Zmierzch

Czyli o tym, że strach ma oczy szeroko zamknięte

W czasach, kiedy zakwestionowano sens niemal wszystkiego, przyszła najwyraźniej kolej na amerykańską demokrację. Jak wiadomo, system uszyty na miarę dla nowego, lepszego  społeczeństwa powstawał jako wypadkowa zawziętych sporów pomiędzy północnymi i południowymi stanami, które niemal całkowicie różniły się co do wizji wspólnego państwa. W efekcie amerykański consensus polityczny to nie tyle rezultat triumfu ludzi wolnych, co dyktat entuzjastów silnego państwa pochodzących z przemysłowej Północy.

Konsekwencją była wyniszczająca wojna, którą wygrała nie tyle Północ, ile pieniądze lub – precyzyjniej – związana z nimi forma sprawowania władzy. Triumf Lincolna umożliwił greenback waluty opartej na bankach, które nie gardziły wcześniej finansowaniem Południa. Tyle że odpowiednio wcześnie zdały sobie sprawę, że rolnictwo nigdy nie zapewni równie lukratywnych zysków jak te, których obficie dostarczał ekspansywny przemysł. Południe przegrało, ponieważ zakwalifikowano je jako obszar ekonomicznej eksploatacji. Powyższe było zresztą jednym z bezpośrednich powodów wybuchu wojny: południowe stany protestowały przeciwko barierom celnym wprowadzonym przez rząd federalny w 1854 roku. Secesja, która była wynikiem jawnej niesprawiedliwości, stała się przyczyną wojny i to mimo oczywistego, zdawałoby się, faktu, iż unia stanów jest… dobrowolna. Władze federalne pod wodzą Lincolna arbitralnie uznały, że zdrowy rozsądek na Południu przywrócić może wyłącznie siła zbrojna. W efekcie to właśnie w ojczyźnie wiekuistej wolności dokonano pierwszego oszacowania, że wojna domowa jest „demokratycznie” uzasadniona. Tymczasem przemysłowa Północ po prostu nie mogła wypuścić z ręki rolniczego Południa.

Jeśli spojrzeć z ekonomicznej perspektywy, „jedwabne rozstania” możliwe są tylko tam, gdzie konwaliduje je rachunek ekonomiczny. Emancypacja Słowacji ani trochę nie martwiła polityków w Pradze, którzy z wielką radością pozbyli się części zobowiązań. Dla Bratysławy ważniejsza była niepodległość niż dobre samopoczucie gospodarstw domowych, które najlepiej odzwierciedla efektywny PKB na głowię mieszkańca. Nominalnie powrót do stanu z roku 1989 odnotowano w 2001, realnie w 2015. Jest zatem oczywiste, że za barwy narodowe zapłacili Słowaczki i Słowacy i jest to spostrzeżenie dość uniwersalne, ponieważ za wszelkie pomysły współczesnych struktur państwowych płacą obywatele. A precyzyjniej: płacili, bo umowa społeczna ulega obecnie zasadniczym zmianom, do czego walnie przyczyniła się rewolucja cyfrowa, której establishment polityczno-finansowy długo nie mógł lub nie chciał zakwalifikować jako wroga.

Tymczasem po raz pierwszy w historii ludzkości nie tylko aktywność publiczna, ale i działalność gospodarcza wymknęła się spod kontroli tym, którzy przez stulecia mogli ją certyfikować. I choć władze nie ustają w wysiłkach, aby nadrobić zaległości (ACTA, podatek internetowy itp.), to historia druku dowodzi dobitnie, że raz uwolniony kanał społecznej komunikacji można ograniczać, ale nigdy nie uda się go całkowicie zablokować. Co gorsza, ekspansja wirtualu skutecznie redefiniuje przestrzeń społeczną i nad wyraz skutecznie uwalnia ją od narodowościowych i geograficznych ograniczeń. Stąd już tylko krok do bardzo niebezpiecznych rejonów: ład społeczny postmonarchicznej Europy rozłupało pierwsze wolne państwo robotników i chłopów. Kto powiedział, że racji bytu nie ma pierwsze wolne państwo internetowe? Obywateli mogłoby mieć zresztą znacznie więcej niż ma ich niejedno państwo narodowe.

Jak na przykład Estonia. Milion ludzi, którzy własne państwo mają po raz pierwszy w światowych dziejach. Co je określa poza językiem i etnicznym terytorium? Niewiele. Mimo to otrzymało prawo do poboru podatków, zaciągania międzynarodowych długów i określania praw dla własnych obywateli. Gdzie tu jest niezbędnie potrzebna ziemia? Pierwsze wolne państwo internetowe zrobi prawdziwą furorę na świecie, ktoś musi się tylko na taki krok zdecydować. Przywilejem wcale nie musi być wolność podatkowa, to element starej rzeczywistości. Dzisiaj wartością może być paszport i nowoczesny socjal na miarę pokolenia Y, obywateli świadomych swoich obowiązków i potrzeb. A jest co modernizować, bo pierwszy lepszy system lojalnościowy lepiej bilansuje potrzeby użytkowników niż współczesne nowoczesne państwa. Nawet te, które faktycznie za takie się uważa, w praktyce nadal funkcjonują w formie, którą przyjęły po pierwszej wojnie światowej, kiedy to stało się mniej więcej jasne, że państwa mają służyć swoim obywatelom.

Co ciekawe, owa konkluzja przypadła w udziale brytyjskim liberałom, którzy doszli do niej prawdopodobnie jako pierwsi. To właśnie zwolennicy wolnego handlu, święcie przekonani o walorach interwencjonizmu państwowego, forsowali programy modernizacji społecznej, częściowo z przekonania, a częściowo w poszukiwaniu stabilnej bazy wyborczej. Środków na ambitne programy mogły dostarczyć wyłącznie wpływy z globalnego handlu, a ich utrzymanie wymagało poważnych zbrojeń. Pod bokiem nabierały przemysłowych apetytów zjednoczone Niemcy, a ich ekspansji należało jakoś zapobiec. Jak skutecznie się starano, pokazuje poniższy wykres:

wykres

To zwolennicy praw wyborczych dla kobiet i zasiłków socjalnych dla robotników wybrali kierunek, który musiał skończyć się wojną, nie biorąc przy tym pod uwagę scenariusza, który zakładałby podział mapy świata pomiędzy innych graczy. Co więcej, kontrolując media, przedstawiali Niemcy i Niemców w ujemnym świetle, nie bacząc przy tym na to, iż na obu tronach zasiada ta sama familia. Zderzenie z aroganckimi konkurentami leżało w interesie Wielkiej Brytanii, lub tak to widzieli partyjni koledzy premiera Herberta Asquitha. Błąd kosztował ich stanowiska, a tysiącom współobywateli odebrał życie.

Mimo to dwadzieścia lat później udało się zapełnić okopy na nowo, choć trzeba przyznać, że tym razem o polityczne uzasadnienie konieczności walki Niemcy zadbali znacznie skuteczniej. Więc po co była ta wojna? Monarchia wyczerpała swoją formułę. Społeczeństwo, które dzięki industrializacji żyło dłużej i zasobniej, obrosło we własne ambicje. Ekonomiczne sukcesy beneficjentów rewolucji przemysłowej wymagały ochrony, a tej ochoczo podjęło się państwo łaknące jak największej ilości pracy dla jak największych rzesz wyborców. Tyle że tych ostatnich było nadal zbyt mało, aby rządzić samodzielnie i pokonać konserwatystów. Wojna, która znokautowałaby konkurencyjny przemysł, wydawała się rozwiązaniem posiadającym liczne walory – tym bardziej, że nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, iż Wielka Brytania bez trudu ją wygra.

Jakie to ma dzisiaj znaczenie? Zasadnicze: wielka polityczna kalkulacja potrafi zawieść jak każda inna.  Współcześnie zawodzi ta, wedle której ostatecznym ukoronowaniem politycznego rozwoju Europy miało być jedno wspólne państwo. Zawodzi prawdopodobnie dlatego, że dobrobyt to zazwyczaj efekt wyzysku jednych przez drugich, a nie redystrybucji zasobów. Współcześnie wczorajsi wyzyskiwani albo pukają do drzwi jako migranci, albo za swą pracę oczekują więcej niż miskę ryżu, nawet jeśli ją świadczą na Dalekim Wschodzie. Nowoczesnym remedium na brak odpowiedniej liczby miejsc pracy ma być dochód permanentny, czyli – nazywając rzeczy po imieniu – cena zakupu głosu wyborcy. Upowszechnienie tej zgubnej technologii ostatecznie pogrąży system zachodnich wartości, który sprowadza się obecnie do kokietowania mas wyłącznie po to, aby im przewodzić.

I właśnie dlatego w wyborach 2016 w Stanach Zjednoczonych staną naprzeciw siebie dwie powszechnie nielubiane persony. W wyścigu o prezydencki fotel arogancki miliarder zmierzy się z personifikacją politycznych interesów Wall Street, co de facto oznacza, iż naprzeciw siebie stanęły dwa najbardziej mroczne mechanizmy amerykańskiego państwa: zastępy spragnionych socjalu rednecków i szeregi interesariuszy bezwzględnego kapitału. W kwestii marnej proweniencji jednych i drugich wątpliwości nie ma żadnych, a że dla nas to niekoniecznie ważne? Cóż, za kilka miesięcy najsilniejszą armią świata będzie kierował nowy głównodowodzący. Dzisiaj się już niestety nie pamięta, że Vice Prezydent USA, wielki promotor wojny w Iraku, był CEO naftowego giganta, firmy Haliburton. W kraju, w którym istotna część opinii publicznej wierzy w zamach w Smoleńsku, trudno chyba zaprzeczyć, iż dawny szef naftowej firmy miał interes w zapewnieniu jej gigantycznych dochodów w pokonanym przez US Army kraju naftowym. Możnych protektorów mają zarówno Trump jak i Clinton. O tym, jakie mają apetyty, przekonamy się w niedalekiej przyszłości, ale jednego można być pewnym:

kraj, który posiada najsilniejszą armię świata, w walce o interesy wyborców nie cofnie się przed niczym. Prawda?

8 komentarzy
Previous Post
Next Post