Czyli quantitative easing w ręce mas!
Jako, że realia zmuszają do głębokiej refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością gospodarczą, jak grzyby po deszczu wyrastają rozmaite inicjatywy, których celem jest debatowanie nad pożądanym kierunkiem rozwoju takich, czy innych sektorów nadwiślańskiej ekonomii. I choć są to inicjatywy nad wyraz słuszne, boleśnie przekonują co do jednego: bez jasnej wizji przyszłych finansów, państwa nie mają większego sensu.
Owo, skądinąd celne spostrzeżenie, padło z ust Adama Maciejewskiego w trakcie piątkowej debaty na temat przyszłości giełdy. I faktycznie, w fetowanym tu i ówdzie dokumencie Polska 2030 (dostępny online http://zds.kprm.gov.pl/raport-polska-2030-wyzwania-rozwojowe) o rynku kapitałowym wiele, żeby nie powiedzieć w ogóle, się nie mówi. Na gronie moich piątkowych interlokutorów nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Nic dziwnego. Wiemy przecież wszyscy, że rynek kapitałowy był w obszarze czynnego zainteresowania aparatu państwa aż do czasu fiaska programu powszechnej prywatyzacji, ośmieszonego już na samym wstępie przez niezmordowanych w tej materii polityków. Trudno by było bardziej znokautować swój naród, niż wydając mu papier warty 20 PLN, jako symbol partycypacji w odziedziczonym po PRL majątku wspólnym. Jakkolwiek by zarządzano owymi 512 przedsiębiorstwami, które w programie się znalazły, punkt startowy zdaniem był zdecydowanie niesatysfakcjonujący. Wybudowanie prestiżu wymagałoby podówczas kwoty nie 10, a 100 razy większej, przy czym uzyskane w ten sposób 2000 PLN miałyby się nadal nijak do obiecywanych przez Wałęsę 10.000 (mityczne sto milionów po denominacji).
Na marginesie warto zauważyć, że Lech Wałęsa jak zwykle wyprzedził swoją epokę. Postulując rozdawanie pieniędzy obywatelom, w istocie zaproponował polską wersję quantitative easing, pod którym to pojęciem elegancko ukrywa się realizowany do 2009 pospolity druk pieniądza w USA. Tam również pojawiły się głosy, że zamiast pompowania owych środków w system finansowy, ciekawym posunięciem byłoby bodźcowanie zwykłych obywateli. Jak? Chociażby zwrotem podatku dochodowego, pobranego za ostatni rok lub dwa, trzy wstecz. Mechanizm prosty i jakże upokarzający dla tych, którzy się od tego obowiązku uchylili :). A jak wspaniale motywowałby na przyszłość!
Gdyby chociaż te około 40 mln zebranych jako PDOF trafiło z powrotem do kieszeni obywateli, państwo mogłoby dowolnie ograniczyć obszar ich wydatkowania i to bez najmniejszego ryzyka społecznego gniewu. Wiadomo przecież nad Wisłą, że darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, a narodowy sceptycyzm okazałby się pewnie na miejscu, bo przy takiej wspaniałej akcji można by jeszcze niejedno zoptymalizować. Przykład pierwszy z brzegu? 15% płatność za nieodpłatne dzisiaj świadczenia medyczne. Budżet NFZ to ponad 60 mld. Rocznie skarb państwa zaoszczędziłby tym sposobem ponad 10 mld złotych, co, nawiasem mówiąc, okazałoby się pewnie złotym interesem, bo zainwestowanie przychodów podatkowych we własnych obywateli zwróciłoby się zaledwie w 5 lat :). Jestem bardziej niż pewien, że operatywny w tej materii minister Rostowski znalazłby jeszcze kilka innych sposobów, aby poprawić performance tej inwestycji. Nasz geniusz finansów mógłby pójść jeszcze dalej i, opierając się na Mefo-Wechsel Hjalmara Schachta, powołać spółkę Narodowego Wyrównywacza Podatkowego, której obligacyjki zdyskontowałby BGK i zamieniłby na gotówkowe wypłaty dla beneficjentów. Ba! Mogłoby się okazać, iż zwrot podatku dokona się wyłącznie na konta BGK, do których wydane zostaną karty kredytowe z elektronicznym wskaźnikiem stanu konta, w połączeniu ze zobowiązaniem do wydatkowania tych środków wyłącznie na cele finansowane z budżetu państwa. Mamy już praktycznie perpetuum mobile i ekstatycznie uradowanych wyborców. Sceptycznych badaczy zaniepokojonych środkami potrzebnymi na obsługę obligacji wyemitowanych przez NWP informuję, że uzbieraliby je sami obdarowani, bez problemu akceptując informację, że ich specjalne rachunki w BGK nie uprawniają do żadnego oprocentowania :). Resztę by się jakoś wyczarowało.
Choć powyższe brzmi oczywiście jak economic fiction, warto zdawać sobie sprawę z tego, że w USA podatki czasem zwracano: ostatni raz zrobiła to administracja Clintona. Po drugie, o ile pompowanie wydrukowanych pieniędzy w system bankowy na pewno umożliwiło jego stabilizację, to w sensie technicznym nie różniło się niczym od dystrybucji środków wprost do amerykańskich obywateli. W praktyce, rzecz jasna, służyło wykupowaniu toksycznych aktywów, czyli takich, których wartość rynkowa miała się nijak do stanu ewidencyjnego i zapewniało znacznie szybsze makro efekty, niż wspieranie indywidualnego gospodarstwa domowego. Nie zmienia to jednak faktu, iż świeżo wydrukowany pieniądz po prostu zaalokowano wedle pewnego klucza decyzyjnego, w którym na bodźcowanie zwykłych Amerykanów zabrakło miejsca. Technicznie nie byłoby różnicy pomiędzy wsparciem systemu i obywateli. O tym jak powyższe kwestie są na czasie, przekona się czytelnik rządowego studium. Pośród rozmaitych stwierdzeń widać wyraźne, że państwo nie będzie miało środków na swoje dalsze istnienie w obecnej formie. Taka konkluzja wyziera z każdego rozdziału tego ważnego dokumentu. Jak inaczej ocenić odkrycie, że starzejąca się populacja w 2030 może doprowadzić do „presji na system emerytalny lub zmniejszenie jednostkowych świadczeń”, „wymagane inwestycje w sektor energetyczny mogą sięgnąć 290 mld” lub „udział kapitału intelektualnego w polskim eksporcie jest znikomy”. Raport Polska 2030 to dokument ważny, ale bez Programu Naprawy Finansów państwa całkowicie nieistotny. Tymczasem żaden PNF ani nie powstaje, ani nie ma zamiaru powstać. Obecnym rządzącym wiązałby ręce, ponieważ każde postanowienie takiego raportu wymagałoby realizacji wrażliwych społecznie posunięć, co doskonale obrzydza takie prace ich ewentualnym następcom. W efekcie wybiera się rozwiązania doraźne, takie jak atak na OFE, które przecież niczego nie załatwią w sytuacji, kiedy dzietność kobiet spada, a populacja się starzeje.
Giełda jest ważna, akcjonariat społeczny jest jeszcze ważniejszy, ponieważ na koniec dnia to on właśnie decyduje o umasowieniu przekonania, że rynek kapitałowy nie jest miejscem do spekulacji, tylko do bezpiecznego oszczędzania. Bez akcjonariatu społecznego nie zrealizuje się w najmniejszym stopniu stojących przed Polską celów, ponieważ ich finansowanie musi się dokonać w sposób stary jak świat, czyli w drodze akumulacji w dochodzie narodowym. W PRL i jemu podobnych zapewniały to niskie płace; III RP nie może sobie pozwolić na takie posunięcia. Akumulacyjny cel mogą zapewnić wyłącznie upychane w potężnej skali obligacyjne zapewniania. Zamiast wzrostu opodatkowania, przymus inwestowania 5, 10, 15, czy większej części wynagrodzenia w rządowe zapewnienia, iż kiedyś będzie lepiej. Bez takiego drenażu obecnie zatrudnionych, połączonego z aplikowaniem takiego samego systemu do pobierających świadczenia, państwo, które nie może drukować pieniędzy zderzy się z barierą nie do przeskoczenia.
Ale któż miałby zaproponować taki program? I po co? W lecie 1939 ulica wierzyła w pokonanie Hitlera. Dzisiaj wierzy w pokonanie zasad arytmetyki. Zaboli tak samo.
PS. Warto posłuchać co Lech Wałęsa miał wtedy na myśli…. daje do myślenia 🙂 Polecam!