Wodzu prowadź!

Czyli o tym, że Polska od gospodarczego wzrostu odepchnąć się nie da!

…„Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest HONOR”. Tak 5 maja 1939 zakończył swoją wypowiedź Józef Beck – osoba numer 3 w ówczesnym państwie polskim. Człowiek, któremu nie starczyło wyobraźni do właściwej oceny geopolityki tamtych czasów, podobnie jak odwagi cywilnej potrzebnej do zmierzenia się z nastrojami ulicy, zbudowanymi siłami rządowej propagandy. Sejm wiwatował, minister promieniał, a młode państwo kończyło swój żywot, choć jego obywatele nie zdawali sobie z tego sprawy. Minister Beck w najdrobniejszym stopniu nie przygotował wyborców na kataklizm, który zmaterializował się zaledwie 4 miesiące później. Postawił na umacnianie złudzeń, które prysły już w pierwszych dniach wojny. Prysły równie szybko jak samo Państwo Polskie, którego urzędnicy uciekali na wschód w awangardzie uchodźców.

W piątek, słuchając o miliardach na inwestycje i nowych przywilejach socjalnych, pomyślałem sobie, że te dwie wypowiedzi nadspodziewanie wiele łączy. I wtedy, i teraz rządzący działając we własnym interesie politycznym na szali postawili całe państwo.

Warto sobie przypomnieć, że Sejm V Kadencji, w którym minister Beck wygłaszał swoje przemówienie, nie miał nawet roku. Wyłoniony w przedterminowych wyborach rozpisanych przez prezydenta Mościckiego, zapewnił zwycięstwo Obozowi Zjednoczenia Narodowego, czyli de facto partii poparcia dla władzy. Owe przedterminowe wybory rozpisano tylko dlatego, aby połączone siły Rydza–Śmigłego i prezydenta Mościckiego skutecznie wyeliminowały z politycznego życia stronników Walerego Sławka – człowieka, którego Józef Piłsudski nominował na następcę urzędującego prezydenta. Jesienią 1938 roku triumfował układ trzech ludzi małego formatu, związanych jedynie ideą utrzymania się przy władzy za wszelką cenę. Od dnia śmierci Marszałka jego akolici rzucili się sobie do gardeł na tyle, że w wyścigu do władzy lepsi byli ci, dla których idee, Państwo Polskie czy bezpieczeństwo narodowe były znacznie mniej istotne niż pieniądze i władza.

Rzeczywistość polityczna ostatnich lat II RP to tężejący obóz władzy, który brutalnie zwalczał nie tylko opozycję wewnętrzną, ale i opozycję w ogóle. Sukces w wyborach jesienią 1938 zapewniła w znacznym stopniu „zwycięska” operacja na Zaolziu, która gruntowała przekonanie mas, że kraj jest zwarty, a armia silna. „Trzymajcie się zawsze między Rosją a Niemcami. A jak już wszystko zawiedzie, podpalcie cały świat” – przekazał swoim następcom Józef Piłsudski. Beck do tej dewizy zastosował się ściśle, zapominając, że Marszałek wygłaszał ją w 1935 roku. W 1939 nie miała już najmniejszego znaczenia. Minister zaryzykował wojnę w ramach zwykłej politycznej kalkulacji. Szczera komunikacja realnych zagrożeń wywołałaby natychmiastowy kryzys polityczny i na to układ rządzący zdecydować się nie mógł.

Kogo się obawiano? Co ciekawe, nie tylko wystawionej poza nawias PPS i chłopów. W sytuacji ekstremalnej mogłoby się okazać, że nie wszyscy parlamentarzyści okażą się bezwarunkowo lojalni. W tym kontekście czujność współczesnych utrwalaczy władzy należy ocenić niezwykle wysoko. Rozpoznanie wykonane poprzez zwiadowczy balon in vitro elegancko ukazało wszelkie „farbowane lisy”, co z całą pewnością umożliwiło skuteczne zmobilizowanie tychże do właściwego głosowania nad votum zaufania. W świeżym parlamencie triumwirat mógł być pewny całkowitego poparcia tak długo, jak długo system serwitutów nie był zagrożony. Debata polityczna, którą na pewno wywołałoby podejmowanie współpracy z Hitlerem, mogła ujawnić niebezpieczne dla władzy pęknięcia. Większość badaczy tematu, w tym niezmordowany w linczowaniu Józefa Becka Piotr Zychowicz twierdzi, że cała ówczesna polityka to rezultat zwykłej głupoty.

Tymczasem wydaje mi się oczywiste, że przyjmowanie na serio wyrachowanych i jednocześnie mglistych zapewnień sojuszniczych było częścią polityki medialnej manipulacji, uśmierzającej obawy opinii publicznej. Dzięki owym odtrąbionym z dumą „sukcesom” naród ochoczo przystąpił do wojny w naiwnym przekonaniu, że będzie to starcie co najmniej równoważnych potęg. Kolportowanie całkowicie niemożliwych w realizacji sojuszniczych zapewnień nie było efektem głupoty. Wprost przeciwnie: służyły one kontynuowaniu mistyfikacji utrwalającej przekonanie, że Polska nie jest sama, a do wojny wraz z nią przystąpią europejskie potęgi. O prawdziwości tej hipotezy świadczy dość dobitnie reakcja Becka na wypowiedzenie wojny Niemcom przez Anglię i Francję. „Gdyby nie to, naród miałby prawo postawić mnie pod ścianą”.

Jak wiadomo, naród nie postawił; a zamiast tego za niefortunne decyzje zapłacił krwią. Mainstreamowa historiografia twierdzi uparcie, że owa danina była nieuchronna, a jakikolwiek inne decyzje po prostu niemożliwe. Do dzisiaj spekulacje o polsko–niemieckim pochodzie na Rosję traktuje się wyłącznie jako rojenia dyletantów, a poważna historiografia uchyla się od tych niedorzecznych dywagacji. Ale czas płynie i do głosu w historycznej debacie dochodzi kolejne pokolenie.

Jego głosem zamierza zapewne być wspominany już Piotr Zychowicz. „Pakt Ribbentrop – Beck” zaczyna się brawurowym political fiction, które na dalszych kartach książki grzęźnie niestety w mniej lub bardziej nieprofesjonalnych domysłach, które – choć świetnie prezentowałyby się na internetowym blogu, to skutecznie odbierają powagę pracy historycznej. Wielka to szkoda, bo z tezą generalną Zychowicza trudno się nie zgodzić: we wrześniu 1939 Polska z niemiecką potęgą konfrontować się nie musiała. Historia Polski zyskałaby wiele dzięki tej pracy, gdyby nie naleciałości świadczące aż nadto o tym, że Zychowicz nie jest wolny ani od demonów „historii politycznej”, ani kolokwialnych uproszczeń rzeczywistości. Autor nie potrafi oderwać się od wyznawanej politycznej opcji, a prawdziwa natura jego federalistycznych idei obnaża się doskonale w poniższym zdaniu:

„…A drzewa na całej długości drogi z Łucka do Stanisławowa uginałyby się pod ciężarem powieszonych na nich oprawców.”,

które malowniczo oddaje los „oprawców” i „bandytów” z OUN/UPA, którzy ośmieliliby się wystąpić przeciw polskim hufcom „wyzwalającym” Ukrainę ramię w ramię z bratnim Wehrmachtem.

Zychowicz ujawnia zacietrzewienie, które namiętnie piętnuje u swoich przeciwników. Motywacje i metody „Zapory”, „Roja” czy „Oginia” nie różniły się przecież niczym od tych, które popchnęły wszelkiej maści „bulbowców”, „melnykowców”, a potem „banderowców” do walki z żywiołem polskim. Od owego zacietrzewienia Zychowicz, jako rzetelny historyk, powinien być wolny. Czy nam się to podoba czy nie, polska racja stanu czy interes narodowy jest z natury rzeczy „nasz” i wszelkiej maści innym nacjom podobać się nie musi. Bez dystansu nie można oceniać rzeczywistości schyłkowej Rzeczpospolitej, w której pozbawiony reprezentacji w sejmie PPS silnie współpracował z żydowskim BUND-em, a faszystowski OZN więził jeszcze bardziej skrajnych działaczy narodowych z ONR. Zarówno wtedy, jak i teraz poparcie sejmowe składało się z misternie dobranych klakierów, których jedynym celem było zapewnienie dalszego trwania układu oferującego rozmaite serwituty. Cena nie była istotna.

Jakości wywodu historycznego nie poprawia również narracja, w ramach której dowiadujemy się, że:

„…Adolf Hitler był, powiedzmy sobie szczerze kretynem…”, „…Grabskiemu przyświecała idea budowy małej Polski tylko dla Polaków, która kisiłaby się w swoich etnicznych granicach…”, a „nasz stan posiadania w XVII wieku” uzasadniał nasze „MORALNE prawo do przejęcia rozległych obszarów Ukrainy”.

Wybrane powyżej to tylko pierwsze z brzegu cytaty z pracy pana Piotra, które pasują jak ulał do partyjnych i politycznych agitek, ale odbierają nieco powagi rzetelnej historycznej pracy. Oczywiście dowiemy się pewnie, że grenadier „Uważam Rze” publikując książkę stawiał nie na uznanie zawodowego grona, ale emocje szerokich rzesz czytelników. Wysoka pozycja w rankingach sprzedaży dowodzi niezbicie, że cel został osiągnięty. Tym bardziej szkoda, że ta niezwykle ważna książka nie koncentruje się na samym „tak” lub „nie” dla koalicji z Niemcami. Idzie znacznie dalej sugerując, że taka decyzja w sposób fundamentalny zmieniłaby dalszą historię Europy. O ile jestem absolutnie przekonany, że krytyce można poddać dowolny historyczny fakt, to budowanie scenariuszy historii alternatywnej nie ma już niestety najmniejszego sensu. W historii wojskowości wiele uwagi przykłada się do analizy bitew po to, aby wyciągać z nich wnioski. Rozważania o tym, co by było, gdyby przegrane zostały wygrane, wiedzy wojskowej nie rozwinie.

Powyższe nie zmienia faktu, iż czas najwyższy odbrązowić dokonania narodu, dla którego honor miałby być naczelną podstawą do istnienia, kategorią, dla której należy ponieść najwyższe możliwe ofiary. Takie ujęcie służy wyłącznie interesom klasy politycznej, która może bez umiaru szafować życiem i materialnym dobrem własnych obywateli.

Zarówno Beck, jak i Tusk postawili na polityczne iluzje i choć ciężar gatunkowy ich decyzji zasadniczo się różni, to w pełni ocenimy te różnice dopiero z historycznej perspektywy. Nikt nie jest w stanie ze 100% pewnością oświadczyć, że w 2014 roku istnieć będzie jeszcze UE. Nikt nie jest w stanie zapewnić, że światowy system finansowy nie znajdzie się jednak w kolejnym paraliżującym kryzysie. Obowiązkiem szefa rządu było uświadomić obywatelom ryzyka i przedstawić wiarygodną wizję Polski bezpiecznej w takim stopniu, w jakim owo zapewnienie bezpieczeństwa jest w ogóle możliwe.

Zamiast odwagi zwyciężyła polityczna kalkulacja zakończona wprawdzie błyskotliwym zwycięstwem, ale taktycznie efektywne „przelicytowanie” opozycji może się srodze zemścić. Co prawda do zderzenia z rzeczywistością premier Tusk ma więcej niż beckowskie 4 miesiące, ale i owo zderzenie ma tym razem inny charakter. Na skutek decyzji premiera Polska idzie dokładnie tą samą drogą, która zachodnie demokracje doprowadziła na skraj przepaści. Podczas, gdy tam zdają sobie już sprawę, że nowoczesny solidaryzm społeczny całkowicie zbankrutował, w kraju nad Wisłą sięga się po rozwiązania z repertuaru komunistycznych działaczy greckiej SYRIZA. Więcej, proponuje się dzisiaj uruchamianie parapublicznych instrumentów inwestycyjnych, które mają substytuować unijne środki, podczas gdy przez ostatnie 4 lata stawano na głowie, aby dostęp do unijnych środków utrudniać i ograniczać! Program budowy autostrad doprowadził do bankructw tylko dlatego, że urzędnicy decydujący o przyznaniu unijnych środków koncentrowali się na optymalizacji cen, nie bacząc na realność ich faktycznego uzyskania. Podobnie stało się z częścią środków na budowę kolei, które przepadły z powodu nadmiernie upierdliwych procedur przetargowych. Kto i kiedy za to odpowie? Jaką korzyść ma dzisiaj państwo polskie z tego, że takie czy inne inwestycje zostały może i wykonane taniej niż zakładano, ale ich budowniczowie finału owego wykonania już nie doczekali?

Polskę AD 1938 i 2012 łączy również trauma światowego kryzysu, z którym ani II, ani III RP nie potrafią sobie poradzić. Zychowicz, opisując poprawę kondycji armii, powołuje się na rządowe programy jej dozbrajania, zapominając, że ówczesne państwo środków na inwestycje nie miało, a w przypadku, gdyby zdecydowało się na sojusz z Niemcami, źródła kapitału dodatkowo by sobie ograniczyło. Na miejscu autora byłbym nieco ostrożniejszy przy formułowaniu teorii o dozbrojeniu „polskiego sojusznika” z niemieckich arsenałów. Doświadczenia wojsk węgierskich, rumuńskich, bułgarskich czy hiszpańskiej „Błękitnej dywizji” dowodzą, że OKH sprzętem z niemieckich fabryk gestowało bardzo ostrożnie a nawet we własnych szeregach jaskrawo preferowało dywizje SS, alokując tam zawsze najnowszy sprzęt pancerny.

Dla odmiany premier Tusk do narodowego fetysza, jakim kiedyś było wojsko, sięgnąć nie może. Było – ponieważ uwikłanie w takie operacje jak Irak czy Afganistan skutecznie rujnuje mit żołnierzy, który jak wiadomo umierają wyłącznie za wolność „naszą i waszą”. Nie zbuduje się w efekcie publicznego poparcia wokół jakiegoś wielkiego programu dozbrajania, ponieważ podatnik słusznie założy, że nabyty sprzęt zużyje się daleko poza granicami RP. Warto przy okazji zauważyć, że dzięki ucieczce do przodu, w ramach której mowy o oszczędnościach nie było, nasz Umiłowany Przywódca nawet się nie zająknął o dalszej obecności w Afganistanie. Najwyraźniej zdaniem władz na kosztowną wojnę, podobnie jak na dłuższe urlopy macierzyńskie, możemy sobie pozwolić.

Niezależnie jednak od tych drobnych połajanek, należy stwierdzić, że Piotr Zychowicz oddał bardzo ważny głos w dyskusji o historii Polski. Przypomniał, że o interesie dziesiątek milionów decydują ich delegaci, którzy, zamiast mandat traktować jako powierzoną misję, nabierają przekonania o boskiej sile sprawczej spoczywającej w ich rękach. Przywołał postać Władysława Studnickiego, z całą pewnością jednej z najbardziej tragicznych postaci polskiej myśli politycznej. Wspomniał również o tym, że spory dotyczące interpretacji historii przekładają się na jak najbardziej współczesne walki w ramach uniwersyteckich agend demokratycznego państwa. Ubolewam wyłącznie nad tym, że reprezentant jedynej w tym kraju skarbnicy prawdziwej myśli politycznej nie może się wznieć ponad uprzedzenia własnego środowiska.

Przykład? „Czerwcowe zwycięstwo” jest w oczach narodowych szermierzy traktowane jako zbrodnia na narodzie polskim. Tymczasem koniunkturalne decyzje polityczne podejmowane przez strony w 1989 roku nie były przecież niczym innym niż sojusz z Hitlerem, który Zychowicz chciałby zaaplikować sanacji. Realpolitik, której stosowanie zaleca pan Piotr, nie odnosi się wyłącznie do lat 30. Obowiązuje cały czas. Czy w III RP Zychowicz czułby się lepiej, gdyby narodziła się dzięki kolejnej „daninie krwi”?

Popierając oburącz główną tezę Piotra Zychowicza uważam jednak, że II wojna światowa tak czy inaczej zakończyłaby się klęską Niemiec. Zdobywając Moskwę pokonanoby zapewne ZSRR, ale przecież nie Rosję. Tężejącą obronę napędzała wieść o zbrodniach, które maszerowały noga w nogę z nacierającym Wehrmachtem. W Polsce sojuszniczej gestapo i SS nie zebrałoby takiego żniwa, a represje NKWD byłyby prawdopodobnie takie same jak te, które faktycznie miały miejsce.

Podstawą do wyrażania podobnych opinii są przecież doświadczenia tych krajów, które II wojnę światową rozpoczęły u boku Niemiec a skończyły jako ich wrogowie. I tu właśnie aż by się prosiło o przykład, którego Zychowicz zdaje się w ogóle nie zauważać: Francja Vichy – ów niestrudzony koalicjant Hitlera aż do lądowania sprzymierzonych w Afryce robił co mógł, aby włączyć się do wojny po stronie Niemiec. Kolejni premierzy legalnego i uznawanego na świecie rządu francuskiego nie ustawali w wysiłkach, aby podpisać porozumienie pokojowe; Petain, na którego ramiona władza spadła jak opończa, parł do budowy nowej wspólnej francusko-niemieckiej Europy, a tym wszystkim działaniom towarzyszyły spektakularne osiągnięcia francuskiego przemysłu, walnie wciągniętego w wysiłek wojenny III Rzeszy. Robert Paxton w swojej genialnej książce poświęconej Vichy dowodzi jasno: Hitler żadnego alianta w postaci Francji sobie nie życzył, a istnienie quasi niezależnego państwa tolerował tak długo, jak długo ów alians taktycznie się opłacał. Stawką w grze była francuska flota i wojska w Afryce. Kontynentalna Francja nie miała dla Fuhrera żadnego istotnego znaczenia. W Europie ery II wojny światowej społeczeństwom nie chciało się już walczyć ani ponosić ofiar w obronie ojczyzny. Na kryzys patriotyzmu nakładał się poważny kryzys klasowy, podsycany przez ojczyznę proletariackiej rewolucji. W efekcie realia okupacji w krajach zamożnych przedstawiały się zupełnie inaczej niż te, których doświadczała Warszawa, Kraków, Mińsk, Belgrad czy Kijów. W analizach historycznych pomija się ten drażliwy fakt, że masakrowano społeczeństwa biedne; zamożne z agresorem ułożyły się szybko i chętnie.

Nie inaczej będzie dzisiaj, w czasach, kiedy podbój realizuje się metodami innymi niż militarne. Zapomniany już dzisiaj protekcjonizm pojawia się ponownie w arsenałach, toteż z gazet dowiadujemy się, że produkcja w gliwickich zakładach Opla spadła o 28% rok do roku. To prawie 1/3 i to w kraju gdzie relacja EUR/PLN zapewnia ponadstandardowe obniżenie kosztów. Podobne wyniki notuje Fiat w Tychach, a wyniki obu tych fabryk to istotna część całego polskiego eksportu. Populistyczne wybiegi i inżynieria finansowa na poziomie budżetu państwa nie zapewnią nam bezpiecznej przyszłości. Powrót do ujemnego salda w obrotach eksportowych może skutecznie wypłukać rynek z jak zawsze potrzebnych dewiz. Warto zauważyć, że mimo iż wokół nas wszędzie pracują prasy drukarskie, złoty się nie umacnia. Tym samym za prace i produkty z Polandy świat płaci realnie coraz mniej.

Wokół nas toczy się już cicha gospodarcza wojna, tymczasem Polska wymachuje szabelką 40 mld PLN na inwestycje infrastrukturalne. W polskiej prasie te cyfry zabrzmią dobrze; w europejskiej już niekoniecznie. Warto zdawać sobie sprawę, że elektrownia atomowa, którą Rosja buduje w Bałtijsku kosztować będzie… 24 mld PLN. Znaczną część energii ma eksportować między innymi do Niemiec, Polski i na Litwę. Tą samą Litwę, która proponowała nam kiedyś udział w modernizacji Ignalina, pogrzebaną przez polityczne intrygi związane z zakupem przez Orlen Możejek. Nord Stream skutecznie ograniczy rozwój portu w Świnoujściu, a samo istnienie bezpośredniego połączenia gazowego pomiędzy Rosją i Niemcami, umożliwia Rosji szantaż gazowy na niemożliwą wcześniej skalę. Jeśli postępująca marginalizacja gospodarcza Polski nie zostanie zahamowana, w 2014 roku będziemy już krajem całkowicie uzależnionym od woli sąsiadów. Gazoport to ważna inwestycja, ale tak długo, jak długo można zapewnić dla niej dopływ statków. Tymczasem nasza flota już praktycznie nie istnieje.

„Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da!” – zapewniał w maju 1939 człowiek, który już 18 września znajdował się na emigracji.

“Kiedy sumujemy te pieniądze, to mówimy o kwocie od 700 do 800 miliardów złotych, które będą towarzyszyły środkom europejskim w tej nowej perspektywie europejskiej i których istotną część będziemy inwestowali w tych kluczowych latach 2013 – 2014. Mówimy o tym dlatego, ponieważ wiemy, że nie ma innej drogi dla bezpiecznego rozwoju Polski, a przede wszystkim dla miejsc pracy dla Polaków niż utrzymanie wzrostu przez inwestycje” – zapewniał 12.10.2012 roku z trybuny sejmowej premier Tusk.

Może się okazać, że premier zapewnił o kwotach równie prawdopodobnych, jak desant brytyjski w Gdańsku w 1939 roku. Może się okazać, że puchnąca polityka socjalna w czasach, gdy powinna być ograniczana, wywoła jeszcze większy niż dzisiaj deficyt finansów państwa. Może się wreszcie okazać, że uległość wobec Rosji i Niemiec doprowadzi ponownie do sytuacji, w której każde z nich zajmie jednoznacznie wrogie wobec Polski pozycje. O tym, że tak się nie stanie, premier mnie nie przekonał, ale jak widać zarobił punkty w sondażach. W odpowiedzi na mocne słowa Becka w Warszawie również wiwatowały tłumy, tyle że w Berlinie Adolf Hitler zżymał się na głupotę Polaków, która mieszała mu polityczne plany. W Londynie z zadowoleniem przyjęto skuteczność politycznego manewru. Najprawdopodobniej nikt nie zdawał sobie sprawy, że wielkimi krokami zbliża się hekatomba, która nie pozwoli o sobie zapomnieć przez kilka dziesięcioleci.

Dzisiaj w Rzeszowie przedszkolaki za samorządowe pieniądze uczą się chińskiego. Rajcy miejscy uznali, że to język perspektywiczny, który w niedalekiej przyszłości będzie nie mniej popularny niż angielski. Informację podano w formie wesołej porannej anegdoty bez chwili namysłu nad tym rozsądnym posunięciem. W 1939 roku rządowa prasa donosiła o rozkładzie w Niemczech i wieszczyła krótką kampanię, w wyniku której polskie wojska zajmą Berlin broniony przez czołgi… z tektury.

W 1939 roku Polska była dla Niemiec, Anglii i Francji atrakcyjnym dostawcą mięsa armatniego. Biedniejący kraj z wysokim bezrobociem, którym możemy się okazać po 2014 roku, nie będzie dla nikogo atrakcyjnym gospodarczym partnerem. Każdy, kto zakłada, że dwa lata to okres zbyt krótki na jakiekolwiek zmiany, powinien pamiętać, że Niemcy na rozbudowę armii i skokową modernizację przemysłu potrzebowały 5 lat i to 80 lat temu.

Kiedy wszędzie wokół nas gore, prawdziwy mąż stanu powinien spojrzeć rodakom w twarz. I spojrzał. Z uśmiechem.

Bo przecież będzie dobrze. A jeśli nie, to wytłumaczy się z tego w pamiętnikach. Józef Beck zmarł dopiero w 1944 roku. Maltretowanie własnego narodu obserwował internowany w Rumunii.

18 komentarzy
Previous Post
Next Post