Czyli o tym, że w przyrodzie nic nie ginie
Latem 1936 roku dla jednych było już jasne, że Europę czekają poważne zmiany, ale nie brakowało i takich, którzy wierzyli w zachowanie status quo. Osobliwie w drugiej grupie przeważali Ci, dla których było niemal oczywiste, iż równość i braterstwo to absolutne fundamenty europejskich zasad, a ikoną ich praktycznego stosowania miał być rzecz jasna Związek Radziecki. W efekcie walka o pokój stała się zadaniem nadrzędnym i internacjonalistycznym, jako że wedle ówczesnej doktryny nic tak nie szkodziło wolności i pokojowi jak niesforne nacjonalizmy. Odmienne przekonanie prezentowała prawica, a w praktyce stosował Adolf Hitler, który militaryzacją Nadrenii sprowadził traktat wersalski do niewiążącej umowy dżentelmeńskiej. Kolejny krok na drodze budowy wielkich Niemiec blokował niesforny satrapa ze słonecznej Italii, który nie bez racji mienił się być protektorem niepodległości Austrii. Owe różnice dyktatorskich poglądów można by jeszcze z powodzeniem wygrać dla świata, gdyby nie interesy Wielkiej Brytanii. Naruszył je właśnie Benito Mussolini, rozpoczynając w 1935 wojnę w Abisynii, która w przypadku dalszych sukcesów (dotarcie do Cyranejki) mogła fatalnie zaszkodzić brytyjskiej pozycji na morzu Czerwonym i w kanale Sueskim. Londyńskim imperialistom najnormalniej na świecie umknęła, oczywista zdawałoby się, konkluzja: obłożony sankcjami Duce musiał wpaść w czułe ramiona niemieckie. Uczciwie należy dodać, iż nie spodziewał się braterskich objęć, tylko transakcyjnego uścisku, który zdaniem hrabiego Ciano mógł niebywale szybko przekształcić się w rodzaj bardzo niewygodnego potrzasku. Tym szybciej, że Berlin oczekiwał dowodów miłości, a w tej roli doskonale spisywała się Austria. Los Wiednia był zatem przesądzony, ale ambicje włoskie Hitler postanowił uhonorować innym podarunkiem. Była nim utracona w 1861 roku zachodnia Sabaudia. Co ciekawe, utracona dobrowolnie. Co jeszcze ciekawsze, to właśnie Sabaudia była motorem zjednoczenia Włoch, ale w chwili ich powstania została podzielona i w połowie przekazana Francji. O podziale zadecydowały interesy. Francuskie poparcie w wojnie zjednoczeniowej miało swoją cenę, która uwierała cierniem twórcę nowego Imperium Romanum. Faszystowskich dyktatorów łączyły również zwycięstwa formacji sponsorowanych przez Moskwę, a w szczególności sukcesy wyborcze sterowanych przez Międzynarodówkę Frontów Ludowych. Pośród zwycięstw najbardziej irytowała Francja, gdzie ster rządów uchwycił Leon Blum. Lamenty tamtejszej prawicy, które dla nowych rządów były tylko skowytem pokonanych, znalazły w Berlinie życzliwych słuchaczy. Dla uważnych obserwatorów wszystko było jasne: dokonywał się właśnie głęboki ideowy podział Europy. Do przesilenia musiało dojść tam, gdzie interwencja wydawała się bezpieczna i odpowiednio odległa od własnego terytorium.
Do tego celu idealnie nadawała się Hiszpania, która od chwili upadku monarchii (1931) grawitowała ku katastrofie. Zwycięskich socjalistów (1931) niebawem zastąpiła prawica (1933), która dwa lata później przegrała z Frontem Ludowym. W roszadach wyborczych nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że wszystkie republikańskie rządy miały jednego wroga: anarchistów. W Hiszpanii jak nigdzie indziej przyjęły się idee Bakunina, a tamtejszym masom imponowały ideały głoszone pod czarnym sztandarem. Głoszone skutecznie, bo trzeba pamiętać, że CNT (Krajowa Konfederacja Pracy) jako pierwsza na świecie wywalczyła po ciężkim strajku generalnym (1919) 8-godzinny dzień pracy. I choć przez kolejnych dwadzieścia lat jej gwiazda nieco przyblakła, nadal administrowała masową wyobraźnią. Nie bez powodu: jasno deklarowana nienawiść do własności prywatnej i państwa skutecznie zachęcała, by nierówności klasowe wyrównywać ręcznie, co z powodów oczywistych wywoływało brutalne reakcje. Zorganizowany i wpływowy ruch bardzo nie podobał się towarzyszom w Moskwie, a w szczególności Józefowi Stalinowi, który od dawna miał wyrobione zdanie na tematy związane z anarchizmem. Powyższe – między innymi dzięki ukraińskim inicjatywom Nestora Machny, charyzmatycznego przywódcy ludowej republiki Hulajpole. Moskwa widziała sprawy jasno: raj na ziemi miała poprzedzić dyktatura proletariatu. Zarządzana centralnie poprzez sprawny aparat wyćwiczony w Kominternie.
Owa oczywista skądinąd koncepcja napotykała na opór szczególnie tam, gdzie diagnozowano „odchylenie prawicowe” na zdrowym łonie sojuszu robotniczo – chłopskiego. W latach 30. istniały już jednak sprawdzone sposoby, aby błądzącym przywrócić właściwą ostrość widzenia, a nory, w których musieli się ukrywać odszczepieńcy, do uporczywego trwania w błędzie bynajmniej nie zachęcały. Tyle że anarchiści rozeszli się z Moskwą dość dawno i mimo konsekwentnych błędów politycznych niepodzielnie panowali w Katalonii, a w całej Hiszpanii zachowali pozycję jednej z wiodących central związkowych. CNT niejako z definicji miała problem z popieraniem działań rządu, ponieważ jego istnienia po prostu nie akceptowała. Dlatego też od zarania republiki ścierała się z demokratyczną władzą, która była nie dość rewolucyjna (1931-1933), zbyt reakcyjna (1933-1936) i ponownie zbyt trwożliwa we wprowadzaniu rewolucyjnych ideałów (1936). W efekcie masy, nad których wyobraźnią panowała CNT FAI, miały już bardzo skonkretyzowane plany na przyszłość, a wszelki rząd (bez względu na to jakie miał zabarwienie polityczne) nie kojarzył im się najlepiej i z trudem uznawały go za własny. Owa niechęć napotykała na zrozumiałą skądinąd wzajemność rządu, który robił, co mógł, aby nie uzbroić anarchistów, zaledwie kilka lat wcześniej spacyfikowanych militarnie w dwóch nieudanych zresztą powstaniach.
Jako że spory prowadzono na ulicach hiszpańskich miast, a argumentem ostatecznym były kule, rozkład państwa stał się wyłącznie kwestą czasu, a owo przekonanie wzmacniała statystyka: pomiędzy lutym a czerwcem ofiarą obopólnego dążenia do zapewnienia bliźnim wszystkiego najlepszego padło 269 osób, a 1287 odnosiło rany. Przy okazji spalono 170 kościołów, przy czym o detalach zniszczeń innej własności prywatnej historia wstydliwie milczy.
Warto zauważyć, że prawica była podzielona niewiele mniej niż lewica. Armia, która miała być podstawowym fundamentem reakcji, Republice nie podobała się od początku, toteż od samego powstania korpus oficerski znajdował się na jej celowniku. Zamykanie szkół wojskowych i zwijanie armii przełożyło się wprost na niezadowolenie młodszych oficerów, którzy zawsze i wszędzie są napędem „moralnych” działań armii. Trzeba jednak odnotować, iż powyższy problem doskonale wyczuli towarzysze z pierwszego rządu młodej republiki, a dzieckiem owego wyczucia była Guardia de Asaldo, która zdetronizowała niesławną Guaria Civil. Nowa formacją dowodzili oficerowie, szeregi zapełnili ochotnicy z robotniczych milicji, przy czym starano się bardzo, aby szeregów nie wypełnił element anarchistyczny. Faktycznie było się kogo obawiać. Anarchiści nie tylko byli największą siłą w kraju, ale dysponowali własnym aparatem bojowym, z czym nowa demokratyczna władza musiała się liczyć. Miarą ówczesnego podejścia były dwa dekrety przeforsowane przez Manuela Anaznę (pierwszego ministra spraw wojskowych a potem premiera): o bezpieczeństwie publicznym umożliwiający pacyfikację zgromadzeń, a także o rozformowaniu 10 dywizji i części szkół wojskowych. Socjaliści i marksiści określili jasno, kto jest ich wrogiem, ale efekty tych decyzji były bardzo zróżnicowane. Anarchiści mimo otwartego konfliktu i dwóch spacyfikowanych powstań utrzymali polityczne znaczenie, choć ich popularność była mniejsza niż w chwili największego rozkwitu (800k członków). Za to znacznie lepiej poszło pacyfikowanie armii, która w 1936 roku liczyła sobie zaledwie 100 tysięcy, przy czym realna siłę bojową reprezentowała mniej niż połowa oddziałów stacjonujących w Maroku i na Wyspach Kanaryjskich. Wojsko na kontynencie znajdowało się w opłakanym stanie, żołnierze często nie posiadali mundurów, nie mówiąc już o karabinach. Dowódcy w większości traktowali żołnierzy jak niewolników, eksploatując ich dla prywatnych celów w różnych formach działalności gospodarczej.
W przededniu rewolucji rząd w Madrycie nie wiedział dokładnie, na kogo może liczyć, dlatego też konsekwentnie umacniał wierną Gwardię Szturmową popełniając przy tym błąd typowy dla tyranii. Miarą niechęci do uzbrojenia mas były szybkie postępy spiskowców, możliwe dzięki zakazom wydawania broni milicjom robotniczym, obowiązującym nawet wtedy, gdy nieliczne oddziały wojskowe opanowywały kolejne miasta. Powodem owej wstrzemięźliwości była prozaiczna prawda: wyobraźnią robotniczych mas władała anarchiści.
Choć ze względów oczywistych nie starczy tu miejsca, aby odmalować precyzyjniej choćby fragment ówczesnych meandrów politycznych, warto zauważyć jedno: motorem rewolucji (która była de facto odpowiedzią na bunt wojskowych) byli anarchiści. To oni nadali ton przemianom, których zakres i charakter zmaterializował się najbardziej w kontrolowanej przez CNT FAI Katalonii. To tam właśnie przez niemal rok materializowała się rzeczywistość społeczeństwa organizującego się oddolnie bez udziału państwa, czemu rzecz jasna towarzyszył cały szereg ubocznych zjawisk i patologii. Ważniejsze jest jednak co innego: każda większa organizacja polityczna zorientowała się podówczas, że forma szerokiego samorządu potwierdziła swoją zdolność do funkcjonowania. Tworzyło to bardzo niebezpieczne status quo, co dostrzegła większość środowisk politycznych. Dlatego też postępy anarchistów niezwykle niepokoiły premiera Bluma, który wyrażał mistyczne przekonanie, że nic lepiej nie zadba o dostatek obywateli, jak globalne rządy takich jak on fachowców. W efekcie „ludowa” Francja na rewolucję spoglądała bardzo niechętnie i to z dwóch powodów, przy czym trudno określić, który był ważniejszy: niechęć do narzucającej swoją władzę Moskwy, czy obawia przed transfuzją anarchizmu nad Sekwanę. Nie inaczej do sprawy podeszły inne europejskie rządy, które – wspierając politykę nieinterwencji – de facto udzieliły poparcia rewolcie wojskowych. Rewolcie, której materialnego poparcia udzieliły Niemcy i Włochy. O ile osiągnięcia tych drugich to raczej pasmo blamaży, to pierwsi okazali się miażdżąco skuteczni. Wbrew pozorom nie mniej wartościowy wkład w działania wojenne wniosła Moskwa i – podobnie jak Niemcy i Włosi – bynajmniej nie bezinteresownie.
Rzadko wspomina się o tym, że w chwili wybuchu rewolucji Hiszpania legitymowała się czwartymi co do wielkości rezerwami złota na świecie. Ze zrozumiałych względów zasoby Banco de Espana niezwykle interesowały wszystkich interwentów, choć należy tu odnotować, że ich towarzysze radzieccy ulokowali się najbliżej nich. Republikański minister finansów Juan Negrin jeszcze w lipcu 1936 dał się przekonać, że owo złoto najbezpieczniejsze będzie… w Moskwie. Tym wielkim darem przekonywania wykazał się nie byle kto, bo Artur Staszewski ver Horszfeld, doświadczony bojowiec, a od 1918 roku funkcjonariusz wojskowego wywiadu. Uważa się, że to za sprawą jego działań 175 ton złota (ca 25% zasobów) znalazło się (celem zakupu broni) we Francji. Przy okazji warto odnotować, że wszelkich transakcji dokonywano za pomocą Banque Commerciale pour l’Europe du Nord lub Eurobank, przy czym oba należały do moskiewskich struktur finansowych. I w tym miejscu otwiera się prawdopodobnie najciekawszy front wojny domowej w Hiszpanii. We wrześniu 1936 reszta złota (510 ton) opuściła terytorium Hiszpanii, tym razem kierując się prosto do Moskwy. Dziwnym trafem wieść o tym szybko pojawiła się na rynkach, wywołując szokową dewaluację pesety. Na dodatek anarchiści popełnili jeden z najważniejszych grzechów: bez kontroli Staszewskiego i Moskwy przejmowali z banków miliony peset, wywołując – co zrozumiałe – efektywnie narastającą inflację skutecznie wywłaszczającą tych, którzy cokolwiek posiadali. Powyższe robili celowo, a upadlaniu pieniądza towarzyszyły liczne występy anarchistycznych agitatorów, którzy ostentacyjnie palili banknoty, reklamując tym samym zastępujące je asygnaty. Staszewski, pisząc raporty do Moskwy, trafnie wskazywał zagrożenie: własna waluta oznaczała de facto odrąbanie przemysłowej Katalonii od reszty Hiszpanii, stanowiąc preludium do internacjonalistycznej niepodległości i wydatnie obniżając efekty czerwonej inwestycji w Madryt. Wyrok na anarchistów zapadł zatem w dwóch instancjach: politycznej i ekonomicznej. Warto jeszcze wspomnieć, że towarzysz Staszewski ręka w rękę z Negrinem tak skoncentrowali republikański handel, że wszelkie kwestie transakcyjne spotykały się wyłącznie w ich rękach. Powyższe najwyraźniej zaniepokoiło funkcjonariuszy na Kremlu, ponieważ w czerwcu 1937 (tuż po spacyfikowaniu anarchistów w Katalonii) został wezwany do Moskwy, gdzie zastrzelono go po krótkim procesie. Nacjonalistom było wprawdzie trudniej, ale zrewanżowali się Niemcom, oferując darmowe dostawy surowców – w tym strategicznego wolframu. Co ciekawe, owe zobowiązania, których realizacja miała się skończyć w 1955 roku, po wojnie jako element reparacji przejęli… Amerykanie. Wojna i rewolucja lat 1936-1939 miała swoją konkretną cenę, a bez odpowiednich zasobów ekonomicznych zapewne by nie wybuchła; a jeśli już, to na pewno by tyle nie trwała. A pomoc sporo kosztowała. Po wygranej wojnie nacjonaliści dowiedzieli się, że złota już w Moskwie nie ma, za to są do spłacenia niezbilansowane pożyczki: bagatela ponad 100 milionów ówczesnych dolarów. Dług, który generał Franco zapragnął odrzucić, szybko znalazł gorliwych adwokatów, ponieważ jego egzekucją zajęły się banki… amerykańskie.
Hiszpania doskonale nauczyła wszystkie strony, jak się prowadzi sprawną, ekonomiczną wojnę w gustownym, medialnym opakowaniu.