Czyli zamach w Wilnie
Tradycyjnej, jakby się zdawało, braterskiej więzi polsko – węgierskiej towarzyszył jeszcze niedawno jeden wspólny wróg, który w polityce zazwyczaj doskonale konserwuje relacje partnerskie. Co więcej, ów wróg dla obu narodów wydawał się być wrogiem odwiecznym, a topór wojenny – wykopanym na zawsze. Tymczasem okazało się, że dla Węgier odległa (acz politycznie coraz bliższa) Moskwa transmutowała z modelowego symbolu opresji w obiekt afirmacji i wolnościowe aktywo. Choć należy odnotować, że droga do madziarsko – rosyjskiej przyjaźni była dość długa, znacząco przyspieszyła ją twórczość polityczna Aleksadra Dugina – nieznanego w Polsce twórcy rosyjskich doktryn geopolitycznych. To właśnie Dugin sformułował tezę, wedle której Rosji jest naturalnie po drodze z każdym prawicowym, odśrodkowym i antyeuropejskim ruchem w Europie Wschodniej i Zachodniej. Fakt dzisiaj oczywisty wymagał od ofensywnych czynników w Moskwie solidnej i wspartej finansowo pracy organiczno-rozwojowej. Bez mozolnie tworzonych fundamentów nie byłoby zapewne tak doskonałych produktów jak Jobbik – niezwykle skuteczny zdobywca miejsca na politycznej scenie i świadomości masowej. Dzięki zręcznym zabiegom i fatalnej polityce UE kraj, którego pacyfikacja w 1956 roku pozwalała zakładać nieśmiertelną nienawiść do Moskwy, w desperacji rzucił się w objęcia Moskwy w bezbrzeżnym przekonaniu, że z innej strony już niczego dobrego nie może się spodziewać. Skąd ta pewność?
Datą, która Madziarów do dzisiaj rozpala do białości, jest 4 czerwca 1920, a precyzyjniej godzina 16:32. O tym, co tego dnia i o tej porze zaszło, przypomina również specjalny dzwon umieszczony w parku o nienawistnym imieniu Trianon (zaczerpniętym od nazwy pałacu, w którym podpisano niesławny i powszechnie znienawidzony na Węgrzech traktat pokojowy ze zwycięskimi sąsiadami; ów traktat, na mocy którego Węgry utraciły 2/3 terytorium) po dziś dzień uchodzi wśród Madziarów za najbardziej traumatyczną datę w ich narodowej historii – symbol międzynarodowej politycznej zbrodni. Gwoli ścisłości należy dodać, iż traktat podpisywały Węgry, których rząd powrócił do Budapesztu na rumuńskich i czeskich bagnetach wymierzonych w Węgierską Republikę Rad, animowaną przez sowieckiego agenta Belę Kuna. Ten z szerzeniem zarzewia komunistycznej rewolucji radził sobie doskonale i skutecznie przerażał tworzące się w okolicy nowe państwa. Ambitny czekista popełnił jednak zasadniczy błąd: zamiast zgodnie z wolą Lenina ziemię i fabryki przekazywać chłopom, namiętnie nacjonalizował. Początkowa gorliwość mas ustąpiła miejsca narastającej wrogości a tę niestrudzony wojownik o wolność i równość zwalczał za pomocą terroru i mordu. Rezultaty nie dały na siebie długo czekać. Republika radziecka przetrwała 133 dni, a terror czerwony zastąpił terror biały, osobliwie skierowany na kojarzonych z komunistycznym przewrotem Żydów. Spektakularne zacięcie w tropieniu tychże wspaniale wykorzystał twórca Czechosłowacji – Tomasz Masaryk, który w szeregu zręcznych posunięć nie tylko oderwał od Węgier Słowację (była w jej dobrach niemalże 1000 lat), ale jeszcze dosłownie poćwiartował Węgry traktowane jako niemalże główny winowajca I Wojny Światowej. Dzięki mistrzowskim, a jednocześnie brutalnie bezwzględnym posunięciom, polityków czeskich na terytoriach węgierskich upasło się wdzięczne Królestwo Słoweńców, Serbów i Chorwatów, a nawet przegrana w wojnie Austria i… Rumunia, która nie dość, że poddała się w 1916 roku, to jeszcze całkowicie wbrew wytycznym aliantów zawarła separatystyczny rozejm wojskowy.
Traktat był de facto dyktatem przedstawionym barbarzyńcom i antysemitom, których delegacje od chwili pojawienia się w Paryżu trzymano pod kluczem i wypuszczono wyłącznie w celu podpisania porozumień międzynarodowych. Węgry skrajnie upokorzono, pozostawiając miliony poza granicami własnego kraju, rujnując przemysł i sieć kolejową. Rządza odwetu była kwestią oczywistą i ujawniła się natychmiast, gdy na polu gry ponownie pojawili się Niemcy. W aliansie z Hitlerem Węgry odbudowały się na krótko, a za ten związek zapłaciły jeszcze głębszą cenę narodową. Prezydent Benesz węgierskie Zakarpacie towarzyszom radzieckim po prostu… sprezentował.
Węgry ograniczone raz jeszcze oficjalnie bratały się z Czechosłowacją w ramach sovietbloku, ale w 1968 interweniowały na jej terytorium z pasją, która skutecznie zniechęciła towarzyszy radzieckich do zapraszania w granice PRL bratniej armii z NRD. Paradoksalnie na praskiej wiośnie najgorzej wyszły mniejszości węgierskie w Czechosłowacji i w Rumunii, gdzie ponad półtora miliona Węgrów aż do tej pory cieszyło się autonomią w ramach madziarskiego okręgu narodowego. Osobliwie w obydwu posiadających największe zdobycze na Węgrzech krajach po 1968 roku zadecydowano o wdrażaniu aktywnej polityki „czechizacji” i „romanizacji”. Mimo sporych wysiłków – bez wymiernych rezultatów, o czym przekonały się władze Rumunii. Zamieszki w Timisoarze rozpoczęły się od protestów węgierskich, związanych z szykanowaniem księży. Rok później już po zmieceniu Caucescu zamieniły się w bezpośrednie starcie zwaśnionych narodowości. W marcu 1990 w trakcie starć w Targu Mures zabito 7, a raniono ponad 300 osób obydwu narodowości. Pomniejszych incydentów nie brakowało, ale światowe media złożyły je na ołtarzu świeżo zdobytej rumuńskiej „wolności”. Towarzysze czescy wyciągnęli słuszne historyczne wnioski i z będącą na ich utrzymaniu Słowacją błyskawicznie i bezkrwawo się rozwiedli, pozostawiając w jej granicach zorganizowaną i domagającą się swoich praw mniejszość madziarską.
Choć mieszkańcy żyznego pogranicza liczyli na równie jedwabną secesję, srodze się zawiedli. Słowacy, obawiając się tak licznej mniejszości, prędko przystąpili do słowakizacji, wprowadzając nowy podział administracyjny – w ten sposób, aby w każdym nowym powiecie (poza dwoma) Węgrzy znaleźli się w mniejszości.
Choć w „demokratycznej” Rumunii znajdowało się prawie 3 razy tyle Węgrów (1,5 mln w latach 90–tych) to po pierwsze – aż takiego zagrożenia demograficznego nie stanowili, a po drugie – ich największe skupiska były dość oddalone od aktualnej granicy.
Niemniej jednak Bukareszt i Bratysława nie traciły czujności, szczególnie widząc ruchy Węgier, które jako pierwsze uznały niepodległość Ukrainy. Powyższe nie bez przyczyny: to właśnie tu, na terenie zakarpackiej obłasti, przetrwały zorganizowane ogniska węgierskiej mniejszości.
Jak widać z mapki skutecznie roztopione w ukraińskim żywiole, ale… rozłożone dokładne wzdłuż węgierskiej granicy.
W połowie lat 90-tych Węgry znalazły się w głębokiej defensywie… aż na scenie politycznej pojawił się Viktor Orban i Fidesz. Najpierw liberalny, nieco później już narodowo – radykalny. Liberalne pierwociny były jak najbardziej uzasadnione, Orban – jako stypendysta Soros Fundation – wyszkolił się przecież na naturalnego front runnera nowego systemu ekonomicznego. Skręt w prawo był tym większy, im więcej w otoczeniu Orbana pojawiało się funkcjonariuszy dawnego systemu. Ba, jednym z głównych sponsorów partii został Gabor Szeles – biznesmen o jednoznacznych prorosyjskich sympatiach; człowiek, które pierwsze miliony zarobił… jeszcze w czasach ZSSR i w powszechnej opinii nie bez współpracy ze służbami specjalnymi najpierw ZSSR a potem Rosji. Szeles nie szczędził również środków mniejszości węgierskiej na terenie Słowacji, a dla pierwszego rządu Orbana jednym z najważniejszych celów stała się odbudowa mostu w Esztergom – symbolicznego połączenia Węgrów po obu stronach Dunaju. Most, którego odbudowę przez dziesięciolecia torpedowały władze Czechosłowacji, stanął wreszcie w 2001 roku i… symbolicznie otworzył erę mikrowojen węgiersko-słowackich, których zarzewiem stały się prawa węgierskiej mniejszości.
Lata przepychanek doprowadziły do solidnego rozbudzenia nacjonalistycznych nastrojów. 1 listopada 2008, gdy świat interesował się w zasadzie tylko i wyłącznie tym, czy system finansowy przetrwa czy też nie, na stadionie w Danajskiej Stredzie spotkały się dwie zwaśnione od lat drużyny piłkarskie: DAC1904 i Slovan Bratislava. Spotkaniu towarzyszyła obustronna patriotyczna manifestacja. Chodziło bowiem o to, że zdaniem większości ludności Dunajska Streda, to tak naprawdę Dunaszerdahely – czyli prastara, zagrabiona przez Słowaków węgierska ziemia. Mecz stał się zatem okazją do typowej wymiany uprzejmości pomiędzy kibicami obu drużyn i tym razem została zakończona bardzo zdecydowaną interwencją słowackiej policji. Ponieważ pośród pobitych kibiców DAC nie brakowało obywateli Węgier, Budapeszt wyemitował ostry protest, a zdominowany przez radykałów ówczesny rząd słowacki odpalił pierwsze salwy, nie ograniczając się bynajmniej do dyplomatycznych pomruków. Parlament rozpoczął prace nad zmianą ustawy o pisowni nazwisk i z nie mniejszą gorliwością zabrano się za ustawodawstwo szkolne i językowe. Wśród interesujących inicjatyw pojawiła się i taka, aby użycie języka węgierskiego w jakimkolwiek obiekcie administracji państwowej… karać wysokim mandatem! A wszystko to w miłującej mniejszości Unii Europejskiej. Problem wypłynął na szersze polityczne wody dopiero, gdy w sierpniu 2009 władze słowackie nie wpuściły na swoje terytorium… prezydenta Węgier! Ten 21 sierpnia 2009 zamierzał odwiedzić słowackie Komarno (czyli północną cześć węgierskiego miasta Komarom) i odsłonić pomnik patrona Węgier – świętego Stefana. Aby się upewnić, iż zakaz nie zostanie złamany, graniczny most obsadziła słowacka policja. Jak łatwo sobie wyobrazić, mimo monitów Budapesztu, Bruksela nie wychyliła się poza drobne połajanki. Apogeum konfliktu była uchwalona przez węgierski parlament ustawa przyznająca węgierskie obywatelstwo wszelkim członkom diaspory poza granicami kraju. Jan Slota – znany słowacki nacjonalista – określił powyższe jako akt wojny, a politycy w Bratysławie rychło wypichcili ustawę, zgodnie z którą obywatel słowacki przyjmujący jakiekolwiek inne obywatelstwo traci własne.
Co ciekawe, znacznie mniej toksycznie zareagowała Rumunia, ale trudno się dziwić. Rumunów jest dwa razy tyle co Węgrów, podczas gdy Słowaków jest dokładnie dwa razy tyle, co Węgrów mniej. Owa prosta demograficzna kalkulacja wyraźnie wpływa na politykę Bratysławy i Bukaresztu. Ten drugi (czerpiąc spore korzyści z wymiany gospodarczej madziaryzacji) nie ogranicza szczególnie, jeśli sprawa wiąże się… z wyjazdem z Rumunii. O podnoszenie ciśnienia dbają jednak kibice. W ubiegłym roku po raz pierwszy od dziesięcioleci doszło do spotkania drużyn Węgier i Rumunii w eliminacjach grupy D do mistrzostw świata. Spotkanie stało się wielką manifestacją węgierskości, miało być wielkim rewanżem za Trianon. Do Bukaresztu wybrały się tłumy węgierskich fanów, w tym najzagorzalsi – znani jako Carpatian Brigade. Nadzieje były wielkie, bo Madziarzy po raz ostatni triumfowali w Bukareszcie… 55 lat temu. Przed telewizorami zasiedli nawet ci Węgrzy, którzy piłki w ogólności, a węgierskiej ligi w szczególności, nie śledzili nigdy. Mimo szalonego dopingu sport bezwzględnie obszedł się z polityką. Rumunia rozgromiła Węgry 3:0. Choć poza murawą poszło lepiej, – lała się krew i płonęły rumuńskie flagi – upokorzenie było bolesne, a już najbardziej dla tych, którym wszelka integracja europejska, nie dając w zamian nic, wszystko zabrała.
Kilkanaście lat pracy dało jednak Rosjanom wymierne efekty. Dzisiejsze Węgry to dla Rosji pewny partner i antyunijny wytrych. Strategicznie niezwykle udane posunięcie. Oficjalny kurs wytycza średnio dyskretnie wspierany Fidesz, na straży ewentualnych odchyleń stoi jawnie przyjazny Jobbik. W tle doradcy rosyjscy szkolą pęczniejące szeregi członków niegdyś powołanej przez Jobbik Węgierskiej Gwardii. Wśród gwardzistów nie brak oczywiście kibiców. Ba! Kibole i fani kultowej Karpatii (notabene autorów „Marszu Gwardii”, a także węgierskiej wersji „Pierwszej Brygady”) radośnie manifestują polsko – węgierskie braterstwo, czego materialnym efektem jest zapożyczenie polskiego słowa USTAWKA i namiętne korzystanie z polskich marek dedykowanych „aktywnym”, czyli uczestniczących w mordobiciach kibicom.
I co będzie dalej? To się właśnie niebawem okaże. Prezydent Komorowski, zapowiadający (jak się wydaje) miłą sercom rodaków militaryzację, widzi już pewnie oczami wyobraźni pęczniejącą armię wchłaniającą bezrobotnych i rewitalizację polskiego przemysłu pracującego dla wojska. Bezdyskusyjnie na kilka lat zapewni to bardzo apetyczną kiełbasę wyborczą, chociaż trudno zakładać, aby do żołdu dołożyło się USA. Finansowanie ukraińskich żołnierzy wyjdzie przecież zdecydowanie taniej. Pozostaje w tym wszystkim ostatnie pytanie: czy jest coś, co może za jednym pociągnięciem (a jednocześnie natychmiastowo) zmieść autorytet Polski jako przewodniczki krucjaty przeciw Rosji?
Jest, a jakże – ale to ścisły political fiction. Przypuśćmy jednak, że rosyjska agentura utworzy opartą na „narodowych” aktywach konspiracyjną komórkę, której celem będzie walka o polskość na Kresach; komórkę, która postawi sobie za cel danie odporu ciągłemu poniżaniu polskości… w Wilnie; komórkę, która pewnego dnia przeprowadzi skuteczny zamach na znaną z antypolskich wypowiedzi prezydent Litwy. Skuteczny czy nie, gdyby przeprowadzono go z udziałem znanych z postawy kibiców Jagiellonii Białystok, ruch ten zmiótłby w oka mgnieniu polską rację stanu z szachownicy, na której gra się o europejską przyszłość.