Czyli o tym, jak wypadek może wpłynąć na zarabianie pieniędzy.
Spóźniał się. W sali narastało napięcie, a ja miałem coraz bardziej mieszane uczucia. Alicja Kornasiewicz spoglądała nerwowo na zegarek, prawnicy po raz kolejny przeglądali dokumenty, a miarą opóźnienia był zamierający small talk. Wszystko było gotowe: na stole leżała wielokrotnie wymaglowana umowa nabycia akcji Huty Szkła Ujście S.A. „Kasa jest” – uprzedził moje pytanie Paweł Tamborski, pokazując przelew na 64 miliony złotych, które niebawem miały zasilić rachunek escrow. Wzruszyłem ramionami. A więc jednak… „moja huta” wkrótce zmieni właściciela. I kiedy miałem właśnie wytłumaczyć obecnym na sali skąd się biorą moje wątpliwości, w drzwiach pojawił się on: Dariusz Jasiczek. Choć spóźniony o prawie dwie godziny, wkroczył dziarsko na środek sali, po czym podciągnął wysoko nogawki garniturowych spodni. Wzrok zebranych skoncentrował się na nienaturalnych rozmiarów łydce przyobleczonej w kolor karmazynowej czerwieni.
– Ujebała mnie, suka – wyjaśnił w swojej estetyce pan Darek – osa w apartamencie w Marriocie! Nie dałem rady buta założyć!
Konsternację natychmiast pokryła ulga. Było nie było, na sali pojawił się dysponent owych 64 milionów złotych, które, zmieniając ręce, oliwiły tryby precyzyjnego mechanizmu rynku M&A. Był czerwiec 1999. Takich transakcji nawet w CAiB nie robiło się wtedy codziennie.
No i co panie Rafałku – pan Darek uwielbiał zdrobnienia – nie wierzył mi pan, a tu proszę: kupiłem!
Faktycznie. Nie wierzyłem. No, ale kto by uwierzył na moim miejscu 🙂
Ujście, wrzesień 1998
– A w hucie to się na pewno nie da wylądować? – pan Darek krzyczał mi do ucha.
– Nie da! – przekrzykiwałem huk łopat śmigłowca Mi2, którym sunęliśmy nad porośniętą lasem północną Wielkopolską.
O tym, że w hucie nie usiądziemy Jasiczek wiedział już przed startem, ale jak mi obwieścił „przyjechał tu kupować Polskę”, więc na podróże samochodem nie miał czasu. Ja przeciwnie: w tamtych czasach w zasadzie z samochodu nie wysiadałem, a trasę Poznań – Ujście pokonywałem w godzinkę, wyjąwszy statystycznie rzadkie, ale czasochłonne spotkania z drogówką. Ale cóż było robić. Dariusz Jasiczek kupił właśnie perełkę jaką były kopalnie piasku Tomaszów Biała Góra, a zaraz po niej hutę Szczakowa – z zamiarem budowy grupy szklarskiej. Pieniądze miał podobno ze Szwajcarii a deal prywatyzacyjny ze Skarbem Państwa (Biała Góra) dowodził, iż nie są to pieniądze trefne. Wyglądało na to, że huta szkła Ujście znalazła właśnie docelowego właściciela. Powyższe konkluzje nachodziły mnie już w trakcie systematycznych kółek wykonywanych wokół świeżo wybudowanego komina huty. Owe wariacje miały zapewnić Jasiczkowi godne entree. Niestety brak opcji lądowania na terenie zakładu i hałas panujący w halach produkcyjnych skutecznie zniweczył te marketingowe wysiłki. Dla odmiany nasze akrobacje zrobiły wielkie wrażenie na dżentelmenie, który moczył sobie kija nieopodal huckich ogródków działkowych. Pierwszy nalot poszukującego lądowiska helikoptera przyjął ze zrozumieniem, drugi wywołał już niecierpliwe machnięcie ręką, trzeci nie pozostawiał wątpliwości co do intencji rybaka. Można przyjąć, iż z ust wyrwały mu się pewne inwektywy sumujące się oczekiwaniem, aby helikopter i jego załogę szlag trafił. Kilka sekund później owemu życzeniu stało się zadość: silnik zawył na maksymalnych obrotach, maszyna nagle straciła moc, zadrżała i jak kamień runęła na ziemię.
Uderzenie nie pozbawiło mnie przytomności, ale wirówka, która nastąpiła zaraz po nim rozpłaszczyła na wyjściu awaryjnym. Kiedy zapadła już cisza, a ja z radością konstatowałem sprawność wszystkich kończyn, powietrze wypełnił zapach benzyny. Jako że perspektywa spopielenia po nieoczekiwanie udanym kapotażu jawiła mi się jako całkowicie nieatrakcyjna, rysiem rzuciłem się do włazu pasażerskiego. Wyjąłem zawleczkę, nacisnąłem klamkę i… drzwi ustąpiły! Wybuch euforii ostudziła mała Niagara lotniczego paliwa, która nawilżyła mnie tak, iż od drobnej iskry zapłonąłbym jak elegancka pochodnia.
– Pan pierwszy – sam się zaskoczyłem własną kurtuazją – ja muszę poszukać teczki – oświadczyłem zdumionemu Jasiczkowi, który chętnie wygramolił się przede mną. Kiedy już wspólnie cieszyliśmy się świeżym powietrzem w bezpiecznej odległości od wraku, przykłusował do nas zziajany rybak: „Przecież machałem, aby tu nie lądować!!! – pokrzykiwał, choć wina drukowała mu się na twarzy wielkimi literami. – Wołałem: NIE TU, NIE TU!!!! – przekonywał intensywnie, mieląc powietrze rękami. Tymczasem maszynę bezpiecznie opuścili już wszyscy w tym najbardziej, choć jednocześnie niezbyt dotkliwie, poturbowany pilot.
Poczciwy Mi2 odczekał litościwie, aż wszyscy opuszczą jego trzewia i wkrótce potem błysnął radosnym płomieniem ku uciesze już dość liczne zgromadzonej gawiedzi. Przez gwar przebiły się syreny straży pożarnej, która niebawem dziarsko zabrała się do gaszenia. Tłumek narastał, w czym walny udział miało miejsce katastrofy. Jak by nie było runęliśmy vis a vis okien bloków osiedla „Hutnik”. Nie bez znaczenia była również plotka, wedle której w wypadku „zginął Prezes”, co jak ławo sobie wyobrazić dodatkowo elektryzowało audytorium. Wkrótce na miejscu akcji pojawiła się rozgorączkowana pani doktor: „Gdzie są ciała?!” – rozpytywała się gromko, a pytanie na tym etapie akcji gaśniczej wydawało się już jak najbardziej na miejscu. Mi2 przypominał już wtedy okraszony śmietaną czekoladowy obwarzanek. „Czy ktoś przeżył?!” – lekarka rozpytywała się gorączkowo. Udzieliłem kompetentnej informacji, orientując się jednocześnie, że popełniam poważny błąd. „Pan sobie ze mnie jaja robi, a to jest jedyna Erka w województwie!” – fuknęła i odwróciła się na pięcie. Wzięty pod włos odczułem nagły przypływ boleści i podreptałem za gorliwą do niesienia pomocy siłą medyczną. Tymczasem pan Jasiczek grzecznie zaszyty w tłumie doczekał się na dojazd mojej asysty. „Weźcie go do salki i negocjujcie” – zaleciłem Krzyśkowi Urbańskiemu, który (jak sądzę do dzisiaj) uwielbia takie nietypowe atrakcje. Sam przekonany, że zaraz do nich dołączę, zasiadłem do obdukcji w karetce. „Nic tu nie widzę” – oświadczyła pani doktor, „Obejrzę sobie pana dokładnie w Pile w szpitalu” – zakomenderowała, wydając kierowcy rozkaz odjazdu. Obrót spraw lekko mnie zaskoczył i przejściowo zbił z tropu. „Jest zgłoszenie wypadku lotniczego – jest ofiara” – wyjaśniła dalej „Pan sobie chwilę poleży, a nam się papiery będą zgadzały!”. Zapowiadała się jakaś masakra. Kiedy oczyma wyobraźni widziałem się już w szpitalnej piżamce, zaskrzeczało radio. Nasza jedyna w województwie „erka” musiała udać się do pilnego wezwania tuż pod Ujściem. „Nie będzie pan miał nic przeciwko? – zapytała się lekarka – „Ależ skąd!!!” – zapewniłem radośnie, a w głowie zakiełkował mi plan ucieczki.
Na miejscu były już faktycznie dwa zespoły. Ekipa ratowników wybiegła na pomoc, ja miałem pozostawać pod zamknięciem. Utkwiłem w potrzasku, ale jak się okazało – do czasu: ja miałem fajki a kierowcy się skończyły :). Kiedy zgodnie zaciągaliśmy się mentolowym dymem, przyłączył się do nas jeden z domowników. „Pan z tego wypadku w Chodzieży?” – zagaił widząc mój opatrunek. Przecząco potrząsnąłem głową. „Z tego w Pile?” – dociekał dalej. „Facet spadł tym helikopterem w Ujściu” – zakończył śledztwo kierowca. Facet zmierzył mnie wzrokiem: „Kuuurwa” – zaciągnął się głęboko „ A teściu się kluską udławił. Na śmierć”.
Na dalsze dywagacje nie było już czasu. Zabrzęczał sms. Transport był już na miejscu. Udałem się za potrzebą i… chwilę później byłem już w hucie :).
Przez kolejne miesiące traciłem coraz bardziej serce do tej transakcji. Nabywca wycinał numery, w które trudno było uwierzyć nawet tym, którzy starali dojść do siebie po kolejnych emanacjach inwestorskiej wszechmocy. Aby transakcja była bezpieczna dla wszystkich, zrobiłem wszystko co mogłem, z wynegocjowaniem pakietu socjalnego włącznie. W biznesie inwestycyjnym sentymentów nie ma: inwestuje się po to, aby sprzedać z dobrym zyskiem, a wspomniane 64 miliony taki zysk zapewniały. Przypominałem sobie to wszystko, składając podpis na umowie, w której pozostał tylko jeden warunek zawieszający…
Lipiec 1999
Pałac antypapieży w Awinionie zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Jeszcze większe telefon, który odebrałem, sącząc kawę na rynku przed tym imponującym budynkiem.
– Nie zapłacił!!! – Tamborek trząsł się z oburzenia. – Nie odbiera telefonów! Spróbuj się dowiedzieć co się stało. Zamyśliłem się. A więc jednak. Wystukałem numer telefonu.
– No i co, panie Darku… jednak pan nie kupuje? – zapytałem bez zbędnych wstępów.
– Babcia mi umarła! – żachnął się inwestor- Za tydzień będzie pozamiatane!
Nie było. Chwilę później stany na rachunkach pana Darka nie były już takie imponujące, a media wypełniły informacje o nieprawidłowościach związanych z prywatyzacją Tomaszowa. Odetchnąłem z ulgą. A Huta Ujście? W 2003 kupił ją branżowy inwestor 🙂