Czyli o tym, że budżetowa pazerność zastąpi niebawem policyjną przedsiębiorczość.
„Oj, panie Rafale, niedobrze jest.” – poinformował mnie stropiony Pan Władza, gdy klapnąłem sobie na tylnym siedzeniu w radiolce. Tak się właśnie spodziewałem, że najlepiej nie będzie. W erze szerokiej ofensywy na froncie walki o wpływy z wykroczeń drogowych, chęć do negocjacji opuściła mnie kompletnie. Niemniej jednak postanowiłem doprecyzować sytuację pytaniem: Jak bardzo niedobrze?
„Bardzo, bardzo niedobrze.” – uściślił wypowiedź funkcjonariusz. Świadomość, że nie jestem „panem kierowcą” była nikłym światełkiem tunelu. Chwyciłem się ostatniej szansy: „Widzieliście panowie „Drogówkę”?”. W radiolce zawrzało.
Smarzowski to już kultowe nazwisko na polskiej scenie filmowej, toteż w zasadzie od razu można się było spodziewać, co pokaże w swoim nowym, poświęconym wyłącznie „chłopcom radarowcom” filmie. Było nie było, funkcjonariuszy portretuje namiętnie, a obszerny epizod „drogówce” poświęcił już w moim ulubionym „Weselu”. Zapewne, zdaniem reżysera, państwo przegląda się w swoich służbach i jest w tym wiele racji.
Najwięksi moralizatorzy zapominają jednak, że państwo składa się przede wszystkim z takich, a nie innych obywateli. Swoisty przegląd tych ostatnich, poddanych sytuacji kryzysowej, zaliczyłem kiedyś wraz z zaprzyjaźnionym patrolem drogówki pod Zambrowem. Panowie rezydowali wtedy na ostatniej prostej przed miastem, mniej więcej w tym miejscu, w którym zaczyna się dzisiaj obwodnica. Było to podówczas doskonałe łowisko. Przez jakieś 3 godzinki obejrzałem sobie kilkudziesięciu kierowców, orientując się przy okazji jakimż to cudem funkcjonariusz witał mnie zazwyczaj z gotową do strzału i wycelowaną „suszareczką”. Owąż gotowość zapewniał Doppler, a raczej nie tyle on sam, ile związany z nim (a znany nam z lekcji fizyki) efekt. I to dzięki niemu właśnie, kiedy tylko do uszu funkcjonariusza doleciał odpowiednio wysoki dźwięk, leniwie kierował się w stronę maski, unosił suszarkę i już po chwili lizaczek.
Dżentelmenów, którzy wysiadali z samochodów można by podzielić na 3 grupy:
- Ja nic nie zrobiłem!
- Pan wie, kto ja jestem?!
- Witam, panie władzo!
Gdzie, jak się okazało w trakcie mojego małego badania, pierwsza grupa była zdecydowanie najliczniejsza, a pozostałe dwie stanowiły na oko po 10% zatrzymywanych. Rezultat badawczy był jednak poważnie zakłócony, co podówczas szalenie zaskoczyło moich dobroczyńców. Przez te 3 godziny nie zatrzymali nikogo na bańce. A było to latem w porze obiadowej. W klasyfikacji z premedytacją nie ująłem pań. W owych czasach, jeśli natura wyposażyła je w choćby przeciętną urodę, a rozum nie poskąpił serdeczności, ryzyko otrzymania mandatu było minimalne. Zupełnie osobną kategorią, choć wymagającą szerszego omówienia, byli znani funkcjonariuszom tubylcy. Tu procedura była zupełnie inna i zależała od rodzaju owej znajomości.
Kierowcy z pierwszej grupy mandat przyjmowali bez szemrania, a jeśli już podejmowali wysiłki negocjacyjne, to koncentrowali się na technice „na litość”, która (jak miałem się okazję wielokrotnie przekonywać) na funkcjonariuszy w ogóle nie działała. O tym, że zatrzymywani są po raz pierwszy, nie musieli przekonywać, gdyż było to widać, słychać i czuć. Powyższe władzy sprawiało satysfakcję i co jakiś czas stawało się przyczynkiem do lekko koszarowego dręczenia zgnębionych kierowców, na których z reguły oczekiwały purpurowe z wściekłości rezydentki fotela vice kierowcy.
Grupa druga zaskoczyła mnie różnorodnością, ale jednolicie irytowała władzę drogową. Jak się dowiedziałem, największym zmartwieniem w tej sytuacji było rozpoznanie kto jest pozerem, a kto faktycznie coś może. Jako, że ów problem istniał tak długo jak służby drogowe, wiedzę praktyczną i zasady przetrwania przekazywano sobie niejako z pokolenia na pokolenie. Dlatego też wobec potencjalnego ryzyka uznawano, że VIP-ów należy karać przykładnie, względnie prowokować drogę sądową.
Najbarwniejsza była kategoria trzecia :). Tu od razu było znać weteranów, którzy pojazdy opuszczali z uśmiechem, emanowali serdecznością i swadą. W obowiązkowym zestawie był uścisk dłoni i zagajenie otwierające, które w zasadzie wyjaśniało sytuację. Pośród moich ulubionych, doskonałe efekty osiągało zaczepne: „władza wąsata – władza kumata”, po którym funkcjonariusz (podówczas i przez wiele lat później obowiązkowo wąsaty) patrzył na nas serdeczniej, a atmosfera wzajemnego zrozumienia niemalże się materializowała. Ogoleni, choć jako grupa byli na ogół mniej podatni na negocjacje, cenili za to podejście myśliwskie, a uwaga o „bardzo niesportowej lokalizacji zasadzki” na ogół nastrajała odpowiednio przychylnie. Grupa trzecia, do której miałem przyjemność przez lata należeć, charakteryzowała się inicjatywą i barwnością, która (jak solidarnie zapewniali mnie moi funkcjonariusze) stanowiła realną osłodę nudnej zazwyczaj służby. Jednym słowem doświadczenie i zaangażowanie procentowało mniej lub bardziej zawsze. Radarowcy potrafili docenić zarówno kunszt, jak i doświadczenie drogowe. Rok 2008 poszerzył mój repertuar o historię z Krukiem, którą opowiadałem wielokrotnie jak Polska długa i szeroka. Przeważająca większość sprawnych intelektualnie funkcjonariuszy „dorabiała” wtedy graniem na giełdzie, która doskonale „legendowała” dodatkowe fundusze.
Ale to wszystko było już dawno. Owego feralnego dnia należało trzymać się „Drogówki”. Technika okazała się skuteczna. Panowie do reżysera mieli szereg pretensji w tym tę, która zawsze pojawia się w podobnych sytuacjach, przy czym oczekiwanie od Smarzowskiego, aby nie przejaskrawiał, jest oczekiwaniem płonnym, gdyż do owej czynności jego twórczość w znacznym stopniu się sprowadza. Lista zarzutów była jednak długa, a na czołowym miejscu znalazło się domniemanie, jakoby był to gwóźdź do trumny policji drogowej. Zdaniem funkcjonariuszy wszechobecne radary, straż miejska oraz ITD poczciwych łapaczy wyprą z drogowej rzeczywistości, która nijak ma się do tej, którą pokazuje Smarzowski w swoim filmie. Zarobki marne, czasy, gdy „kupowało się” dobre łowisko należą już do zamierzchłej przeszłości, a atmosfera strachu taka, że już lepiej z nikim nie gadać, wlepiać mandat i mieć spokój. „No i co? – dopytywałem się – Tak w ogóle teraz nic?” – było nie było, nie siedziałem tu towarzysko, a moje prawko spoczywało w zeszyciku sierżanta sztabowego X. Panowie uśmiechnęli się szeroko: – „Panie Rafale, dla pana zrobimy mały wyjątek. Bo my się przecież znamy! Na blogu nas pan rok temu opisał!” I wtedy sobie przypomniałem nasze miło zakończone spotkanie niemalże rok temu (Wielki Brat). Faktycznie obiecałem panom, że kamerami się zainteresuję, co zresztą uczyniłem. „Niech pan napisze, że się policję gnębi!” – zapalił się funkcjonariusz.
Swoje zdanie na temat policji, prędkości i wykroczeń mam od lat. Codziennie jeżdżę do pracy dwupasmówką, na której obowiązuje ograniczenie do… 60 km/h, mimo że wokół nie ma ani jednego budynku. Żeby było ciekawej, alternatywna trasa prowadzi zwykłą powiatową drogą, na której legalnie można jeździć 90 km/h, a dwa samochody ledwo się mijają. Ograniczenia prędkości łamałem od kiedy zacząłem jeździć samochodem, ale nie zgadzam się z Premierem, że jest to nasz sport narodowy. Owe ograniczenia są w wielu miejscach kompletnie abstrakcyjne, a ciągła chęć do obniżania prędkości w terenie zabudowanym doprowadzi w końcu do sytuacji z początków motoryzacji, gdy automobil musiał poprzedzać biegacz! Trzypasmową trasą szybkiego ruchu sunie się 80-tką, a jedna z głównych warszawskich arterii (również trzypasmowa) fragmentami ma ograniczenie do 50 i nie zdziwię zapewne nikogo informacją, że tam właśnie najczęściej rezyduje patrol drogówki. Nie potrafiłem i nie potrafię nadal zrozumieć dlaczego typowa miejska ulica ma takie samo ograniczenie, jak główne komunikacyjne aorty miasta? Interesujące jest również to, że fotoradarów nie przybywa w miejscach faktyczne niebezpiecznych, tylko w najbardziej dochodowych, czego operatorzy systemu nawet nie starają się ukrywać.
Bo jak wiadomo: jeśli nie wiadomo o co chodzi, zawsze chodzi o pieniądze, które dzięki wszechobecnym fotoradarom trafią szerokim strumieniem do budżetu. A jak się już lud dostosuje, to się wprowadzi nowe ograniczenia prędkości. Wszak nasze bezpieczeństwo jest dla władz najważniejszym priorytetem :).