Czyj prezydent?

Czyli o tym, że istnieją wybory, które kończą strzały w plecy

Zamach zaszokował wszystkich, ale dla nikogo nie był prawdziwym zaskoczeniem. Zabójca, mimo iż w panującym chaosie miałby wielkie szanse na skuteczną ucieczkę, nawet nie próbował się bronić. Choć strzelał jeden człowiek, za spust pociągnęła szeroka opcja polityczna. Za zbrodnię odpowiadał głęboki ferment społeczny, do którego doszło z jednego jedynego powodu: nastrój ulicy kompletnie rozminął się z determinantami gabinetowej polityki.

Rok 1922 stał się areną krwawych walk, podczas których nie cofano się przed niczym, a uciekanie się do pomówień i oszczerstw było na porządku dziennym. Choć lewica kreowała się na obrończynię ludu, obie strony konfliktu walczyły zawzięcie o polityczne frukta. Nastrój świętej wojny podsycał głęboki ideologiczny konflikt, a u jego źródeł leżał rezultat wyborczy z 1919 roku. Ówczesne wybory wygrała de facto prawica zjednoczona we wspólnym wyborczym bloku.

Choć laur największej partii w parlamencie przypadł podówczas PSL Piast, owa formacja definiowała się sama jako partia centrum, chociaż niektórzy jej luminarze czuli się zdecydowanie lepiej po prawej stronie politycznej barykady. Powyższe – nie przez przypadek. Doświadczenia wyniesione z NKN i Komisji Likwidacyjnej, organu, który jako pierwszy realnie montował niepodległą Polskę, oraz lata doświadczeń na politycznych salonach Wiednia solidnie zbliżały działaczy Piasta do podobnie sformatowanych działaczy z byłej Kongresówki i Prus. Owe alianse siłą rzeczy wymuszał Józef Piłsudski, sprawujący władzę niemal dyktatorską jako Naczelnik Państwa. Ów stan niezmiernie drażnił zawodowe środowiska polityczne i wymuszał nieustanną potrzebę pracy nad „prawdziwie demokratycznym” ładem prawnym w młodym państwie.

Jak łatwo sobie wyobrazić, miłośnicy prawdziwej wolności zarówno z lewa jak i z prawa zabiegali o maksymalne ograniczenie władzy przyszłej głowy państwa. Jedni i drudzy spodziewali się w tej roli ujrzeć Piłsudskiego. O ile prawica widziała w nim zdecydowanego wroga, lewica wspierała go ostrożnie, gdyż nie brakowało jej świeżych rozczarowań ideowych. Naczelnik Państwa okazał się bowiem znacznie mniej czerwony, niż spodziewaliby się tego po nim dawni towarzysze, a jeszcze jesienią oświadczył, iż z czerwonego tramwaju socjalizmu wysiadł na przystanku „niepodległość”.

Zapasom prawicy i lewicy namiętnie sekundowała ulica, a w ulicznych starciach szlifowały umiejętności prawicowe i lewicowe bojówki robotnicze. Niepewni wyników ustawodawcy sięgnęli po sprawdzone metody i począwszy od 1922 zasadniczej zmianie uległa ordynacja wyborcza. O doważeniu miejsc w parlamencie miała zadecydować lista krajowa. Manewr, który jak zwykle miał wzmocnić największe partie, w praktyce uniemożliwił wprawdzie zwycięstwo prawicy (132 centrum, 123 prawica, 98 lewica), ale nawet po rozpadzie bloków wyborczych największą liczbą mandatów (98) w parlamencie dysponował Związek Ludowo-Narodowy czyli dawna endecja. Co gorsza, nieistotne do tej pory mniejszości narodowe (4% w 1919 r.)  urosły do niebagatelnej siły 20% ogółu mandatów, wprowadzając do parlamentu 89 posłów.

Trudno było o groźniejszą mieszankę wybuchową. Na dodatek Piłsudski w ostatniej chwili oficjalnie zrezygnował z kandydowania. Wiedział, co robi. Oficjalne dementi pojawiło się na tyle późno, aby główny przeciwnik nie zdołał przygotować odpowiedniej kandydatury. Warto pamiętać, iż prezydenta nie wyłaniano w wyborach powszechnych, dlatego też niezwykle ważne znaczenie dla przyszłego wyboru miały porozumienia partyjne i… interesy liderów.

Kandydat prawicy na prezydenta mógł być w zasadzie tylko jeden: Maurycy Zamoyski. Choć o roli tego człowieka wiele się dzisiaj nie pisze, to właśnie kapitały i relacje towarzyskie jednego z największych polskich latyfundystów pozwoliły Dmowskiemu skutecznie zabiegać o interesy polskie we Francji. W efekcie nestor Narodowej Demokracji był najbardziej oczywistym kandydatem swojego środowiska a jednocześnie całkowicie niestrawnym dla wykazującego silne prawicowe sympatie PSL „Piast”. Nawet sympatyzująca z prawicą partia chłopska nie była w stanie głosować na największego w Polsce obszarnika i na dodatek hrabiego w kraju, w którym jedną z najbardziej palących kwestii była reforma rolna!

Dlaczego mimo to prawica forsowała tą kandydaturę? Ówczesna  demokracja oznaczała podejmowanie decyzji w wąskim gronie partyjnych komitetów. O poparciu „Piasta” decydował Wincenty Witos, który do samego końca negocjacji liczył na to, że prawica otrzeźwieje i fotel prawicowego prezydenta zaproponuje właśnie jemu. Za takim posunięciem przemawiały różne przesłanki a  także kolportowane przez chłopskich posłów plotki. Zgodnie z nimi w przypadku udanych wyborów Roman Dmowski miał jakoby planować elekcję Zamoyskiego na tron króla Polski. Szabelki w „Piaście” zirytowały się na tyle, aby przyjąć na sztandary kandydata podrzuconego przez środowisko polityczne Naczelnika Państwa. Wojciechowski, z którym Piłsudskiego łączyła solidna partyjna robota i bojowa przeszłość, wydawał się być idealnym kandydatem, aby utrzymać wpływy z tylnego siedzenia. Witos znalazł się w klinczu – pokazywany we własnym zapleczu palcem jako „sympatyk prawicy”, mógł jedynie udzielić mu poparcia. Kiedy konkurencyjne środowisko chłopskie (PSL „Wyzwolenie”) zgłosiło własnego kandydata (Narutowicz), Wojciechowski zdecydował się wycofać własną kandydaturę. Wiedział doskonale, czyim nominatem jest Narutowicz. Do dalszego udziału w grze pierwszego spółdzielcę Polski skutecznie namówił Witos. Wojciechowskiego nie lubił, ale chcąc być języczkiem u wagi, własnego kandydata bardzo potrzebował. Na polu gry pojawił się również wspierany przez PPS Ignacy Daszyński i, zgłoszony przez mniejszości narodowe, polityczny „człowiek znikąd” – profesor Jan Baudouin de Courtenay. Wszyscy kandydaci, początkowo dość nieśmiało, później całkiem poważnie, zobaczyli się w roli mikrowładców Polski. Piłsudski, przyzwyczajony do roszad kadrowych, prawdopodobnie nie docenił skali tych emocji. Najwyższy urząd w państwie nęcił mimo braku realnej siły sprawczej.

Ponieważ ordynację wyborczą szykowano na starcie z Piłsudskim, prezydenta miał wyłonić „wyścig australijski”, czyli kolejne tury głosowania aż do uzyskania bezwzględnej większości. Rezultaty ujawniły to, co ujawnić musiały: głęboki rozdźwięk poglądów.

Warto pamiętać, że za suchymi cyframi kryły się porozumienia i plany co do przyszłych składów gabinetów. Prasa wrzała od agresywnej agitacji, prawica wskazywała wyraźnie: na Narutowicza głosują Żydzi. Na ulicach rozpanoszyły się prawicowe bojówki, wobec których policja zachowywała się nad wyraz spolegliwie, a wynik V tury przywitano jako dopust Boży. W kościołach dzwony uderzyły na trwogę, wznoszono modły za ratunek dla Polski. Nigdy wcześniej i nigdy później werdykt wyborczy nie rozmijał się tak znacznie z nastrojami wyborców.

Szczuty jeszcze w trakcie wyborów Narutowicz ku zaskoczeniu wielu środowisk przyjął werdykt wyborczy, mimo iż praktycznie nie wierzył w swój wybór. Nie miał zaplecza, nie dysponował również żadnym wsparciem politycznym. Dla wszystkich było jasne, iż jego wybór dokonał się głównie za sprawą wolty działaczy „Piasta”, którzy zamiast skręcić na prawo, skręcili w przeciwnym kierunku. Za sprawą ich kalkulacji wygrał człowiek znikąd, „mniejsze zło” efekt politycznego kompromisu sił niechętnych wzmocnieniu prawicy w Polsce.

Na 11 grudnia 1922 r. – dzień zaprzysiężenia – przypadło apogeum zamieszek. Policję, nadal słabo radzącą sobie z tłumem, musiało wesprzeć wojsko. Narutowicz (mimo eskorty szwoleżerów) na uroczystość dotarł pod gradem brył śniegu i błota, a na jednej z ulic został zaatakowany przez mężczyznę, który wprawdzie podbiegł do powozu i zamachnął się laską, ale popatrzywszy w oczy Narutowicza… nie uderzył. 14 grudnia Naczelnik Państwa złożył swój urząd na ręce Prezydenta, ale było czuć, że to jeszcze nie koniec. Na ulicach trwały walki, ginęli ludzie. Na 16 grudnia zaplanowano wielką manifestację lewicy przy okazji pogrzebu zabitych robotników. Narutowicz mozolnie klecił rząd starając się pozyskać i pogodzić wszystkie główne środowiska polityczne. 16 grudnia o 12.10 stanął na schodach warszawskiej Zachęty, gdzie na corocznym otwarciu wystawy zimowej zgromadziła się elita Warszawy. W czasie, gdy Prezydent oglądał obraz „Szron” Teodora Ziomka, za jego plecami pojawił się Eligiusz Niewiadomski – krytyk, malarz i wykładowca, od lat związany ze środowiskami narodowymi. Wystrzelił 3 razy. Narutowicz, mimo natychmiastowej pomocy udzielonej przez obecnego wśród gości lekarza, o 12.30 już nie żył. Informację zatajono w obawie przed eksplozją robotniczych demonstracji. O tragedii poinformowano dopiero dwie godziny później. Znienawidzony kandydat nie żył, ale Niewiadomski oddał prawicy niedźwiedzią przysługę. I choć natychmiast ruszyły w miasto plotki, że to wszystko intryga byłego Naczelnika Państwa (Niewiadomski służył w wywiadzie w czasie wojny z bolszewicką Rosją), prawica straciła wiele, a to, czego nie straciła 16 grudnia, skutecznie roztrwoniły kolejne lata rządów Chjeno – Piasta.

Wybory prezydenckie w 1922 roku nie miały nic wspólnego z triumfem demokracji. Szyte w złej wierze i egzekwowane w tle politycznych układów dowiodły, że w ówczesnym starciu szło wyłącznie o władzę i nic więcej. Powyższe odkrycie dzisiaj nie jest niczym szokującym, ale wtedy w kraju, który istniał zaledwie cztery lata i cierpiał na poważne choroby społeczne, wielu dało do myślenia. Ferment zasiany 16 grudnia 1922 nie wylał się na ulice, ale powrócił falą w 1926 roku. Politycy mieli swoje programy, a lud chciał zmian. A że chciał, to je w końcu dostał.

0 Comments
Previous Post
Next Post