Czyli o tym, że fundamenty ekonomii wymagają redefinicji, śmieci zamieniają się w precjoza, a Kanada buduje bazy wojskowe na Arktyce.
Cenę, przy której popyt na jabłka jest równy podaży jabłek, które wyrosły w naszym sadzie, prezentuje poniższy wykres, a punkt w którym podaż jest równa popytowi, określa się zgrabnym mianem ceny równowagi.
Owa prawidłowość to jeden z fundamentów współczesnej ekonomii, a jednocześnie zjawisko wokół którego zbudowała się podstawowa różnica pomiędzy liberalnym podejściem do gospodarki (Friedman, von Hayek), a kultowym interwencjonizmem państwowym (Keynesa). Na różnicę stanowisk wpływa tu rzecz banalna acz niezwykle istotna: co jest pierwsze popyt czy podaż?!
Dylemat może się wydawać banalny wyłącznie z pozoru. Keynes zanegował twierdzenie jakoby podaż sama stwarzała na siebie popyt twierdząc, że najpierw trzeba oddziaływać na popyt i dopiero wtedy na taki bodziec odpowie podaż. Nudne? Nic bardziej błędnego. Cały współczesny świat kręci się bowiem wokół omawianego powyżej zjawiska, a kolejne zmienne pojawiające się w bardziej zaawansowanych równaniach to tylko próby szerszego opisania prostego w sumie zjawiska.
Każdy wytwórca swój produkt chciałby sprzedać jak najdrożej w jak największej ilości. Każdy nabywca postępuje dokładnie odwrotnie.
Jak łatwo zauważyć istotnym czynnikiem, który stronom tego naturalnego konfliktu interesów może utrudnić porozumienie, jest realna wartość czynnika, dzięki któremu transakcja jest możliwa. Dlatego też w równaniach ekonomicznych istotny jest pieniądz, a co za tym idzie szalenie ważna staje się jego wartość. O tym, że jej nie ma, krzyczą dzisiaj w zasadzie wszystkie gazety, podobnie jak o tym, że wartość naszych papierowych banknotów ciągle spada, o czym dobitnie przekona się każdy kto śledzi wykres ceny złota.
Źródło: bullionvault.pl
Analiza powyższej krzywej w dłuższym okresie wykazałaby, że – jak to się ładnie mówi – „odjazd” złota rozpoczął się już w 2004 roku, kiedy to przebiło skutecznie 400 USD za uncję czyli kwotę, której na owym wykresie nawet nie widać. Jak to możliwe, że nadal dokonujemy transakcji, ba, nadal oszczędzamy w bankach, gdzie oferuje nam się stawki depozytowe? Ile wynoszą? Znamy je z reklam. Każdy czytelnik wyposażony w kalkulator zauważy, że jeśli jakąkolwiek lokatę posiadał, to – vide wykres powyżej – na pewno na niej stracił. Ale mimo to nie brakuje chętnych do oszczędzania!
Coś się musiało stać z równaniem, od którego zaczyna się nasza ekonomia. Bo teoretycznie bezwartościowe banknoty produkuje się tanio i łatwo. Produkty, które się za nie nabywa – znacznie trudniej. Masowy dodruk pieniędzy musiał przecież spowodować zjawiska, o których ekonomia przestrzega od dawna! Pieniądz bez pokrycia to najgroźniejsza w kapitalizmie rosnąca inflacja. FED drukuje, cena złota nawet spada. Coś jest wyraźnie nie tak. Nikt na 100 dolarowy banknot nadal nie patrzy jak na kawałek papieru!
Powyższe świadczy o niezwykłej mocy współczesnej umowy społecznej, w ramach której wszystko, co nas otacza, liczy się tylko wtedy, gdy ma jakąś wartość wyrażoną w pieniądzu. Najwyraźniej dopóki umowa trwa, a wymiana pieniądza na towar jest w miarę niezakłócona, faktyczna wartość banknotów dla uczestników rynku nie ma najmniejszego znaczenia.
A to się już po prostu w głowie nie mieści, prawda? Dostajemy nasze miesięczne wynagrodzenie, widzimy, że, choć dostaliśmy dwie podwyżki, w złocie mamy 3 razy mniej niż dwa lata temu; mimo to lecimy na tańsze wakacje do Tunezji, kupujemy TV, który w międzyczasie staniał dwa razy i dokupujemy sobie trochę akcji PKO BP, które znowu kosztują tyle samo. Ekonomiczny nonsens?
Prawdopodobnie nie. Może się okazać, że klasyczna ekonomia już po prostu nie istnieje, a większość stworzonych przez nią praw wymaga redefinicji. Warto pamiętać, że Adam Smith, Ricardo i ich następcy tworzyli w czasach, kiedy „rynki” tworzyły maleńkie fragmenty społeczeństw. I choć w czasach Keynesa partycypacja społeczna wyraźnie się zwiększyła, to dopiero dzisiaj w rozwiniętych społeczeństwach jest po prostu masowa. W chwili, kiedy piszę te słowa, uczestniczę w dwóch aukcjach internetowych. Kiedy podnoszę wzrok znad klawiatury patrzę na starą kamerę Sony, która, gdyby wystawić ją na aukcji, z całą pewnością kogoś zainteresuje. Internet jest dzisiaj na tyle ważnym czynnikiem społeczno-ekonomicznym, że pojawia się w różnych postaciach jako zmienna w modelach ekonomicznych. Może się okazać, że założenie, iż od pewnego poziomu dochodów oszczędzamy zamiast inwestować (w teorii klasycznej oszczędności to i tak odłożona konsumpcja) jest całkowicie błędne, a konsumpcja bieżąca ma tyle oblicz, że oprzeć się jej po prostu nie można. Twórcy tej teorii analizowali koszyki dóbr, w których znajdowały się tysiące produktów. Dzisiaj w modelu należałoby ująć tysiące agregatów.
Wzrost poziomu życia społeczeństw rozwiniętych oraz systemowy konsumpcjonizm wypaczył sam sens oszczędzania. Eskalacja świadomości konsumentów wsparta ich udziałem w rynku „on line” stworzyły popyt, a tym samym nadały wartość przedmiotom, których żaden badacz by w swoim modelu wcześniej nie wymyślił. Przykład?
Noszone majtki Madonny. Ze stosownym certyfikatem. Ile są warte? Założę się, że są tacy, dla których cena liczona w tysiącach dolarów nie byłaby (lub nie jest) odstraszająca. Ale są przecież setki innych przykładów. Mam tu również swój własny. Marzyło mi się kupienie kultowego miesięcznika „Non Stop” – numeru z 1984, w którym opisywano Jarocin i jego ówczesne odkrycie jakim była „Siekiera”. W ciemno byłbym gotów zapłacić za własny egzemplarz 250 PLN. Buszując na Allegro stwierdziłem, że inne numery można kupić za zaledwie 12,50, ale mojego niestety nie ma. Powód może być prosty: dla ówczesnych tradycyjnych czytelników „mój” numer Non Stopu był po prostu nieciekawy. Tym samym gdzieś u kogoś na strychu leży w stercie papierów 250 PLN, o czym zapewne nawet nie wie. Ów kultowy numer wystawiony na aukcji mógłby osiągnąć ceny znacznie wyższe. Prędzej czy później przekonamy się o tym na jakiejś aukcji.
Pompowanie pieniędzy w rynek w połączeniu z internetem zaowocowało nieprawdopodobnym w historii ekonomii rozwinięciem wielowymiarowej konsumpcji. Towarem stało się praktycznie wszystko, a wiele strychów może się zmienić w prawdziwe skarbce. Żart? Tuż przed świętami pewien gentleman sprzedał działające radio Telefunken w doskonałym stanie technicznym oraz nigdzie niepublikowane zdjęcia z zamachu majowego; w tym jedno unikalne: zdjęcie Piłsudskiego po rozmowie na moście z Wojciechowskim. Całość kupiono za 10.000 PLN. Jestem przekonany, że to jedno zdjęcie może być warte znacznie, znacznie więcej.
Nie ma chyba modeli, w których uwzględnia się wtórną wartość wytworzonych wcześniej dóbr, a ów swoisty ekonomiczny „recycling” będzie nabierał coraz więcej mocy. Zadbają o to tysiące portali społecznościowych, na których ukonstytuuje się nowa wartość i to najczęściej w oparciu o najbardziej demokratyczny i czytelny sposób tworzenia ceny, jakim jest… aukcja.
W niedalekiej przyszłości model aukcji może wyznaczyć ogólną metodykę tworzenia ceny. W płynnej rzeczywistości on-line może się okazać, że na przykład mieszkańcy bezpośredniej strefy rażenia małego marketu „przedpłacą” swoje weekendowe zakupy, nabywając je właśnie w formie aukcji. Szansa na „tańsze” zakupy – ten niesłabnący fetysz towarzyszący współczesnym społeczeństwom, zachęci konsumentów do udziału w aukcji, a marketowi zapewni doskonałe planowanie logistyczne. Bo konsumenci wprawdzie taniej zapłacą, ale dostawy na weekend będą doskonale spasowane z planowaną sprzedażą. Ba, być może od razu zapakowane! W imienne torebki, oczywiście.
Świat ekonomii klasycznej i jego mutacje opierał się na prostych założeniach, które już wcześniej nie wytrzymywały próby czasu. Keynes obalił prawo Saya, Friednam uniwersalność krzywej Phillipsa. Może się okazać, że żaden z fundamentów ekonomicznego ładu nie jest już dzisiaj 100% pewny, a FIAT money stał się pieniądzem jak najbardziej realnym wobec powszechności i łatwości zawierania w nim transakcji.
Erozja wartości mierzona złotem nie zakłóci spokojnego snu wyborców tak długo, jak długo swoje papierki wymienią na produkty, których przybywać będzie w ramach dwóch procesów: rosnącej wydajności przemysłu i recyclingu wszelkiej maści dóbr wytworzonych historycznie.
Nigdy wcześniej w historii świata dostęp do rynku nie był tak wolny i powszechny jak dzisiaj. Nigdy towarem nie mógł się stać praktycznie dowolny otaczających nas przedmiot, który gdzieś dla kogoś stanowi unikalną wartość. Nigdy też dostęp do takiego rynku nie był tak tani. Ale to już długo nie potrwa. Media zachłysnęły się ACTA, a tymczasem po cichutku w niedalekiej przyszłości pojawi się opodatkowanie internetu. Demokratycznie, bo w zależności od wagi ściągniętych i wysłanych danych.
Trudno nawet szacować jakie zyski przyniesie państwom obłożenie takim czy innym podatkiem ruchu w sieci. Ile by to jednak nie było, będą to kwoty znaczne, a przecież całkowicie na razie niewidoczne w makro kalkulacjach. A to nie koniec. Bo nowe nieobciążone wartości ekonomiczne kryją się na przykład na takiej Arktyce. Śmieszne? Wedle dostępnych raportów Arktyka może kryć 29% odkrytych światowych zasobów gazu ziemnego (czyli więcej niż ma go Rosja) oraz 10% zasobów ropy naftowej. Gdyby tak USA zdobyły sobie Arktykę, ich gigantyczne zadłużenie wprawdzie by nie wyparowało, ale natychmiast znalazłoby spore oparcie w materialnych surowcach. Cóż za odmiana, prawda?
Kiedy Ferdynad Aragoński i Izabella Kastylijska finansowali wyprawy Kolumba kończył się wiek XV, a Europa była przekonana, że wie już o świecie wszystko i nic nowego się jej nie wydarzy. Istniała już wtedy większość obecnych do dzisiaj podwalin cywilizacyjnych, a niebawem poznano proces „zaniku wartości oficjalnego pieniądza” odkryty i opisany przez Kopernika. Odkrycia przyniosły potęgę hiszpańskiej koronie i to dzięki nim do dzisiaj takie miasta jak Madryt czy Barcelona imponują przepychem, mimo setek lat degradacji. I choć się to wydaje śmiesznie niebawem może się okazać, że podbój Arktyki to wyłącznie pierwszy etap, a po nim przyjdzie kolej na… kosmos. Nie jest to przecież mniej racjonalne niż wyprawy Kolumba ponad 500 lat temu.
W czasach, w których wszystko już podobno wynaleziono i odkryto, może się okazać, że statki popłyną istniejącym a nieużywanym szlakiem, jakim jest przejście Północno-Zachodnie – szlak, który skróciłby znacznie drogę morską z Kanady do Europy. O tym, że ta sprawa jest poważna, świadczy decyzja Ottawy o ulokowaniu… dwóch baz wojskowych w strategicznych punktach owej trasy. Armia norweska we własnym opracowaniu obawia się braku wsparcia NATO w przypadku ewentualnego konfliktu o zasoby Arktyki. Cóż, prorokowałem anschluss Norwegii do UE, ale o ileż bardziej efektywny i politycznie poprawny byłby udział Bundeswehry w akcji zabezpieczania interesu UE na tym „dziewiczym” kontynencie? I jakie to wspaniałe dopełnienie roszczeń Norwegów! Prędzej czy później w wyścigu o Arktykę zetrą się zupełnie nowi gracze. Norwegów i Duńczyków wezmą pod swoje skrzydła Niemcy, Kanada wystąpi wspólnie z USA, a trzecim interesariuszem będzie Rosja. Podział tortu dokona się zapewne pokojowo, ale przy pełnej świadomości stron, że fiasko rozmów może dać głos armatom. Niemcy z własną ekspozycją na surowce stałyby się faktycznym właścicielem Europy Zachodniej. Z całą pewnością niejeden think tank w Bundesrepublice analizuje taki scenariusz. Zatem świat się nie zawali, bo nadal jest jeszcze wiele do odkrycia i to w zasadzie za rogiem. Wyścig o lodowe fructa zacznie się na miękko, a na NYSE niebawem pojawią się emisje firm, które pozyskały mniej lub bardziej legalne koncesje wydobywcze. Skuteczne odkrycia obniżą cenę ropy, a w efekcie siłę polityczną i znaczenie OPEC. USA z dostępem do lukratywnych złóż ropy i gazu i to w zasadzie za miedzą, straciłyby polityczne zainteresowanie Bliskim Wschodem; w efekcie Izrael utraciłby możnego protektora.
Każdemu kto zakłada, że to wszystko bzdury, zalecam analizę powstania TAPS i krótką historię awansu Alaski w rankingu stanów USA wywołaną tylko i wyłącznie kryzysem naftowym. Taki proces z całą pewnością dotyczył będzie Arktyki. Pytanie kto i w jakim stopniu będzie jego beneficjentem?
Dlatego o przyszłość nie ma się co lękać. Podobnie jak w całej dotychczasowej historii z opresji wybawi nas zwykła chciwość, spryt i przebiegłość wodzów zainteresowanych samostanowieniem. O pozory wolnego wyboru zadba demokracja 2.0, w ramach której w tanich i transparentnych wyborach „on-line” wybierzemy swoich przedstawicieli.
I w tym kontekście na przestrzeni tysięcy lat nie zmienia się nic. Dzisiejsze marzenia o wolności i bezpośredniej reprezentacji to nic nowego. W VI wieku p.n.e. ustaliła je demokracja ateńska:). Greckie polis miały również swoje ambicje, a ich realizacji służyły demokratycznie rozpoczynane wojny. Dla ludu i z woli ludu, oczywiście.
Tym razem nie będzie inaczej.