Czyli o tym, że jest już po weselu, a w kopertach znacznie mniej niż można by się spodziewać.
Na miarę symbolu zasługuje fakt, że szansę dalszej gry w EURO 2012 odebrali nam Czesi. Pepiki, knedle, nasi południowi pogardzani sąsiedzi, którzy okazali się być ludźmi zdeterminowanymi do walki bardziej niż Ci, dla których tysiące kibiców przyozdabiały ramiona pompowanymi imitacjami husarskich skrzydeł. Jest coś niezwykle sugestywnego w tym, że ambicje naszego walecznego narodu, którego mit założycielski czerpie z obfitej tradycji najwyższych poświeceń, odebrała drużyna pochodząca z kraju, gdzie oportunizm wyniesiono do rangi miary „czeskości”. Może się okazać, że EURO uczyniło dla nas znacznie więcej, niż ktokolwiek wcześniej szacował. Tyle, że nie w sferze materialnych wpływów od piłkarskich turystów, ale w niezwykle niematerialnym obszarze zmian obowiązujących stereotypów. Nie należy robić sobie złudzeń, że jeden piłkarski turniej zmieni skutecznie uprzedzenia, z którymi borykamy się pewne od stuleci. Ale warto wierzyć, że stanie się on katalizatorem nowego postrzegania nadwiślańskiej rzeczywistości.
Podsumowywanie korzyści z EURO nie ma najmniejszego sensu. Obrosło już w tyle symboli, że stanie się cezurą historyczną w nie mniejszym stopniu niż „pierwsza pielgrzymka” czy „czerwcowe zwycięstwo”. Władza kocha igrzyska od stuleci, a kolejnym interesującym miernikiem naszej współczesności jest to, że ta sama ekipa z dumą ogłaszała sukces w 2008 roku i skonsumowała go w 2012. Jakkolwiek by nie oceniać Donalda Tuska, to spore osiągniecie, tym bardziej, że w przeciwieństwie do naszych orłów trafił na najbardziej wyrazistego przeciwnika jakiego mógł sobie wyobrazić. Dzięki Czechom wiemy już, że nie wystarczy baaaardzo chcieć, aby się powiodło. Sukces wymaga szczęścia, ale również ciężkiej pracy i …. planu. EURO było jednym z głównych marketingowych fetyszy rządzącej ekipy. O co będziemy bić się teraz?
Gospodarcze wstawanie z kolan po roku 2002 pamiętać będę długo, podobnie jak to, że najprawdopodobniej powrót do pozycji wyprostowanej bez reform Hausnera (nota bene najbardziej rewolucyjnych od czasów Lewandowskiego) oraz unijnych pieniędzy po prostu by się nie udał. Tyle, że UE 10 lat temu była organizmem, który miał się ścigać z amerykańską i chińską potęgą. Dzisiaj jest zbiorem słabych, przylepionych do niemieckiej sakiewki państewek. Na dodatek dzięki niezwykle aktywnej i nadspodziewanie w tym wypadku przebiegłej polityce amerykańskiej dokonała się prawie całkowita destrukcja sojuszu niemiecko-francuskiego. Oczywiście swój udział w tym amerykańskim „sukcesie” ma Sarko, który ramię w ramię z przyjaciółmi z Departamentu Stanu wykańczał wielkiego politycznego przyjaciela Angeli Merkel, jakim był, jest i będzie DSK. Dzisiaj Berlin nie ma już partnera nad Loarą i nie zanosi się na to, aby miał go w najbliższym czasie odzyskać. Nie miało by to pewnie większego znaczenia, gdyby nie fakt, że fikcja UE w dzisiejszym wydaniu może wytrwać wyłącznie wtedy, gdy jest żyrowana przez Francję i Niemcy. Warto przypomnieć, że francuską ceną za zjednoczenie Niemiec było EURO. Dzięki wspólnej walucie, Francja uwolniła się od ciągłej wojny walutowej systematycznie wygrywanej przez BundesBank. Tym samym od przyjęcia EURO Berlin dotował francuski eksport w zamian za jednolite polityczne stanowisko w najważniejszych sprawach UE. Dzisiaj druga strona tej transakcji przestaje istnieć. Zjednoczona Europa, której pieniądze tak chętnie przez ostatnie lata wydawaliśmy, niczego więcej nam już nie da.
A Polsce, jak każdemu innemu krajowi, jest potrzebny jakiś fetysz. Do tej pory było nim EURO. Co będzie nim teraz?
O tym, że nęcą nas czułe ramiona niemieckiego sąsiada przekonał nas już dawno minister Sikorski. I choć w kraju powitały go ogniste torsje, to pielgrzymka do Berlina potwierdziła wyłącznie wybór, którego dokonał już znacznie wcześniej Szczecin i jego okolice. Tamtejsi mieszkańcy nie mają najmniejszej wątpliwości, gdzie lokować swoje nadzieje na przyszłość. Jeśli nawet Warszawa widziana z tamtejszej perspektywy nie jest jeszcze równie egzotyczna jak Mińsk z warszawskiej, to wszystko wskazuje na to, że już niedługo to porównanie stanie się jak najbardziej adekwatne.
Nasza świeżo nabyta umiejętność rozsądnego akceptowania zdarzeń oczywistych powinna się przekształcić w determinację do tego, aby niekorzystne naszym zdaniem zdarzenia po prostu nie miały miejsca. Unijne drogi, mosty i stadiony nie wygenerują już niczego więcej ponad to, co przyniosły do tej pory. Topniejące w oczach środki UE nie podtrzymają stygnącej koniunktury, a na nowe programy pomocowe w obecnych warunkach trudno liczyć. Teraz będziemy sobie musieli poradzić sami. Po raz pierwszy nie dlatego, że nas zdradzono, opuszczono lub sprzedano. Po prostu pomocy nie ma nam więcej kto udzielać. Dawni sponsorzy dzisiaj sami są w potrzebie.
Polska musi mieć na siebie własny pomysł. Gospodarki, które kiedyś stawiano nam za wzór podcięła infekcja politycznych zaniechań. Zamiast odważnych decyzji kupowano czas za pomocą rozbudowywanych serwitutów społecznych. Spektakularny sukces greckich komunistów z SYRIZA aż nadto czytelnie odpowiada na pytanie, jak w ujęciu praktycznym wygląda dzisiaj solidaryzm społeczny. Na naszych oczach społeczeństwo kraiku, w którym nawet rząd fałszował unijne statystyki, mówi „nie” unijnym regulacjom, wyciągając jednocześnie rękę po pomoc. Nam w tym samym czasie grozi się sankcjami za naruszenie unijnych budżetowych regulacji, których i tak przestrzegamy jako jeden z niewielu członków. Ale to tylko początek kar „za niemanie śmiateł” czy „brak czapki”.
Czerwiec 2012 od czerwca 1989 dzielą 23 lata, podczas których raz lepsze, a raz gorsze rządy korzystały ze światowej i europejskiej aury gospodarczej. Żadna z dotychczasowych ekip nie zetknęła się z wyzwaniem, przed którym jako państwo stajemy teraz. Dramaty pierwszych lat przekształceń osładzała „wolność”. Co dzisiaj rozproszy mgłę przesłaniającą horyzont dzisiejszego, pół-konsumpcyjnego społeczeństwa?
Na to i wcześniejsze pytania odpowiedzi nie ma. Jest przekonanie o tym, że wesele się skończyło, a młodzi od teraz muszą radzić sobie sami. Za chwilę pootwierają koperty, aby sprawdzić, czy inwestycja w promocyjną imprezę dla rodziny i przyjaciół jednak im się opłaciła. Nam odpowiedzi na to samo pytanie zwykła matematyka nie dostarczy.
Starzejącej się Polsce potrzebny jest nowy pokoleniowy mit. Dwudziestolecie budowało Polskę od morza do morza, PRL drugą Japonię, III RP poświęciła się celowi, jakim było ostateczne wejście do systemu politycznego zachodniej Europy. Teraz nadszedł czas realnej IV Rzeczpospolitej, która zjednoczy pod swym sztandarem wszystkich, dla których Polska jest krajem wielkich możliwości.
Może nam jednak zabraknąć liderów. Może. Nad Wełtawą nikt takich dylematów niema. Ale tam w listopadowe noce piją piwo.