Czyli o tym, że pamięć od niepamięci dzielą wyłącznie media.
Na boisku, które przycupnęło sobie dyskretnie za dość zwalistą bryłą LO im. Frycza Modrzewskiego bywali wprawdzie ludzie różni, ale w owym gronie przeważali przekonani o tym, że mury runą, rzeczywistość jest szara a Babilon niebawem spłonie. Socjeta, o której mowa, nie gromadziła się tam rzecz jasna w trakcie godzin lekcyjnych. Napływała znacznie później a osobliwie najchętniej wtedy, gdy zmierzch umacniał prywatność równie skutecznie jak sojusz robotniczo-chłopski triumfujący socjalizm. Na atmosferę dyskusji solidnie oddziaływało sąsiedztwo: boisko sprzeciwu okalał nowoczesny budynek Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, Budynek Głównego Zarządu Politycznego LWP, koszary jednostki alarmowej garnizonu Warszawa, a także… Hala Gwardii – podówczas w gestii Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej😊 Owa szczególna lokalizacja pozwalała od razu zorientować się w pulsie miasta: gdy tylko zanosiło się na demonstracje, placyk przed Halą Gwardii zapełniał ciężki sprzęt i funkcjonariusze ZOMO błąkający się czasem po okolicy w poszukiwaniu atrakcji. Prestiżowe osiedle w centrum Warszawy oraz duża ilość instytucji w okolicy zamieniało służbę wiejskich chłopaków w spacer po polu minowym. Przydybany przechodzień co rusz okazywał się jakimś prominentem, działaczem lub funkcjonariuszem w cywilu, co zdecydowanie zniechęcało do udziałów w patrolach i zazwyczaj zwiastowało kłopoty. Nuda wielogodzinnych oczekiwań w milicyjnych budach pchała jednak do wielkiego świata tym bardziej, że zomoli niebywale kusił bazarek, który otulał czułym objęciem pobliską Halę Mirowską. Świeża chabanina, pisk kurczaków, gwar przekupek i ów specyficzny aromat wiejskiego targu działał na zmotoryzowanych milicjantów jak magnes, któremu nie byli w stanie się oprzeć.
Nadgorliwcy prędko przekonywali się o tym, że świat za bramą bazarku to niemal inna planeta i obowiązywały tu zasady, których mimo szczerych wysiłków nie uregulowano decyzjami żadnego komitetu. Popyt i podaż wydrążyły tu sobie odpowiednio głębokie koryto a stawanie na drodze wartkiego potoku uzasadnionych społecznie korzyści nie wychodziło na dobre młodym czekistom. Tych, którzy zapędzili się między stragany w rynsztunku witały szyderstwa, amatorów lewizny – pobłażliwość. Całość umiejętnie komentował Pan Zdzicho, jak wieść gminna niosła, dawny rezydent Kercelaka:
„Tak, tak panie szanowny, przeżylim Hitlera, przeżyjem Jaruzela. Ludziska kupować muszo, znakiem tego kupować bedo. Przegonio nas, to pójdziem gdzie indziej. Ale mnie się widzi, że się ta władza nie utrzyma. Patrz pan na te glyne z metryko 7 przystanków od Warsiawy. Nie poradzo!”
Optymizm bazaru nie był jednak tak oczywisty szczególnie, gdy antyszmbrowało się po nowoczesnych wnętrzach siedziby TPPR. Otwarta z pompą jesienią 1981 kusiła szeregiem iście zachodnich propozycji, w tym doskonale wyposażoną czytelnią klubu Międzynarodowej Książki i Prasy, znanego szerzej jako EMPIK. Szeroką popularność zdobyła sobie również kawiarnia „Tamara”, a zadecydowały o niej dwa czynniki: atrakcyjne ceny i interesująca aranżacja przestrzeni polegająca na otoczeniu każdego stolika solidnym parawanem zwieńczonym zielenią. Ów entourage wabił ekumenicznie zarówno wyznawców jedynie słusznej linii partii, jak i zwolenników modernizacji systemu znacznie głębszej niż ta, którą zakładał reżim w ramach socjalistycznej odnowy. TPPR poza kinem 3D, basenem i salą sportową, o których krążyły legendy, posiadał także dobrze wyposażoną salę wykładową wraz ze sprzętem muzycznym. Choć dzisiaj nikt nie lubi o tym wspominać, podówczas korzystanie z takiego zaplecza bynajmniej nie uchodziło za kolaborację, tym bardziej, że własny sprzęt i miejsce do grania w erze wczesnego Jaruzela lokowały się jednoznacznie w obszarze nierealnych marzeń.
Grzesiek w opisanej okolicy bywał często, a w szczególności na własnym szkolnym boisku, gdzie skutecznie odbierał blichtr starszym i znanym kolegom. Kazik Staszewski i Robert Brylewski, mimo iż chadzali wcześniej do innego LO, boisko „Modrzewia” preferowali od dawna, a to za sprawą prostych urbanistycznych okoliczności. Każdy, kto rzuci okiem na boisko LO im. Reya, dostrzeże błyskawicznie narzucające się podobieństwa do więziennego spacerniaka i natychmiast zrozumie ujemny wpływ jakie owe podobieństwa miały na socjalizację młodzieży. Oba (w większości niechętne) środowiska jednoczył zapomniany dzisiaj Robert Schmidt – bodaj najbardziej kolorowa postać ówczesnej punkowej Warszawy. Jako mieszkaniec osiedla „Za Żelazną Bramą” (czyli nominalny uczeń „Modrzewia”) znał na dzielnicy wszystkich a na dodatek dysponował samodzielnym mieszkaniem, co skutecznie katalizowało jego towarzyskie możliwości. W efekcie jego lokal pełnił podobną funkcję na mapie towarzyskiej co mieszkanie matki Grześka z tym że, Roberta znacznie bardziej niż polityka interesowała muzyka😊.
Jako 13-latek interesowałem się ze względów rodzinnych i jednym, i drugim, choć spory wpływ na powyższe miał Kaczmarski szczególnie, gdy szarpano go z werwą na Marszałkowskiej 111A. W efekcie Grzesiek brylował w panteonie moich ówczesnych idoli tym bardziej, że Robert przykleił się wtedy do środowiska Świadków Jehowy, odpływał w rejony reggae a co gorsza z niezrozumiałą dla mnie niechęcią odnosił się do „czarnej płyty” Brygady Kryzys. Uwierało mnie to tym bardziej, że „Centrala” towarzyszyła mi wtedy niemal codziennie i do dzisiaj stanowi absolutny numer jeden na mojej nowofalowej liście przebojów.
Maj 1983 upłynął pod znakiem demonstracji. Wprawdzie nie przybrały takich rozmiarów jak rok wcześniej i skoncentrowały się głównie na Starówce, ale i tak poruszyły miasto. Wtedy, bodaj po raz pierwszy, milicja zamiast wodą polewała demonstrantów farbą po to, aby ich później łatwiej wyłuskać na mieście. 3 maja 1983 uzbrojony w lustrzankę Minolta wykonywałem swoje pierwsze ważne zadanie: miałem dokumentować demonstrację i zachowanie porządkowych. To drugie wiązało się rzecz jasna z większym ryzykiem, ale z zadania postanowiłem wywiązać się wzorowo. Nie było łatwo. ZOMO zastosowało inną technikę operacji ulicznych, wyciągając zapewne wnioski z walk w ubiegłym roku. Protestujących postanowiono zepchnąć na błonia pod Starym Miastem, gdzie zgromadzono zawczasu oddziały konne. Gdzieś w okolicach południa znalazłem się tu:
Tłum pędzony przez zomoli spływał Mostową i Brzozową, w powietrzu charczały komunikaty z milicyjnych głośników przerywane czasem przez głuche detonacje petard z gazem łzawiącym. Zbliżał się finał a ja nadal nie miałem dobrego ujęcia. Marzył mi się kadr na miarę „Czasu apokalipsy” Niedenthala, zdjęcie – klucz, symbol oporu narodu przeciwko państwu. Owe rozmyślania przerwał mi oficer milicji konnej który znienacka pojawił się pomiędzy widocznymi na zdjęciu domami. Jeździec i koń górowali zwłowieszczo nad tłumem który zdawał się nie zwracać na nich większej uwagi. Odruchowo podniosłem aparat. Stałem blisko, światło było dobre, kara sierść błyszczała w majowym słońcu. Dobrałem przesłonę, oficer pochylił się do radia. Pstryk. Odwrócił głowę w moim kierunku. Pstryk. Zawiesił nam mnie wzrok z jakimś dziwnym wyrazem twarzy po czym spojrzał w górę Mostowej. Pstryk. Ludzie idą, koń stoi nieruchomo, oficer patrzy w dal. Pstryk. I gdy już miałem opuścić aparat, spiął konia i wystrzelił w górę długą policyjną pałką niczym oficer dający sygnał do szturmu kawalerii. Koń wierzgnął tłum rozprysnął się na boki a ja nie nadążałem przewijać filmu. Pstryk, pstryk, pstryk, pstryk! Miałem to!!!! Miałem zdjęcie, zdjęcie symbol!
Obróciłem się na pięcie… i wpadłem wprost w objęcia dwóch tajniaków. Chwycili mnie pod ręce i dosłownie przenieśli na podwórko domu po lewej stronie. Tam było ich więcej. Otoczyli mnie kołem. Nadawałem, że jestem harcerzem, członkiem osiedlowego „foto klubu” i wysupłałem nawet stosowną legitymację. Na moje ujadanie nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi. Dowodzący tajniak otworzył tylną pokrywę, wyciągnął szpulę a następnie dokładnie naświetlił film. Na koniec podał mi aparat i wycedził: „Spierdalaj”. Niewiele myśląc dałem nogę, nie mogąc się nadziwić, że nie tylko obyło się bez tradycyjnej w takich sytuacjach szarpaniny, ale jeszcze oddali mi aparat i nikt nie grzebał w plecaku! Omijając patrole, okrężną drogą dotarłem bezpiecznie do domu. Straciłem fenomenalne zdjęcie. Nie straciłem japońskiego aparatu. Remis. Rezultat ulicznych wydarzeń był znacznie gorszy. Ta wiosna również nie miała być „nasza” i co gorsza niewiele wskazywało na to, aby „nasza” miała być kolejna. Starsi koledzy, którym miałem dostarczyć zdjęcia, moją porażkę przyjęli ze spokojem. Wydawali się mniej bojowi niż wcześniej, w czym spory udział miał solidny wpierdol jaki zaliczył jeden z nich w milicyjnej Nysce. Rutynowej odpytce towarzyszył pewien grymas toteż opuściłem spotkanie z solidnym przekonaniem, że należy przyznawać się jedynie do tych kontaktów z władzą, które manifestują żółto-sine stygmaty.
Kolejne dni były wprawdzie dość elektryczne, ale o tym, że stało się coś poważnego dowiedziałem się w piątek wieczorem 13 maja 1983. Ówczesne letnie, zwłaszcza piątkowe wieczory, brały swój początek na boisku „Modrzewia” skąd można się było przemieścić do gościnnych lokali nieodległej Starówki (głównie nieistniejącej dzisiaj Gwiazdeczki), przytulnych wnętrz któregoś z posiadaczy własnych lokali (było takich kilku) lub na koncert do Remontu, jeśli akurat grał ktoś wart uwagi. Tego dnia frekwencja była większa niż zwykle a dominująca rolę odgrywały zapłakane koleżanki Grześka w tym nie tylko te z klasy. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że atak milicjantów nie był przypadkiem, tym bardziej, że komisariat, na którym dostał wycisk cieszył się w środowisku ponurą sławą. Wprawdzie nie oprawiano tam równie brutalnie jak na Widok, gdzie przez lata dowodził „Szeryf”, ale każdy kto znalazł się tam chociażby ze względu na posiadanie zabronionego „moro” swoją wizytę zapamiętywał aż nadto dobrze. Było powszechnie wiadomo, iż matka Grześka intensywnie „działa” a on sam twierdził nie raz, że się na nim zemszczą. O tym, że zemścili się skutecznie, dowiedziałem się następnego dnia. Co było dalej, powszechnie wiadomo.
Natomiast nie wiadomo (i prawdopodobnie nie będzie wiadomo nigdy) dlaczego winnych tej zbrodni nie ukarano. Dlaczego zabójstwo chłopaka, którego historia ustawiła zaraz za Jankiem Wiśniewskim nie doczekało się precyzyjnego wyjaśnienia, a wznawiany proces utknął i sczezł w prawno-sądowej dżungli. Na to dręczące niektórych pytanie usiłował odpowiedzieć Cezary Łazarewicz. Jego brawurowo napisane „Żeby nie było śladów” stało się podstawą scenariusza sztuki i rzuciło wiele światła na szereg nieznanych wcześniej wątków. Jeśli idzie o mnie ujawniło przede wszystkim jedną przykrą prawdę: wyjaśnianie tej sprawy nie było nikomu na rękę.
Po książkę Łazarewicza powinien sięgnąć każdy kto uważa, że opór był totalny a władza wszechmocna. Że donosiły tylko łajzy a zeznania wymuszano wyłącznie biciem i szantażem. Że ubrudzeni milicjanci, sędziowie i prokuratorzy w 1989 roku stracili pracę i znaleźli się na marginesie pozbawieni władzy i apanaży. Że człowiek którego łamała niemal cała machina państwa i który zdołał utrzymać swoje zeznania doczekał się należnej mu satysfakcji. Że prawdziwy zabójca poniósł karę. Że dobro i prawda zatriumfowały.
Inna sprawa, że ten niezwykle rzetelnie napisany reportaż tu i ówdzie mógłby zostać pogłębiony. Łazarewicz nie komentuje ani słowem nagłego przypływu praworządności u co poniektórych luminarzy prokuratury, podobnie jak nie wyjaśnia ważnego tła jakim był konflikt Kiszczaka z byłym szefem MSW i wpływowym partnerem Rosjan Mirosławem Milewskim. Być może zostawia to sobie jako punkt wyjścia dla nie mniej interesującej i równie tajemniczej sprawy jaką było zabójstwo księdza Popiełuszki? Być może. Osobiście nie mam większych wątpliwości, że odporność prokuratury na naciski władzy nie wynikała wprost z morale jej pracowników ale znajdowała solidne oparcie w tej części aparatu któremu nie było po drodze z tandemem generałów. Kania, Milewski i Molczyk stanowili mocne aktywa Rosjan w Polsce a ich odrąbywanie do wpływu na państwo potrwało aż do połowy lat 80tych. Czy dzisiaj ma to jeszcze jakieś znaczenie? Oczywiście, że tak bo władza wprawdzie się zmienia ale mechanizmy jej sprawowania pozostają takie same.
No ale to już zupełnie inna historia.