Posts Tagged ‘Piłsudski’

Zamach

Czyli o tym, że nie wszystko złoto, co się świeci

Choć żyjemy w czasach, gdy wszelkiej maści rekonstrukcje weszły do stałego repertuaru koncelebracji ważnych rocznic historycznych, rocznica wypadków majowych przebiegła zadziwiająco spokojnie, bez zakłóceń ze strony oddziałów nacierających mostem Kierbedzia. Nieprzypadkowa jest zapewne obecna konduita tej ważnej dla miasta budowli. Pragę i Stare Miasto spina dzisiaj trasa WZ, która – zarówno w obszarze architektonicznym jak i ideologicznym – ma z mostem Kierbedzia tyle wspólnego, co Pałac Kultury z Empire State Building.

Czytaj dalej

7 komentarzy

Litwa (2)

Czyli kontynuacja naszych zawiłych stosunków sąsiedzkich. Wprawdzie długa ale zakończona optymistycznym akcentem:)

Gdy pewnego listopadowego dnia 1918 roku dwaj oficerowie w cywilu odprawiali Piłsudskiego z Sosnowskim do Warszawy, kalkulacje strategiczne cesarskiego sztabu generalnego legły w gruzach i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: sztab nie był już cesarski, po drugie: ochrona przed ogniem rewolucji wleczonym przez cofające się z Rosji jednostki stawała się problemem palącym. Wcześniejsze kalkulacje sztabowców oparte na założeniu, że kadrowi oficerowie wywiadu austriackiego poradzą sobie z organizacją armii i władz cywilnych zawiodły na całej linii. Major Zagórski wraz ze swymi zwierzchnikami zdołał swego czasu opanować Legiony, ale sytuacja się zmieniła – to raz; a dwa – panowanie nad państwem wymaga politycznej siły sprawczej. A tej kadrowcom zabrakło choć wspólnie z Niemcami, pod czujnym okiem generał gubernatora Hansa von Beselera, zdołali wykształcić zalążek kadry przyszłej armii polskiej. To w mundurach Polnische Wehrmacht wykształcili się tacy oficerowie jak Rowecki, Kleberg czy Marian Porwit (drugi obok Jana Rzepeckiego światek rozmowy Wojciechowskiego z Piłsudskim na moście w 1926 roku). Stworzono sprawy zalążek armii, ale faktycznej siły zbrojnej, która oparłaby się bolszewickiej Rosji – nie.

W podręcznikach historii nie mówi się zazwyczaj jasno skąd ta gorliwość Niemców do eksportowania Piłsudskiego i gotowość Rady Regencyjnej do podporządkowania się Piłsudskiemu. A odpowiedź na to pytanie jest dość prosta i brzmi: Konwent A i Polska Organizacja Wojskowa (POW). Wielką przewagą komendanta nad każdym z ówczesnych polityków było dysponowanie zarówno zakonspirowanym politycznym rządem jak i paramilitarną organizacją wojskową. W październiku 1918 siły PSZ szacuje się na 10 tysięcy a POW na ponad 20 tysięcy ludzi i to tylko na terenie Kongresówki. Ponadto uwięzienie przysporzyło Piłsudskiemu olbrzymiej popularności oblekając w laur nieugiętego orędownika sprawy polskiej. W polityce sława to sprawa niebagatelna. Atmosferze jesieni 1918 roku w Warszawie na pewno poświęcę osobny wpis. Moim zdaniem wydarzenia tego okresu toną w mroku, który warto by lekko rozświetlić, choćby hobbystycznie. Konspiracyjny zasięg Komendanta był moim zdaniem znacznie szerszy niż lewicowy Konwent A. Jestem przekonany, że odpowiednio wybrani funkcjonariusze infiltrowali również struktury na prawicy.

No, ale jaki to ma związek z Litwą? Zasadniczy. Piłsudski wielokrotnie powtarzał, że na zachodzie granice ustali Ententa, a na wschodzie ustali je ten, kto po nie sięgnie. Mimo walk z 1918 roku porozumienie z Ukraińcami wydaje się prawdopodobne, ba, w 1920 roku przybierze jak najbardziej materialną formę a Ataman Petlura wesprze wyprawę kijowską. Trudno się zatem dziwić, że oczy Komendanta skierowane są na Litwę i Wilno, w którym rozpoczęła się jego konspiracyjna droga. Zna panujące na Litwie relacje. Wie zapewne, że litewskie polskojęzyczne elity wahają się jeszcze między samodzielnym bytem i federacją. Dlatego też w kwietniu 1919 wkraczające do Wilna jednostki kolportują dwujęzyczną odezwę „Do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Tyle, że zgodnie z literą owej odezwy powołano namiastkę lokalnego rządu z wyraźnym wskazaniem, że celem jej działalności jest odpowiedź na wszystkie potrzeby lokalnej społeczności. Lokalnej czyli polskiej, a przede wszystkim polskojęzycznej. W Kownie, do którego wycofał się litewski rząd, federacja traci zwolenników. Ale Komendant ma w zanadrzu rozwiązanie awaryjne. Od kilku miesięcy aktywizuje się przecież tutejsze POW, które choć swego czasu przerzedzone przez Niemców, jest jednak zdolne do akcji. Z Warszawy płyną jednak polecenia wstrzymywania działań. W terenie nie jest jednak łatwo. Kowieńszczyzna, nie mniej polska niż Wileńszczyzna, rwie się do walki. Ale rozkazów nie ma. Piłsudski liczył pewnie, że da się osiągnąć porozumienie wykorzystując agenturę i litewskich sojuszników. Przecież w tym celu Kasprzycki spotykał się z Zukauskasem ( Zukowskim )- głównodowodzącym armii litewskiej – armii, w której służą nawet Polacy uważający się za Polaków. Ale plan wziął w łeb w klasyczny polski sposób. Aktyw POW nie opanował szeregów i powstanie wybuchło samoczynnie. Do historii przeszło pod nazwą sejneńskiego, bo o Sejny właśnie toczyły się największe walki. Warto w tym miejscu zauważyć, że ówczesne władze Litwy liczyły na to, że Wielka Litwa sięgnie do Suwałk i Białegostoku.

Każdemu, kto się w tym miejscu oburzy, zalecam rzut oka na mapę: te miasta jako żywo znajdowały się kiedyś w Wielkim Księstwie Litewskim. Powstanie się powiodło, Litwini zostali wyparci. Tyle że w ramach retorsji przeprowadzili u siebie aresztowania ponad 200 osób podejrzanych o sprzyjanie Polsce. Równolegle rozpoczęto agresywną antypolską kampanię, która pogrzebała jakiekolwiek federacyjne plany. W efekcie ówczesnych wypadków rozpoczęto politykę programowej lituanizacji, która już w dwudziestoleciu międzywojennym dała wspaniałe efekty. Kowieńszczyzna stała się litewska. Ówczesne wypadki, władze litewskie zapamiętały sobie głęboko. Choć konspiracyjne POW rozbito dzięki zdradzie, uważa się również, że był to rezultat zmiany poglądów przez jednego z ważnych konspiratorów. Zwrot ideowy? Kto wie, jak by nie było głównym ostrzem komunistycznej władzy był przecież towarzysz Putrament Żmudzin z prastarego rodu.

Tak czy inaczej w Kownie uznano wtedy, że Polakom ufać nie można nigdy. Uruchomiono optykę, która funkcjonuje do dzisiaj: wynaradawiać i zwalczać. Litewska idea niepodległościowa ma zatem podstawowy fundament: zwalczanie polskich faszystów dybiących na niepodległość. Późniejsze wypadki mają moim zdaniem znaczenie mniejsze niż te z wiosny 1919. Wkroczenie Żeligowskiego do Wilna w 1920 roku w ramach pozorowanego buntu miało już otwarcie wrogi charakter. Mimo braku zapalczywości w walkach i małej gorliwości po obu stronach, była to już kolejna otwarta wojna. Planowany początkowo jako przedsięwzięcie ochotnicze, bunt od początku wymagał wsparcia jednostek liniowych. Wsparcie było jednak na tyle słabe, że front ugrzązł w niewielkiej odległości za Wilnem. Na dotarcie do Kowna nie było w tej sytuacji szans. Inna sprawa, że brakowało pewnie również determinacji. Komendantowi zdarzało się wahać, wiadomo, że natarcie przez most w maju 1926 roku poprowadził Orlicz Dreszer. W 1920 roku miał Wilno. Mógł uznać, że reszta Litwy nie jest warta żołnierskiej krwi.

Warto zauważyć, że wkroczenie na Litwę stanowiło pogwałcenie wszelkich możliwych postanowień międzynarodowych, a w Wilnie rezydował przedstawiciel Ententy, który od Żeligowskiego domagał się wyjaśnień dlaczego naruszono integralność terytorialną niepodległego kraju. Nie otrzymał oczywiście żadnych i wyjechał z miasta. Warto o tym pamiętać czytając artykuły, w których sugeruje się, że Litwa w sposób całkowicie niegodziwy lekceważy unijne prawa mniejszości. Lekceważy i lekceważyć będzie – to oczywiste. Oczywiste tak samo jak dążenie do zagarnięcia Wilna w 1920 roku.

Litewska współczesna państwowość to antypolskość. Wieki wspólnej historii wymagają ciągłego antypolonizmu, bo bez niego różnica między nami mogła by się Litwinom wydawać zbyt mała. Warto zauważyć, że Litwinów nikt przecież na siłę nie polonizował. Polonizowali się sami, ponieważ ich elitom było to po prostu na rękę. Polskie przywileje szlacheckie i ówczesne zdobycze demokratyczne skutecznie do tego zachęcały. Czy pro-polskie postawy są możliwe dzisiaj? Każda wizyta w Wilnie przekonuje mnie, że to mało prawdopodobne. Choć po raz ostatni byłem tam w 2007 roku, obecne relacje tubylców jak i turystów sugerują, że niechęć wsiąkła już bardzo głęboko.

Inna sprawa, że litewskie władze nie doceniają znaczenia zwykłych ekonomicznych czynników, które miały, mają i będą miały wpływ na nasze pogranicze. Posłużę się osobistym przykładem. W grudniu 2005 roku znalazłem się na Litwie, aby przeanalizować celowość kupna podkowieńskiej szwalni. Polecieliśmy do Wilna, z którego zabrał nas samochodem Litwin – przedstawiciel renomowanego banku inwestycyjnego. Z punktu zaproponował rosyjski. My – angielski, zakładając, że próba rozmowy po polsku wpisze się w tradycje polskiego szowinizmu. Godzinka drogi upłynęła nam na analizie lokalnej sytuacji gospodarczej. Nasz mniej więcej 30-letni rozmówca wyjaśnił nam, że interesy na Litwie robi się zasadniczo z Rosją albo dla Rosji i taka sytuacja wymaga przede wszystkim znajomości tamtejszych realiów i tamtejszego języka. Po tej pouczającej dyskusji dotarliśmy do interesującego nas zakładu. Rozmowy w dyrekcji wyłącznie po angielsku. Okoliczności przyrody technicznej nie odbiegały od znanych nam standardów z Polandy, ba, w pewnych miejscach znacząco je przewyższały. Powyższe między sobą komentowaliśmy na bieżąco w języku ojczystym. Na to nasza przewodniczka – dyrektor zakładu, znienacka przeszła na piękną kresową polszczyznę. Zadaliśmy oczywiste pytanie czy jest Polką. Pani dyrektor po chwili wahania odpowiedziała, że nie, ale od dziecka wychowywała się na polskiej TV, bo sowiecka była nieciekawa. Ponadto poinformowała nas, że w zasadzie większość pracowników to Polacy, więc w zakładzie rozmawia się często po polsku. Na dodatek, po powrocie za negocjacyjny stół od przełożonych pani dyrektor – zarządzających funduszem, do którego należał ów zakład dowiedzieliśmy się, że teren, na którym się znajdujemy to „former R z e c z p o s p o l i ta”, co wprawiło nas już w prawdziwe osłupienie.

Powrotna droga upłynęła nam na roztrząsaniu lokalnych relacji narodowościowych. Nasz rozmówca nie widział tu wielkiego problemu. Oznajmił, że jest Litwinem, ale pochodzi z wybrzeża, a komplikacji relacji polsko-litewskich nie rozumie i rozumieć nie chce. Studiował w Moskwie, ma tam dobrych znajomych i zasadniczo uważa, że podstawowy partner biznesowy Litwy, z którym ta powinna się liczyć, to Rosja. I konkludując w ten sposób wysadził nas pod hotelem. A że lot powrotny rano, postanowiliśmy się zapoznać z zabytkami miasta. W tym celu udaliśmy się do recepcji, prosząc o zorganizowanie polskiego przewodnika lub polskojęzycznego taksówkarza. Konfuzja. Pani uśmiecha się nieszczerze, że późno, że się nie da – widać, że wyłącznie barwy międzynarodowej korporacji hamują wyraźną niechęć. Rezygnujemy. Ale, że miasto kusi udajemy się na spacer per pedes. Ponieważ topografię miasta przypominam sobie piąte przez dziesiąte z opresji wybawia nas taksówkarz. Na prośbę o kurs na „Gedymin hill” odpowiada pytaniem: Paljaki? Potwierdzenie, rozpoczyna nocną wycieczkę po Wilnie, w trakcie której zobaczymy wszystko włącznie z Armani Flag Store, którego podówczas w Warszawie jeszcze nie ma. Nasz taksówkarz Polakiem się nie czuje, ale ponieważ mama jest Polką, a on sam mieszka pod Wilnem, to po polsku rozumie a i niemnożka mówi. Dodatkowo wyjaśnia, że po polsku rozumieją w zasadzie wszyscy, ponieważ nieustającą popularnością cieszy się polska telewizja a w każdym razie niektóre programy, gdzie wymienia od razu „Różową landrynkę” – ówczesny hit eksportowy Polsatu rozpalający wyobraźnie mężczyzn, również w tak odległym Egipcie.

Po powrocie do hotelu, z Mariem – towarzyszem tej wyprawy spożyliśmy alkohol w hotelowej restauracji rozprawiając o meandrach lokalnej historii i narodowych relacji. Jakimże kontrapunktem był kolejny dzień, gdy po drodze na lotnisko zapragnęliśmy obejrzeć sobie wileński sklep Reserved. Taksówkarz słysząc polski usiłował nie zrozumieć, że ma na nas poczekać w centrum handlowym, następnie domagał się depozytu namiętnie mówiąc do nas po rosyjsku. Po pewnych bojach udało nam się wreszcie zwiedzić placówkę koncernu LPP, ale nasz drogi kierowca szykanował nas na różne drobne sposoby przy czym nie było najmniejszej wątpliwości, że doskonale rozumie co do niego mówimy. Dodam, że konwersacja rozpoczęta została taktownie: w języku władców Albionu, którego niestety nie znał.

Wylatywałem z Wilna z wyraźną konkluzją: Polska – to przeszłość, Rosja – to przyszłość. Nie wiedziałem wtedy i nie wiem dzisiaj czy taki był faktyczny mind set ówczesnych środowisk, ale analiza współczesnej litewskiej blogosfery skłania do podobnego poglądu.

Nie wiem kiedy Wiki Leaks ujawni depesze dyplomatów z Wilna, ale może się okazać, że ujawni się w nich niebagatelna rola, jaką odegrali w transakcji nabycia Możejek. Zapomina się bowiem, że akcjonariuszami zagranicznego ramienia Jukosu byli Amerykanie. Amerykanie są z reguły zainteresowani zyskiem, a oferty Rosjan na odkup Możejek wielkiego zysku nie przewidywały, bo nie musiały. Wiadomo już dzisiaj (ponownie Wiki Leaks), że awariami rurociągu zawiadował Kreml, trudno zatem się spodziewać, aby rosyjskie firmy miały ochotę się między sobą ścigać. Tym bardziej, że rentowność rafinerii zależała wyłącznie od ceny tłoczonego rurą surowca🙂.

Orlen zapłacił za Możejki 2,5 mld USD – znacznie więcej niż proponował którykolwiek z konkurentów. Za tą cenę nabyto największy zakład przemysłowy i największego pracodawcę na Litwie. Ówczesne polskie plany sięgały jednak znacznie dalej. Rozważano inwestycję w Ignalin – litewską elektrownię atomową produkującą nadwyżkę mocy, rozmawiano o partnerstwie strategicznym w kolejach i innych dziedzinach. Ówczesny lokator pałacu namiestnikowskiego w Warszawie na pewno był zadowolony z polskiej obecności na Litwie. Przyszłość wyglądała bardzo interesująco a stosunki polsko-litewskie zdawały się poprawiać z dnia na dzień. Prezydent Kaczyński, wolny od tłumaczy w litewskiej stolicy, mógł z jej elitami konferować swobodnie bez kłopotliwej bariery językowej i krępującej obecności tłumaczy. I być może podówczas litewski salon po raz ostatni nie ukrywał znajomości języka polskiego.

I kto wie jakby się to wszystko dalej rozwinęło, gdyby nie Radzieccy. Okazało się bowiem, że niebawem po przejęciu, Możejki unieruchomiła awaria a zaraz po jej naprawieniu, zepsuł się rurociąg. I jest popsuty do dnia dzisiejszego. Na dodatek w Polandzie zmieniła się władza a wraz z nią zarząd narodowego szejkanatu. W stosunki polsko-litewskie wkroczył chłód, który w relacjach Orlen – Litwa można wprost określić jako ekonomiczną wojnę. Dlaczego? Dlatego, że całość ropy do przerobu w Możejkach musi być teraz dostarczana drogą morską poprzez port,… który i owszem zaprojektowano jako ropoport, ale do exportu a nie importu surowca! Co więcej, produkt Możejek również musi być eksportowany, ponieważ lokalny rynek jest za mały dla takiej dużej, porównywalnej z płocką, instalacji. Rafinerię projektowano pod wojenne plany ZSRR a nie potrzeby lokalnych gospodarek. Tym samym tankowce przywożą wenezuelską ropę, z której Orlen Lietuva robi swoje litewskie produkty i… wysyła morzem, między innymi do USA. I traci na tej operacji setki milionów dolarów rocznie. Objawem wojny jest również konflikt między Orlenem a litewskimi kolejami, które doją go maksymalnymi stawkami za transport cystern. Doją, bo mogą. Orlen Lietuva nie ma przecież innej możliwości eksportu. Mógłby wybudować rurociąg, ale rząd Litwy ze względów oczywistych dorzucić się do tej inwestycji nie chce, a Orlenu na nią nie stać.

Miłość wyparowała, Ignalin został ostatecznie zamknięty w 2009 roku, Polska utraciła jedną z ciekawych opcji rozwiązania tykającej bomby energetycznej, bo w naszym kraju nie wybudowano żadnej nowej elektrowni od lat 80-tych. We wzajemne relacje wróciła historyczna polityka, w której chodzi raczej o to kto komu narobi więcej złośliwości. Postawa władz litewskich nawet mnie nie dziwi. Proszę sobie wyobrazić jak u nas odbierano by publiczne niemieckie debaty na temat tego, komu Angela Merkel zamierza sprzedać Orlen i kto zdaniem Angeli Merkel jest dobrym, albo niedobrym, na ów Orlen kupcem. Polska racja stanu spektakularnie skomrpomitowała się nad Wilią ostatecznie jak sądzę lokując naszego sąsiada po rosyjskiej stronie geopolityki. W sumie nic dziwnego, nie stać nas na gry na dużej szachownicy. Głównie dlatego, że polityka gospodarcza nie jest w naszym kraju celem nadrzędnym. Nie traktuje jej się jako sposobu zabezpieczenia przyszłości państwa. Jak dowodzi bieżąca kampania, gospodarka to wyłącznie niechciany element politycznej debaty.

W przypadku Możejek dokonano znacznej ingerencji w organizm gospodarczy ościennego państwa, popartej czynnikiem politycznym, który miał swoje uzasadnienie. Wywołano to jednak sytuację, w której piasek wozi się na pustynię a z pierwotnych zamiarów bliższej współpracy gospodarczej z sąsiadem nie pozostało nic. Miernikiem absurdu obecnych relacji jest niedawny skandal, kiedy to sponsorami telewizyjnego programu, w którym zrywano dwujęzyczne tablice w etnicznie polskich miejscowościach, było PZU Lietuva i Reserved. Pewnie przypadkowy ale dojmujący przykład paranoi w naszych relacjach.

A obecne zamieszanie? To przede wszystkim kolejny dowód jak obie strony konfliktu podchodzą do prowadzenia polityki. W obu krajach takie zamieszanie jest po prostu na rękę rządzącym. Warto zwrócić uwagę, że wojnę Edwarda Tuska z kibicami rozpoczyna… zadyma w Kownie w trakcie meczu reprezentacji. Jakkolwiek wiadomo nie od dzisiaj, że polscy kibole do potulnych baranków nie należą, zajścia w Kownie zostały w znacznej mierze sprowokowane celowym i ostentacyjnie agresywnym zachowaniem policji. Zamieszki idealnie wpisały się w antypolską retorykę Wilna, ale nie zaszkodziły również Warszawie, która natychmiast ogłosiła krucjatę przeciw stadionowej przemocy agregując na łamach Gazety Wyborczej kolejne punkty poparcia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że obecna sytuacja jest wykorzystywana podobnie i to ponownie obustronnie. W najgorszym położeniu znajdują się wyłącznie litewscy Polacy.

Ale to już pewnie niezbyt długo. Litwa ma swoje wieloletnie doświadczenia w wynaradawianiu, a na Uniwersytecie Wileńskim najprawdopodobniej rozleci się polonistyka. Litwinizacja? Nie, co więcej za 4 z istniejących 6 miejsc na roku płaci rząd litewski fundując stypendium. Po prostu – nie ma chętnych. Czasy się zmieniły, młodzież wybiera inne opcje. Zmienia się również tamtejszy język polski. Relacje mniejszościowe powodują coraz większe sklejanie się społeczności polskiej i rosyjskiej, co de facto prowadzi do coraz większego zmieszania tych języków szczególnie w młodzieżowym slangu. Ten proces widać doskonale na przykładzie osób wychowanych już w wolnej Litwie. Ich język, wyraźnie dowodzi gdzie lokują swoje ambicje. Polska, poza barwną i burzliwą historią, nie ma im wiele do zaoferowania. Są w zasadzie w podobnej sytuacji do młodych mieszkańców Szczecina. Dla nich również więcej do zaoferowania ma Berlin niż Warszawa czy Poznań i dlatego właśnie germanizują się w tempie szybkim a całkowicie niezauważanym.

Cóż, to w zasadzie nic dziwnego. Jednym z celów UE było przecież osłabienie dużych narodów poprzez animację wszelkiej maści grup etnicznych. Takie czasy. Warto zatem zauważyć, że umacnianiem zasięgu języka zajmuje się teraz zupełnie kto inny:

http://lietuva.blox.pl/2011/05/do-czego-nie-jest-mi-potrzebny-litewski.html

Mówi się, że życie pisze ciekawsze scenariusze. Jak widać, pisze też niezwykle udane pointy.

Czyli kontynuacja naszych zawiłych stosunków sąsiedzkich. Wprawdzie długa ale zakończona optymistycznym akcentemJ.

10 komentarzy

Bóg, Honor i Ojczyzna.

Czyli o tym, że media kształtują nasze opinie, politycy wiedzą lepiej co jest dla nas dobre  a honor jest najważniejszym aktywem narodowym.

W jednym ze wcześniejszych postów pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że do wojny z Niemcami doprowadziły niemożliwe w realizacji niemieckie żądania. Uproszczenie to było wynikiem roboczego oparcia się na historycznym fundamencie: Polska racja stanu nie przewidywała wojny po stronie Niemiec a ewentualny udział w takim sojuszu wywołać miał kolejne, bardziej agresywne żądania niemieckie których realizacja była by nieunikniona. Taki punkt widzenia prezentuje choćby Stanisław Żerko historyk z Instytutu Zachodniego w Poznaniu.

Ale warto się przez chwilę zastanowić jakie okoliczności spowodowały składanie Polsce jakichkolwiek ofert. Otóż 30 września 1938 roku, Polska wystąpiła z 12 godzinnym ultimatum w którym domagała się od Czechosłowacji zwrotu Zaolzia. Jak wiemy z historii, rząd czechosłowacki w obliczu SGO Śląsk zgromadzonej na granicy i dywersyjnych ataków zaolziańskich Polaków na urzędy czechosłowackie ugiął się i w efekcie 2 października na teren Zaolzia wkroczyły wojska polskie. Warszawska ulica pijana sukcesem fetowała wielki sukces mocarstwowej Polski.

W sferze faktycznej Polska i Węgry u boku Niemiec wzięły  jak najbardziej realny udział w rozbiorze Czechosłowacji. Nie podeptano tym przyjaźni polsko czechosłowackiej bo nigdy jej nie było. Zakończono w sprzyjających okolicznościach konflikt który zaczął się jeszcze w 1918 roku ( kiedy to wojska czechosłowackie zaatakowały słabe polskie jednostki zajmując tereny etnicznie polskie ) a finalizował w 1920 kiedy rząd Benesza wykorzystał Bitwę Warszawską do wymuszenia na Polsce ustępstw terytorialnych. Nie było zatem nigdy szans na współpracę państw które przez cały okres międzywojnia same znajdowały się w stanie zimnowojennym.

Wedle stanu z października 1938 Polska jest jednym z aktywnych sojuszników Hitlera i trudno się dziwić, że w ten właśnie sposób przedstawiana była w europejskiej prasie. Trudno uwierzyć, że wkroczenie do Czechosłowacji dokonało się bez jakichkolwiek porozumień z Niemcami szczególnie, że wojsko polskie zdołało zająć węzeł kolejowy w Boguminie uprzedzając zmierzające tam wojska niemieckie. Ów akt agresji nie mieścił się moim zdaniem ani trochę w lansowanej przez Becka polityce balansowania pomiędzy ZSRR a Niemcami. Trudno się zatem dziwić, że 24 października 1938 Von Ribbentrop wezwawszy ambasadora RP Lipskiego złożył po raz pierwszy następującą propozycję:

W zamian za udział w wojnie z ZSRR, włączenie Gdańska do Rzeszy i budowę eksterytorialnej autostrady, zaoferował podobnie eksterytorialny dostęp Polski do portu gdańskiego, gwarancję granicy polsko – niemieckiej i wydłużenie paktu o nieagresji na 25 lat.

Cóż, szczególnie w cieniu świeżo zajętego Zaolzia trudno powyższą propozycję choćby porównać z dyktatem Niemiec wobec Czechosłowacji która poszarpana po układzie w Monachium, w marcu 1939 padła ofiarą zaakceptowanego przez Europę formalnego rozbioru! Nasuwa się zatem dość oczywiste pytanie: jak polityczne elity do tej propozycji się odniosły? Otóż nijak się nie odniosły ponieważ Beck najprawdopodobniej owej propozycji poważnie nie potraktował tym bardziej, że w owym czasie zajęty był budowaniem relacji z Węgrami i Rumunią która to nawiasem mówiąc na rozbiór Czechosłowacji nie miała ochoty. Nie bez znaczenia jest również fakt, że w owym czasie Józef Beck był już człowiekiem poważnie chorym co usprawiedliwia go o tyle, że jeszcze w 1937 roku złożył dymisję na ręce prezydenta Mościckiego. Dymisja nie została jednak przyjęta, ponieważ ówczesną Polską steruje triumwirat: Beck, Śmigły Rydz i Mościcki i to zapewne w tej kolejności. Jednego wielkiego człowieka po 1935 roku zastąpiły trzy polityczne fantomy. Najwyraźniej mogły rządzić jedynie razem. To ci trzej ludzie dopiero 7 stycznia 1939 roku zadecydują o zwrocie politycznym ponieważ Beck osobiście usłyszy od Hitlera, że sugestie przekazane wcześniej Lipskiemu to de facto ultimatum. Jeszcze 25 stycznia 1939 von Ribbentrop pojawia się w Warszawie dorzucając do wcześniejszej oferty Słowację jako trofeum wojenne.  Warszawa odpowiada NIE, powołując się na zawarte porozumienie wojskowe z ZSRR. I w tym miejscu polityka polsko niemiecka mija „no return point” dalej w marcu 1939 okrojona Czechosłowacja w raz z całym swoim rządem zamieni się w protektorat Czech i Moraw z tym samym prezydentem Hachą a 40 czeskich dywizji walnie dozbroi Wehrmacht. W takich warunkach odrzucano niemieckie awanse uważając, że jakakolwiek współpraca z Hitlerem nieuchronnie prowadzić będzie do katastrofy. Co ciekawe, ta decyzja polityczna podejmowana była przez ludzi, którzy przez 4 lata samodzielnych rządów nie zmienili ani na jotę doktryny wojennej armii II RP która od zarania państwa zakładała w zasadzie wyłącznie wojnę na wschodzie! Plan  wojny na zachodzie przygotowywano na kolanie wiosną 1939.

Odrzuceniu współpracy z Niemcami, towarzyszy powtarzane przekonanie o tym, że Polacy a przede wszystkim korpus oficerski był takim porozumieniom całkowicie niechętny. Zwłaszcza drugiego członu tej popularnej tezy nie jestem w stanie zrozumieć. Jak armia która przez kilkanaście lat ćwiczy obronę przed Rosją zarzucając prawie kompletnie ( poza nielicznymi fortyfikacjami ) strategię wojnę na zachodzie i północy może być świadomie gotowa na konflikt z Niemcami?  

Pytanie o faktyczne nastroje społeczne było by również jak najbardziej na miejscu. W kraju w którym nośnikiem informacji były gazety panowało potworne rozwarstwienie społeczne a komunikację dodatkowo utrudniał…. analfabetyzm. W Polsce międzywojennej dotyczył prawie 25% populacji. Radio było luksusem posiadanym przez nielicznych. Zastanawia mnie zatem, czy społeczeństwo które jeszcze  w październiku 1938 fetuje zajęcie Zaolzia i domaga się marszu na Kowno jest faktycznie bardziej antyniemieckie niż antyrosyjskie? Jeśli nawet dzisiaj, w społeczeństwie doświadczonym przez niemiecki nazizm dominuje postawa antyrosyjska słuszne jest założenie, że w 1939 dominowała akurat antyniemiecka? A jeśli tak faktycznie było, jaką rolę w kreowaniu tej postawy odegrały media?

Rządzący Polską triumwirat popisał się co najmniej brakiem politycznego realizmu wybierając walkę w sytuacji w której musiał być świadom zarówno niemieckiej przewagi ( złamanie szyfrów enigmy ) jak i iluzoryczności francusko niemieckiej pomocy.

W słynnym sejmowym przemówieniu z 5 maja 1939 Józef Beck ujawnił się obywatelom jako polityk twardy. W ponurym cieniu rzucanym przez wypowiedziany przez Niemcy pakt o nieagresji podkreślił, że Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da, a pojęcie pokoju za wszelką cenę dla Polaków nie istnieje. Jako rzecz bezcenną, w swoim przemówieniu transmitowanym na cały kraj a nagrodzonym przez posłów stojącą owacją wskazał, że dla Polaków bezcenny jest honor. To przemówienie wywołało wielką falę patriotyzmu ale nie towarzyszyła mu choćby próba mobilizacji. Sejm zwiększył budżet, FON odnotował większe wpłaty a kraj patriotyczne manifestacje. Faktyczna mobilizacja została ogłoszona dopiero 29 sierpnia i praktycznie natychmiast odwołana wobec sprzeciwu Anglii i Francji. Ogłoszona ponownie dzień później wywołała chaos który na dzień dobry osłabił zdolność bojową armii.

W kampanii wrześniowej w walkach z Niemcami zginęło 66 tysięcy żołnierzy i oficerów, ponad 130 tysięcy odniosło rany a 400.000 dostało się do niewoli. O ile straty zadane przez Rosjan były mniejsze, to do niewoli dostało się prawie 250 tysięcy żołnierzy i oficerów. Straty wśród ludności cywilnej są od pewnego czasu poddawane wielostronnym analizom których celem jest analiza prawdziwości PRL owskiej jeszcze  tezy o 6 mln obywateli polskich zabitych w trakcie działań wojennych.

Czy śmierć tych ludzi, i materialne zniszczenia były warte tego honoru o którym mówił w przemówieniu Beck? Czy wybrali wojnę świadomie czy też wybrano ja w ich imieniu? Pytanie prowokacyjne, ale warto się zastanowić jakie straty poniosła by Polska jako niemiecki koalicjant. Taką opcję nawet w dyskusjach kompromituje się zazwyczaj od razu. To dziwne, szczególnie wobec popularnej dzisiaj germanofilii. Warto jednocześnie pamiętać, że udział w wojnie po stronie Niemiec nie był jednoznaczny z utratą państwowości bo w tej sytuacji była przecież zarówno Rumunia, Węgry, Bułgaria czy Finlandia która dzięki położeniu strategicznemu doczekała się nawet wycofania radzieckich oddziałów okupacyjnych.

Ta historyczna analiza może się wydawać całkowicie pozbawiona sensu. Nic bardziej błędnego. Dzisiaj żyjemy w świecie samych sojuszy i wzajemnych państwowych świadczeń dodatkowo kontrasygnowanych przez jakiś „uber rząd” w Brukseli. Trudno mi założyć, że dzisiejsza wartość porozumień międzynarodowych jest większa niż ówczesna. Warto o tym pamiętać, choćby dlatego że Józef Beck, dowiedziawszy się o wypowiedzeniu wojny Niemcom przez Anglię i Francję odetchnął i wyznał jednemu ze swoich współpracowników, że bez tego naród miałby prawo postawić go pod ścianą i rozstrzelać. Cóż, „dziwna wojna” moim zdaniem tego prawa narodowi polskiemu nie odebrała.

„Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak już się nie da wciągnijcie do walki cały świat” zalecił w swoim politycznym testamencie Józef Piłsudski. Wykonawcy jego politycznej woli, z tego akurat zadania wywiązali się jak wiadomo w 100%. Ludzie bez kalibru, na nic więcej nie potrafili się zdobyć. Czy z lepszego materiału ulepieni są nasi obecni przywódcy? Że mają dzisiaj prostsze zadania? Projekt wojny prewencyjnej z Niemcami lansowany przez Piłsudskiego i wybuch II wojny światowej dzieli zaledwie 6 lat. Toż to raptem półtorej kadencji. Stefan Stażyński w przemówieniu do mieszkańców 24 sierpnia 1939 miał powiedzieć: „Spokój jaki cała ludność stolicy zachowuje w rozgrywających się wypadkach międzynarodowych, jest dowodem dojrzałości obywatelskiej” i zachęcał do dobrowolnego włączania się w akcję kopania rowów przeciwlotniczych.

Z tym zdaniem w roku 1989 zgodził bym się w zupełności. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien.

14 komentarzy