Punk’s not dead

Czyli o tym, że dorosłości nic tak dobrze nie robi jak bunt w młodości.

Przygodę z muzyką rozpocząłem dosyć wcześnie, choć pierwszą pochodną wykrytego słuchu muzycznego, stało się nieforemne pudło skrywające instrument wdzięczny, ale delikatnie mówiąc trudny. Skrzypce, które w niewprawnych rękach początkujących adeptów muzyki zamieniają się w narzędzie wyrafinowanych tortur, do szlifowania talentu zniechęciły solidarnie zarówno mnie, jak i moich rodziców. W efekcie na kilka lat w moim pokoju zapanował spokój, a nadejście wieku buntu zwiastowała jedynie zmiana repertuaru muzycznego :). Rok 1982 był w tej materii szczególnie przełomowy: wraz z grupą kolegów znalazłem się na kuriozalnym koncercie Republiki i UK SUBS. Hala warszawskiego Torwaru pomieściła dwie najbardziej skrajne subkultury ówczesnej epoki popieranych systemowo popersów i całkowicie antysystemowych fanów punk rocka. „Warhead” wbił mnie w ziemię na tyle mocno, że ja, podobnie jak bohater kultowej w owym czasie „Autobiografii”, nie mogłem „w nocy spać”. O ile jednak chęć grania była naturalna i oczywista, to jej realizacja nastręczała poważnych problemów. Problemem numer jeden było pozyskanie instrumentu. Choć gitara klasyczna pojawiała się w zasięgu dziecięcych pragnień, to wydobywane z niej dźwięki nie przypominały ani trochę wymarzonych punkowych riffów. Istotnym walorem był oczywiście repertuar niepodległościowy. „Mury”, „Arka”, „Krajobraz po uczcie”, czy obowiązkowa „Obława” ujawniały walory niezwykle istotne w kontekście najważniejszych w tym wieku kontaktów damsko – męskich, co zasadniczo łagodziło niedobór punkowych przesterów. Niemniej, rola szkolnego barda nie wytrzymywała marzeń o własnej kapeli, pobudzanych kolejnymi wizytami w Remoncie, nie wspominając o takich inicjatywach jak Róbrege.

Choć oglądając stare filmy na YouTube można odnieść wrażenie, że grali wtedy wszyscy, w praktyce wyglądało to jednak nieco inaczej. Listę problemów otwierał brak sprzętu na tyle dojmujący, że zapewne nie ja jeden do dzisiaj wspominam z niemałym sentymentem sklep muzyczny przy ulicy Nowotki. To tam właśnie w roku 1987 nabyłem składkowego Flangera, dzięki któremu nasze brzmienie poszybowało w kierunku The Cure. Tam właśnie wszedłem w posiadanie strun RotoSound, dzięki którym opanowałem technikę gry lansowaną w owym czasie przez Krzysztofa Scierańskiego. Choć duma, która rozpierała nas w chwili zakupu wzmacniacza Eltron i towarzyszących mu dwóch paczek 100W, nieco już wyparowała, to powraca do mnie zawsze, gdy słuchawki wypełni któryś z naszych starych kawałków. Uporanie się z kwestiami sprzętowymi bynajmniej nie rozwiązywało całości problemów, gdyż nawet mając na czym grać, trzeba było mieć gdzie.

Nasza pierwsza próba miała miejsce pewnej jesiennej nocy w miażdżącym akustyką wnętrzu hali gimnastycznej szkoły podstawowej nr 220. Na gitarze realizował się kolega o jakże niepolitycznej dzisiaj ksywie „Żydol”, na perkusji kolega o malowniczej ksywie „Szatan”, która zdradzała jego sympatię do gatunku muzycznego, za którym my, delikatnie mówiąc, nie przepadaliśmy. Robert bębnił zawodowo, a o jego umiejętnościach świadczyły ślady ciosów (w tym od siekiery) na drzwiach wejściowych do mieszkania, w którym rezydował :). Grało się wspaniale! Uwolniona moc dosłownie unosiła nad ziemię, mój pożyczony bas wywoływał malownicze paroksyzmy szyb, radio odbiornik Radmor doskonale przesterowywał sygnał z przerobionej na elektrykę pudłowej gitary, a całości dopełniała szarżująca co chwilę perkusja. Byliśmy naprawdę szczęśliwi :).

Nasz wieczorny sukces miał jednak pewne skutki uboczne. Murami mojej podstawówki wstrząsnęło rychłe śledztwo. Dyrekcja stwierdziła, że wzmacniacz Eltron pobrano bez czyjejkolwiek zgody, a incydent na terenie szkoły dokonał się nielegalnie. Sprawców jednak nie ustalono. Cieć zasłonił się brakiem pamięci, co naturalnie harmonizowało z powszechnie widoczną chorobą alkoholową. I choć czynniki śledcze wytraciły impet zamortyzowane stoicką obojętnością pracownika administracji, sprawa była dla mnie jasna: bilans debiutu po stronie pasywów oznaczał już nie jedną, ale dwie „ćwiartki” czystej.

Z powyższego wyciągnąłem wniosek, że każdy kij ma dwa końce, a satysfakcja jednych, to najczęściej udana transakcja dla drugich. Dlatego też kolejne próby graliśmy już w wyłożonej materacami małej sali gimnastycznej, cieć pożyczał wózek, którym przywoziliśmy sprzęt, zamiast go nosić, a Robert (odrabiający wojsko w straży przemysłowej Kasprzaka) umożliwiał pracownikom prowadzenie pewnej działalności gospodarczej, dopinając strumień korzyści dostarczaną cieciowi ćwiartką „czystej” o dźwięcznej nazwie Vistula. Okres prosperity nie trwał jednak długo. Pan „psor” od WF organoleptycznie wykrył obecność intruzów. Wróciliśmy do punktu wyjścia.

Przez kolejne lata zaliczyłem kilka, jeśli nie kilkanaście, kapel spotykając po drodze dziesiątki osób, dla których muzyka była epizodem lub stała się później zawodem. Koniec lat 80-tych zaowocował koncertami granymi często w towarzystwie przyszłych gwiazd, a ciepła wódka pita „z gwinta” z Anją Orthodox czy Robertem Gawlińskim na zawsze pozostanie mi w pamięci. System konał, grało się świetnie, a okazji przybywało tym więcej, im bardziej zbliżał się przełom. W efekcie tu i ówdzie pojawiły się budżety, a wraz z nimi element, który wcześniej nie występował: rozliczenia. Tak czy inaczej żyło się rock&rollowo i kto wie jak dalej potoczyłoby się moje życie, gdyby nie to, że latem 1989… wyrzucono mnie z kapeli :). Powód? Wyjechałem do pracy w Londynie zamiast grać koncerty na niezwykle popularnych w owym roku festynach.

Karierę muzyczną szlag trafił, ale o ludziach dowiedziałem się więcej niż chciałem. U progu dorosłego życia wiedziałem już, że o miłości najlepiej śpiewają patologiczni zdrajcy, obdzielanie emocjami to potwornie wyczerpującą praca, a publiczność to sędzia srogi i rzadko sprawiedliwy. Najbardziej zapamiętałem jednak lekcję o tym, że dzielenie przez 4 zostawia więcej niż przez 5, a przez 3 więcej niż przez 4. Ta zasada, której istnienie chciałem zanegować dopadła mnie po raz kolejny wiele, wiele lat później, dowodząc, że największej namiętności, o której śpiewa się jednak najmniej, nigdy nie opanuje nic.

„Chcę wyrwać się z łap beznadziejności, otrząsnąć się ze skorupy zniewolenia, chcę stanąć po drugiej stronie rzeki, chcę być dezerterem, który ma szanse powodzenia. Nasza rzeczywistość jest naszym złudzeniem, to my tworzymy ten cholerny świat, nasza wyobraźnia nie daje nam wolności a wolność nie istnieje, bo nie ma nas…” – wykrzykiwał w tamtych latach Dezerter. Robi to również dzisiaj.

 

17 komentarzy
Previous Post
Next Post