu antenowego? Tymczasem za chwilę przybędzie nam kolejna rocznica i co rok 10-go kwietnia odbywać się będą apele poległych. To przykry dowód, że w Polandzie śmierć jest ważna wyłącznie w politycznym kontekście. Inna jest nieistotna i niegodna pamięci. Nie odmawiam godności ofiarom feralnego lotu. Domagam się jednak tego, aby równie poważnie traktowano 22 ofiary Iraku i 25 ofiar Afganistanu. Domagam się tego tym bardziej, że liczba ofiar w Afganistanie wciąż rośnie.

Żyjemy w państwie, które bez żadnych poważniejszych powodów, zaangażowało się w dwie kosztowne wojny. Społeczeństwu, które je finansuje, nie powiedziano nic poza nośną zazwyczaj tezą, że będziemy gdzieś bronić pokoju, walczyć za naszą i waszą, a przeciwnikiem naszym będą źli pragnący naszej śmierci ludzie. Jak powszechnie wiadomo, Saddam broni masowego rażenia nie miał, a w Afganistanie Al Kaidy, a przede wszystkim nieco niemodnego już Osamy Bin Ladena, do dzisiaj nie upolowano. Należałoby zadać pytanie natury zasadniczej: po co w ogóle były te wojny? Przypadkowo przecież nie wybuchły.

Koszty tych dwóch wojen w USA dojdą do 2 billionów dolarów, bijąc na głowę nieudaną wojnę w Wietnamie. Wojna, jak każdy interes, musi się zwrócić. Budżet USA zawalił się po wojnie w Wietnamie, a rachunki za nią uregulował świat, kupując amerykańskie obligację pozbawione upadkiem Bretton Woods balastu w postaci parytetu złota.  Kto tym razem zapłaci? Pytanie czy ktokolwiek sobie tym zawraca głowę. Ameryka musi siedzieć na odwiertach, bo bez nich natychmiast zawala się jej gospodarka, wiec może tam posiedzieć tak długo, jak długo szyby nie wyschną. Polityka amerykańska jak ognia unika słowa „okupacja”, a Obama nie pamięta już o obietnicy wycofania wojska, bo najwyraźniej wie już, że taki krok kosztuje zbyt wiele.

A w Polandzie przybędzie kalek fizycznych i psychicznych, ale przede wszystkim ludzi przyzwyczajonych do przemocy i doświadczonych w używaniu broni. Nie wszyscy z nich zniosą przenosiny z pola walki na senne etaty w administracji wojskowej czy fuchy agencji ochrony. Kilka miesięcy obserwowania świata z perspektywy gunnerki odbije się na pewno na interakcjach z ludźmi po powrocie. Nie będzie defilad, nie będzie fety. Będzie szara rzeczywistość, w której wprawdzie nie można zginąć, ale niektórym będzie się wydawać, że nie można również żyć. Prędzej czy później ktoś się zajmie rosnącą rzeszą obeznanych z bronią weteranów. Bo natura nie znosi próżni. A nasze państwo otworzyło puszkę Pandory, ale do ponoszenia konsekwencji nie dorosło. Zamiast w domu weterana chłopaki odstresują się gdzie indziej.  

Armia zdobywa umiejętności w walce, toteż udział w misjach jest jej potrzebny jak rybie woda. Tyle, że jednostki składają się z żołnierzy a morale i przyszłość tych ostatnich stanowi o sukcesie samej armii. Zdają się tego w ogóle nie zauważać głównodowodzący, ale trudno się temu dziwić skoro większość wysokiego szczebla dowodzenia to ludzie którzy nigdy nigdzie nie walczyli co najwyżej się walkom przyglądali. Na kogo zatem powinno się w armii stawiać? Sprawa wydaje się oczywista, ale w praktyce zorganizowany korpus administratorów wszelkiej maści doświadczonych w walce oficerów prędko na wyższe piętra nie dopuści. Ciekawym przykładem był konflikt Skrzypczaka z biznesowym skrzydłem MON związany z wadliwymi zakupami sprzętu dla wojska. I co? W walce poległ… generał Skrzypczak, dowódca Wojsk Lądowych.

 Upadek ustawy która weteranom pozwala na pełną darmową opiekę zdrowotną, leki czy co dla wielu ofiar najważniejsze, sprzęt ortopedyczny to moim zdaniem przykład cynicznej gry urzędników z MON. Jak można wydawać pieniądze na kampanie pozyskujące zawodowych żołnierzy przy jednoczesnym pomijaniu milczeniem takiej ustawy? To tak jakby reklamować wojsko sloganem: Nasza wojna Twoje rany Twój problem. Chwytliwe? Uzasadnienie oddalenia tej ważnej inicjatywy ustawodawczej jest proste: stan finansów państwa. Ciekawe, że ów stan nie przeszkadza kontynuować misji i wysyłać na nią ludzi którzy wracają z niej w kawałkach albo nie wracają w ogóle.

Tymczasem Afganistan upomniał się o kolejną ofiarę. 3 kwietnia 2011 zginął w bazie młodszy chorąży Bartosz Spychała, podoficer w 1 Pułku Specjalnym Komandosów. Nie dowiemy się co robił w trakcie prawie 20 lat służby, można tylko przyjąć, że w jednostce w której służył szykował się do tego aby chronić to państwo w razie potrzebny. Zostawił żonę, i córkę. Pytanie jak o nie teraz zadba Rzeczpospolita Polska.

6 komentarzy